Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2011, 19:28   #576
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Francesi de Riue

lipiec, okolice Brunny, Temeria

Elfy powszechnie uważane były za dobrych kochanków... i jakże słusznie. Chętni, bezpruderyjni i pełni wigoru. Czas w ich towarzystwie mijał wampirzycy nie tylko przyjemnie, ale i bardzo szybko. Dość szybko, by pogubiła się z jego odczuwaniem. Pewnie dlatego Lionora po powrocie spotkała wampirzycę wtuloną w pierś Vanadaina.
-Nie do końca to miałam na myśli, każąc wam dotrzymać towarzystwa naszemu gościowi - stwierdziła kapłanka z litościwym uśmiechem. O ile jednak taka sytuacja wśród ludzi na pewno doprowadziłaby do zgorszenia i gniewnych okrzyków, tutaj jedynie zmusiła mężczyzn do przyodziania się. Francesca nie mogła zaś nie zauważyć z satysfakcją, że robili to dość opieszale i co chwila spoglądając na Liska. Lionora jednak cierpliwie poczekała, aż przygodni kochankowie doprowadzą się do porządku i dopiero wtedy kontynuowała.
-Zgodnie z obietnicą, sporządziłam lek. Jeden łyk powinien wystarczyć, by dziewczynce zaczęła wracać świadomość. Będzie to jednak proces długotrwały, nie licz na to, że dziecko ozdrowieje w cudowny sposób – zastrzegła wręczając de Riue małą, drewnianą buteleczkę.


-Otrzymałaś to, o co prosiłaś. W zamian przyniosłaś nam żywność. Rozstaniemy się w pokoju, ale mam jedną prośbę: nie mów nikomu gdzie mnie odnalazłaś, ani jak tutaj dotrzeć. Pragnę spokoju z dala od zgiełku ludzkich spraw.
- Dziękuje Ci bardzo. Nie wiesz jak bardzo jestem tobie wdzięczna za ten lek. Oczywiście, nikomu nie powiem, wiem co to znaczy spokój i życzę ci jego z całego serca. -Francesca ukłoniła się nisko. Ciągle jeszcze czując na sobie oddechy wcześniejszych kochanków.
Elfka uśmiechnęła się do niej serdecznie. -Szerokiej i bezpiecznej drogi zatem. Va fail - pożegnała ją w starszej mowie.
Francesca jeszcze raz się ukłoniła, po czym ruszyła w swoją stronę.

(...)

Lionora okazała się być osobą bardzo nietuzinkową. I jakże inną od większości elfów – bez uprzedzeń, niemal bezinteresownie zgodziła się pomóc człowiekowi. Ostoja spokoju i... szlachetności, nie można było inaczej tego opisać. De Riue była całkiem zadowolona z tego, że mogła ją spotkać... i jej towarzyszy.
Teraz jednak nic już nie stało pomiędzy nią, a nagrodą czekającą w Aldersbergu. Niestety droga do finału tej całej wyprawy prowadziła obecnie przez całą Rivię i połowę Aedirn – czyli prawdziwy szmat drogi. Czasu już Lisek zmitrężyła dosyć, nie pozostało jej więc nic innego niż dolecieć do miasta licząc na dobre wiatry. Owszem, będzie to strasznie męczące, ale pieniądze potrafią osłodzić wiele trudów.

A skoro już o pieniądzach mowa – przecież wampirzyca po drodze zdążyła już uzbierać niemały majątek. Warto by było przy okazji sprawdzić, czy wszystko wciąż znajduje się w swoich skrytkach.

(...)

lipiec, pogranicze Temerii i Rivii

Do pierwszej skrytki bez trudu zdołała dotrzeć raptem w jeden dzień drogi. Co prawda Syriusz zarzekał się, że nie tknie części łupów Francesci, ale przezorny jest zawsze ubezpieczony. Dlatego też Lisek uważnie sprawdziła miejsce pod rozłożystym, pięknym dębem gdzie leżały worki z jej złotem. I usatysfakcjonowana stwierdziła, że wszystko było tak, jak to zostawiła. Kiedyś będzie musiała się po to wszystko wybrać jeszcze raz, bo latać z takim ciężarem nie sposób. Może tak kiedyś powrócić do Temerii, wynająć jakiś wóz, z wykopane złoto zawieść do jakiegoś krasnoludzkiego banku? Z drugiej strony, istniały przyjemniejsze rzeczy, które można było zrobić z monetami, niż składować je w zamkniętych skarbcach- na przykład wydać.

(...)

lipiec, lasy przy Zachodnim Trakcie, Aedirn

Druga skrytka znajdowała się już znacznie, znacznie dalej. Całe dni męczących lotów przeniosły de Riue z pogranicza Temerii do Aedirn, ku lasom przy Zachodnim Trakcie. Miejsce to było nad wyraz niebezpieczne, gnieździły się w nim bowiem skolopendromorfy – bestie które zatłuc było jeszcze trudniej niż wymówić ich nazwę. Paskudne, olbrzymie wije ryjące tunele w miękkiej, leśnej glebie i wyskakujące na ofiary z ociekającymi trucizną kleszczami. Nawet Francesca paskudnie wspominała ostatnie z nimi spotkanie, ludzie zaś... ludzie pewnie takiego spotkania nie przeżywali.
Ale pod leśną ściółką krył się skarb, dla którego warto było zaryzykować nieprzyjemności spotkania z potworami – najprawdziwszy gnomi gwyhyr. Diament wśród mieczy, bardzo ostry, bardzo wytrzymały i bardzo drogi. Jeśli Liskowi udałoby się znaleźć jakiegoś kolekcjonera zainteresowanego takim okazem, na pewno udałoby się jej wynegocjować pokaźną sumkę.


Czasami szczęście po prostu się do ciebie uśmiecha. Wampirzyca już dawno nie miała na wyciągnięcie ręki takiego majątku jak teraz. Bo miecz, naturalnie, wciąż leżał tam, gdzie go Lisek zostawiła, grzecznie czekając ca dzień w którym znajdzie się na ścianie u nowego właściciela.

(...)

lipiec, miasto Aldersberg, Aedirn

I wreszcie Aldersberg. Dotarcie tu aż z Brunny zajęło de Riue niemal dwa tygodnie i teraz, patrząc na zewnętrzne mury, była zwyczajnie wyczerpana. Słońce leniwie wychylało się nad wzgórzem wokół którego wyrosło miasto, ranek gnał okolicznych chłopów na miejski targ by sprzedać to czego był nadmiar, a kupić to, czego był niedosyt.
Wampirzyca zaś musiała jedynie dotrzeć do zamku i przedstawić swój sukces... tyle tylko, że kiedy ostatni raz była w Aldersbergu mogła być zamieszczana we włamanie, zabójstwo i podpalenie. Straż pewnie wciąż pamiętała jej rysopis, a to znