Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2011, 13:45   #50
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK
11:48 czasu lokalnego

Okazało się, że nie trzeba było samochodom szukać specjalnych kryjówek. Klinika była duża i posiadała sporo boksów dla koni, zamkniętych bramami i osłoniętych od strony drogi praktycznie całkowicie. Co prawda jedne wrota były wyłamane, ale nie było problemu z ustawieniem ich w pionie, gdy już zarówno Humvee jak i Land Rover zostały wprowadzone w całkiem szerokie ścieżki między boksami. Znalazły się też jakieś płachty na przykrycie ich z przodu, a po zamknięciu bram nikt z zewnątrz nie mógł się domyślić co kryło się w środku. Zwierząt tam nie było, najwyraźniej albo klinika ich aktualnie nie miała, albo co bardziej prawdopodobne - jakaś dobra dusza wypuściła je, gdy zaczęła się cała ta sprawa z epidemią. Marie w tym czasie sprawdziła pomieszczenia w środku, niedługo potem mogąc odpowiedzieć na pytanie Thomsona.
- Jest tu wszystko, co aktualnie mi potrzebne. Nie sądzę, byście mogli znaleźć coś więcej w mieście.
David skinął głową. I tak by ruszył, nawet nie musząc odstawiać wojskowego wozu. Zwyczajnie nie znosił bezczynności, podobnie jak i Jilek. Zabrali pickupa, nim mogąc poruszać się bez zwracania na siebie jakiejś większej uwagi, chociaż teraz każdy samochód ją zwracał. Było zbyt cicho. Zbyt spokojnie.
I zbyt niebezpiecznie. Wkrótce zniknęli z oczu pozostałym w klinice, a jedynym kontaktem pozostała krótkofalówka.

Detektyw zaparkował dość daleko od drogi na lotnisko i tej ku bazie Umbrelli. Twisp faktycznie było wyludnione i nawet uważne przypatrywanie się nie pozwoliło dostrzec kogokolwiek. Podejrzewali, że to tylko chwilowe, bowiem zarażonych już w końcu widzieli, być może tylko oni już tu pozostali. Cisza była groźna. Thomson miał jednak nosa do szybkiego znajdowania potrzebnych rzeczy i już po obejściu dwóch domów miał potrzebne ubrania, nie tylko dla siebie. Zebrał zwłaszcza te ciepłe i kurtki, wrzucając je na pickupa. Z jedzeniem było równie prosto, sklepy co prawda były przetrząśnięte, ale banda, która tędy przejechała, zgarniała głównie stoiska z alkoholem. Nikt tu jeszcze nie myślał o głodzie i być może nikt prócz nich już nie pomyśli. Wciąż nie odnaleźli śladu życia, chociaż dotarli nawet do stacji benzynowej. Tu poszło gorzej - dystrybutory były wyłączone, a wszystko opierało się na elektronice. Prądu zaś nie było tak samo jak i w Winthrop. Stacja była jednakże niebezpieczna. Z trudem ukryli się, słysząc warkot silników. Dwa czarne Land Rovery przemknęły niedaleko, pędząc ku lotnisku i nie zatrzymując się nawet przy wraku. A za Umbrellą przyszli zarażeni. Kilka żywych trupów szło ulicą, kierując się prosto ku nim. Thomson, który teraz wyglądał jak zwyczajny cywil, od którego różnił się tylko trzymanym w dłoniach karabinem, praktycznie poczuł oddech jednego z nich. Wyłonili się znikąd i tak szybko, że odruchowo pociągnął za spust. Krew i odłamki kości bryznęły na ziemię a trup ostatecznie zakończył żywot. Huk wystrzału jednak był znaczny.

Tymczasem w klinice Marie przygotowywała sobie pomieszczenie do badań, gdzie też zataszczyła z pomocą Nathana jedną z beczułek z nieznaną wciąż substancją. Zamknęła się szczelnie i kazała sobie nie przeszkadzać - nie mieli pewności, czy otworzenie tego pojemnika było bezpieczne... a może zwyczajnie jak bardzo było niebezpieczne. Pozostali mogli zwiedzić resztę kliniki i także przygotować jakieś pomieszczenia do przyjemniejszego egzystowania. Liberty i Nathan obeszli wszystko dość szybko - budynki były dwa, przy czym jeden był bardzo "prowizoryczny" - przystosowany do badania i leczenia tych większych zwierząt, zdecydowanie nie nadawał się więc do niczego. Drugi był sporą halą podzieloną na pomieszczenia. Połowę niemal zajmowały te na zwierzęta - były tu klatki, kojce, małe wybiegi i wszystko co potrzeba. Nie było też żadnych zwierząt, choć chłopak z niepokojem wskazał na kilka kojców, których cienkie kraty wyraźnie wygryziono. Za tym budynkiem znajdowały się wybiegi dla koni i siatka ogradzająca cały teren kliniki - nie musieli więc używać broni. Jeszcze.
Dorothy zajęła się poczekalnią i dwoma gabinetami weterynaryjnymi, dość małymi, ale za to najprzyjemniejszymi pomieszczeniami, ze sporą ilością okien - co przy braku prądu było czynnikiem także ważnym. O wygodach mogli zapomnieć.

Po jakimś czasie pojawiła się Boven, a na jej twarzy wyraźnie odznaczały się zarówno nadzieja, jak i niepokój. Usiadła na krześle ciężko, teraz było widać, że mimo zimna była spocona.
- Nie jest to wirus X, to wiem na pewno. Nie jest to także to, co wstrzyknięto Greenowi. Substancja zawiera jakieś mikroustroje, chyba w formie martwej lub uśpionej, może być więc szczepionką. Niestety do sprawdzenia tego potrzebny mi... zarażony. Najlepiej niestety nie taki chodzący po ulicy - wciąż twierdzę, że oni są już martwi i nic z tym nie da się zrobić. Aby sprawdzić czy to działa, potrzebujemy kogoś ugryzionego. Nie jestem w stanie określić skuteczności tego w inny sposób.
Przygryzła wargę, myśląc nad czymś intensywnie. Potem spojrzała w oczy Liberty.
- Być może wystarczy krew Jilka. Tylko wątpię, by udało mi się go co do tego przekonać. Pytał czy można to wyleczyć... być może musimy go przekonać, że można.
Nie wierzyła w to, więc zapewne musiały okłamać niebezpiecznego, nieprzewidywalnego człowieka. Zanim powiedziano coś więcej, do pomieszczenia wpadł przerażony Nathan.
- Liby, chodź szybko!
Dopadł do drzwi, wskazując na bramę. Na ulicy stał pies, patrząc się na nich. Nawet z tej odległości widzieli pianę na jego pysku, oczy zaś chyba były czystą czerwienią. Chwilę później pojawiły się następne. Pierwszy uderzył w bramę, która wytrzymała. Szybko przypomnieli sobie przegryzione kojce. Siatka otaczająca klinikę także nie wyglądała na zbyt potężną. Kolejna bestia rzuciła się na bramę, która się zachybotała. Jakiś inny z warkotem wgryzł się w ogrodzenie. A jeśli się wydostały, to gdzieś w ogrodzeniu musiały być już dziury. Tylko kwestią czasu było kiedy się tu dostaną. Na ulicy stało ich już kilkanaście.
Ten sam moment wybrał sobie duży, wyglądający na wojskowy helikopter do tego, aby pojawić się zza zasłony drzew i podchodzić do lądowania na znajdującym się naprzeciwko kliniki lotnisku. Telefon Liberty zapikał, informując ją o powrocie zasięgu.

Thomson i Jilek także go dostrzegli. Ale mieli inne problemy. Zarażonych pojawiło się już kilkunastu, a każdy wystrzał był niesiony echem zdecydowanie za daleko. A od zachodu zbliżała się czarna ciężarówka. Wbiegli do budynku tutejszej stacji benzynowej, obserwując zarówno nadciągające trupy jak i ludzi wysypujących się z ciężarówki, tuż obok wraku Land Rovera. Było ich sześciu, a samochód pojechał dalej, ku lotnisku. Umbrella tym razem nie zamierzała odpuszczać tego regionu, a to co mieli wysłać wcale nie musiało być nieważne.
Gorzej, że znaleźli się w paskudnej sytuacji, bowiem stacja znajdowała się zdecydowanie za blisko wraku i ich wyjście będzie prawdopodobnie zauważone. A gdyby nawet nie zostało, to zarażeni zrobią swoje. Okrążali to miejsce szczelnie i tylko dwóch czy trzech skierowało się ku nowym celom w postaci ludzi Korporacji. Jakiś zaczął walić w drzwi od zaplecza. A każdy wystrzał miał zarówno życie ratować jak i skazywać na śmierć.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
13:23 czasu lokalnego

Pokonywali kręte górskie drogi bez najmniejszego nawet problemu. Temperatura znów utrzymywała się powyżej zera, droga była doskonale widoczna, deszcz nie padał, a mgła utrzymywała się tylko miejscami. Jesienne wiatry gwizdały pomiędzy szczytami, ale była to całkiem przyjemna pogoda jak na stan Waszyngton i końcówkę października, tego ukryć się nie dało. Taka, dla której przybył tu choćby Green.
Murzyn, teraz siedząc w płynnie jadącym samochodzie, zdawał sobie sprawę, że czuje się coraz lepiej. Do jego umysłu wlewało się coś na kształt euforii, a ciało wręcz tryskało energią, tak jakby wydarzenia z zeszłego dnia w ogóle nie miały miejsca i teraz cieszył się tylko przyjemną górską wycieczką. Brakowało tylko aparatu i postojów na robienie zdjęć lub zejście gdzieś w bok, ku czekającej tam przyrodzie. Uśmiechnął się raz nawet, głupio dość. Ubyło mu ze dwadzieścia lat. Gdzieś tam tylko w głębi umysłu czaiło się coś innego, coś co przypominało mu gdzie się znajduje i jaka faktycznie jest sytuacja. Dwóch groźnych ludzi jadących razem z nim, miotacz ognia i granatnik, tak blisko, że mógł ich dotknąć. Zamiast aparatu - niszczyć, nie podziwiać. Przestraszona dr Patton, która nie odzywała się od ostatnich słów Swena, słów zawierających jawną groźbę, lecz będących także przecież zupełnie czymś innym. Czy to adrenalina krążyła w żyłach Johna? Czuł się pełen sił, pełen energii. Rany przestały boleć zupełnie. Nie mógł być zarażony, przecież nie takie były objawy. Nawet, jakby poddając się nastrojowi, jego telefon zagrał krótką melodyjkę, wypluwając sms-a.
"Uciekliśmy na prowincję. Wszędzie chaos. Jesteś w stanie do nas dotrzeć?"
Wiedział, że nie był. Nie teraz, nie bez samolotu. Ale przecież jechali na lotnisko. Euforia nie chciała dać za wygraną.

Zupełnie jej nie czuli siedzący w drugim samochodzie Carterowie. Starszy z nich dawał wykład o zabijaniu, a młodszy słuchał, krzywiąc usta w grymasie niezbyt przyjemnym, ale słuchał uważnie i przytakiwał. Niepewnie, niechętnie lub tylko z przyzwyczajenia. Całe życie był blisko ojca, całe życie go kochał, ale co mógł pomyśleć teraz? Jego świat zmienił się zupełnie i także stary Indianin musiał przyznać, że zmieniają się także zasady. Już wcześniej nie ufali zbyt wielu osobom, jak będzie jednak teraz? Dean wyłączył radio, pozwalając tym samym, aby tylko Michael słyszał jego słowa.
- Po co to robimy, ojcze? Dlaczego za nimi jedziemy i bez słowa zgadzamy się na wszystko? Moglibyśmy teraz skręcić gdzieś w bok, znamy tu trochę dróg, trochę osób. Nie moglibyśmy zaszyć się w jakimś rezerwacie i spróbować to przetrwać tak jak robili to nasi przodkowie? To cywilizacja i technologia doprowadziła do tego. Błagam cię, pomyśl o tym. Ci przed nami to bandyci i mordercy... wolę zginąć, niż sprawić, by moje serce stało się czarne jak smoła.
Nie zmienił nawet pozycji, nie zmienił wyrazu twarzy ani tym bardziej nie przestał jechać za prowadzącym samochodem. Ale jego myśli nie krążyły po przyjemnych towarach, rozpacz po stracie syna wychodziła bruzdami na jego nie tak już przecież młodej twarzy.

Prowadzący ich Swen nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Ani go to nie obchodziło, ani nie miał na to czasu, zajęty własnymi problemami. Dr Patton już się nie odezwała, patrząc pustym wzrokiem w okno, w mijane ze sporą prędkością drzewa i przepaście. Nawet nie wiedział, czy jego słowa bardziej ją przeraziły czy przygnębiły. Musiała się bać, nawet tak doświadczona, obyta z więźniami psycholog. Była wśród obcych, wiele mil od domu, w świecie, który sypał się wielkimi kawałami. A Jorgensten z trudem odsuwał na bok swoje myśli o tej kobiecie. Spojrzał na Gorana, który pozornie obojętnie wpatrywał się przed siebie. Bawił się granatnikiem, nie załadowanym, próbując jakoś zabić czas. Gdy poczuł, że jest obserwowany, zaprzestał tego. Zamiast tego, spytał.
- Co zrobimy z tą całą Boven, gdy już ją dorwiemy? Jasne jak słońce, że gdy im ją dostarczymy to przestaniemy być potrzebni.
Oczywistości wyrażane na głos i wzruszenie ramion. Dojeżdżali już do Winthrop, mijając miejsce wcześniejszej blokady, po której pozostał tylko podziurawiony wrak policyjnego wozu terenowego i przewrócone drzewo. Żołnierze zniknęli, nie musieli więc nawet używać swoich odznak.
Chwilę potem mijali już pierwsze zabudowania, nie zatrzymując się.
Nie było zresztą co oglądać. Kilka leżących na środku trupów, jeden wrak samochodu, rozbitego o jakiś słup. Kilka chodzących trupów śledzących ich wzrokiem znad swojej ofiary, martwej już, siedzącej wciąż na fotelu pasażera. Nie było czasu na zajmowanie się takimi pierdołami.
Trzy żywe trupy. Tak zwana pierdoła w nowym świecie.
Awionetka pojawiła się nagle, przelatując niewiele powyżej miasteczka i skręcając na zachód. Chwilę potem druga. Jeśli chcieli cokolwiek jeszcze zastać na Methow Valley State Airport, musieli się pospieszyć. Swen wcisnął pedał gazu i zarażeni zostali daleko w tyle, wciąż patrząc za odjeżdżającymi.

Do lotniska dotarli niewiele później, ale od pierwszego wejrzenia wiedzieli, że spóźnili się, jeśli chodziło o zastanie tu kogokolwiek. Na trawie stał samolot transportowy, do którego wciąż doczepiona była ciężarówka, która najwyraźniej odholowała samolot i tu jej rola się zakończyła. Prawdopodobnie zaraz po tym wystartowały awionetki i jeśli ktoś jeszcze tu był - zmył się chwilę później. Drugą i ostatnią widoczną od razu różnicą względem normalnego, uporządkowanego świata, było kilkanaście trupów, zebranych w pobliżu jednego z hangarów i wejścia do niego. A raczej nie hangaru tylko metalowej, sporej, szopy. Ciężko było stwierdzić od razu czy byli to zarażeni, ale Swen widział wystarczająco ran po kulach, by nawet z daleka podać taką diagnozę dla tych, których widział. Bladość wskazywałaby, że nie żyli od dawna, ilość krwi... to jednak musieli być zarażeni. Przejechali obok nich, zatrzymując się przy niskiej wieży kontroli lotów. Nie było to zbyt dobrze wyposażone lotnisko, ale sama wieża była nowa. Pierwszą z oczekiwanych kamer znaleźli na zewnątrz przylegającego do wieży budynku. Smętnie patrzyła się w jeden punkt. Nie wyglądało na to, aby lotnisko miało własne zasilanie, a przynajmniej na to, aby ktoś je włączył. Wysiedli, próbując zbadać sytuację.

Tuż za wejściem znaleźli zmasakrowanego trupa. Można było z trudem rozróżnić kurtkę z symbolem Umbrelli, ale poza tym - niewiele. Nawet oczy zostały wydłubane, a członki niemal pokrojone. Co ciekawe - właśnie pokrojone, tak nie postępowali zarażeni. Dr Patton z trudem powstrzymała wymioty, Dean nie dał rady, pozbywając się ostatniego posiłku. Wycofali się, ale aby czegoś się dowiedzieć, należało sprawdzić wieżę. Wszędzie brak prądu, a na samym szczycie przyrządy, wyłączone i martwe tak samo, jak leżący obok kolejny mężczyzna. Temu tylko rozbito głowę. Ciężko było stwierdzić cokolwiek, a brak zasilania uniemożliwiał obejrzenie jakichkolwiek nagrań z kamer. Zresztą, jeśli nie działały od czasu awarii prądu to i tak mogły nie nagrać nic ciekawego.
Goran wskazał na wjazd na lotnisko. Pojawiło się tam kilka sztywnych postaci, kierując się przed siebie i zbaczając w kierunku hangaru z trupami.
- Oni żrą zimne trupy? - pytanie do nikogo. - Jak podjeżdżaliśmy to wydawało mi się, że coś się tam poruszyło. Na swojego pewnie by nie szły. My jesteśmy następni, więc jak nie chcemy marnować amunicji to lepiej się pospieszyć.
Wzruszył ramionami, ale to była całkiem długa przemowa jak na niego. Teraz musieli zdobyć informacje. Lub kierować się wprost do kryjówki Umbrelli. O ile mogło to dać im cokolwiek.


WILLIAMS
13:23 czasu lokalnego

Mówią, że czasem warto zdać się na matkę fortunę. Potrafi być straszną dziwką, ale znajdując się pomiędzy młotem a kowadłem, można było liczyć tylko na to, że młot w końcu rozłupie ten cholerny kawał metalu, lub przynajmniej się złamie, nie podoławszy temu trudnemu zadaniu. Williams postanowił nie bratać się z żadną z tych grup, nie wyglądających przecież na skore do rozmów i wypicia porannej kawki, choć już tak rano nie było. I tym razem zdawał się mieć szczęście. Ludzie z lotniska nie zauważyli jeszcze nieproszonych gości, zajmując się prawie kompletnie nadzorowaniem lub przynajmniej obserwowaniem odholowywania wielkiego samolotu. Silnik doczepionej do niego ciężarówki zawył i wóz ruszył, z lekkim trudem, ale jednak poruszając z miejsca samolot transportowy. Awionetki na końcu pasa już grzały silniki, prawie widział jak ich śmigła poruszają się z prędkością niemożliwą do obserwowania gołym okiem. A on sam, wciąż naładowany adrenaliną, wbiegł już na teren lotniska, ukrywając się za jakimś hangarem.
Żywe trupy nie zawodziły. Wlewały się teraz na otwartą przestrzeń i było kwestią czasu, aż je zauważą.

Nie miał dużo czasu, ale i nie czekał na rozwój wypadków. Musiał tylko podpuścić je blisko, spojrzeć w ich blade twarze. Było ich kilkanaście, wszystkie głodne i z absolutnym szaleństwem w wywróconych oczach, rażących czerwienią. Ostatni szczebel ewolucji sprowadzony bezpośrednio do istoty pragnącej tylko jednego: świeżego mięsa. Niektórzy byli zakrwawieni, z ust jednej z dziewczynek zwisał nawet jeszcze strzęp mięsa i resztka czerwonego materiału.
Ciekawe, czy w wywiadzie powiedziałyby, że mamusia była bardzo smaczna?
Nie mógł dłużej patrzeć, nie mógł dłużej czekać. Teraz albo nigdy. Rzucił się do przodu, tłumiąc wrzask chcący wyrwać się z jego piersi. Nie było tu kontenerów, ale były baraki, a może zwyczajne szopy na sprzęt. Dopadł do pierwszej z nich, szarpiąc i próbując otworzyć. Nawet nie drgnęła, a zarażeni zdawali się tylko przyspieszać, pędząc ku niemu niezdarnie na swoich sztywnych kończynach. Czuły krew.
Ciepłą i płynącą w smakowitych żyłach.

Rzucił się do kolejnego hangaru i prawie zapłakał ze szczęścia, gdy rozsuwane drzwi uchyliły się, wpuszczając go do środka. Zasunął je niemal natychmiast, ale i tak przyciął jedną z rąk, próbujących za wszelką cenę go pochwycić. Chwilę później dołączyła kolejna... i kolejna. Zaczęły napierać, a jego mięśnie protestowały, próbując im w tym przeszkodzić.
I wtedy rozległy się strzały. Kule zaterkotały o blachę i mlasnęły o ciała. Trochę krwi wdarło się do środka, jakiś rykoszet rozdarł mu kurtkę, ubranie pod nią i skórę na piersi, ale nie uczynił więcej złego. Kulę musiało wpierw spowolnić coś innego. Coś miękkiego, padającego pokotem przed i wokół tego małego hangaru. Nie mógł już go do końca zasunąć, ludzie z Umbrelli patrzyli. Schował się więc wśród gratów i czekał. Zresztą wkrótce ucichło.
Usłyszał jeszcze tylko kroki i ciche, dobiegające z oddali głosy.
- Zostaw te truchła, nie warto się narażać.
- Fakt, i tak zaraz spadamy.

Odeszli, zostawiając go samego. Niedługo potem odleciały samoloty i odjechały wozy Umbrelli. Nie mógł nic na to poradzić, wychodząc znów na światło dzienne. Na lotnisku były jeszcze inne awionetki, był tylko jeden problem: za diabła nie umiał nimi latać. No i gdzie miałby polecieć?

Zanim zdążył się nad tym głębiej zastanowić, pojawiły się kolejne samochody, nadjeżdżając od strony Winthrop. Terenowe, lecz także znacząco inne od tych czarnych Land Roverów. Co ciekawe, oba takie same, wypełnione pasażerami. Niestety także zmierzały na lotnisko i ledwo zdążył znów schować się w hangarze. Chyba go nie zauważyli, bo wysiedli przy wieży kontroli lotów. Ubrani na czarno, choć nie wszyscy i nie do końca. Była wśród nich kobieta i murzyn, więcej nie bardzo mógł zobaczyć. Rana na piersi lekko szczypała. Bardziej dokuczał mu jednak ziąb, który przenikał przez dziurę w ubraniu.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 11-11-2011 o 13:49.
Sekal jest offline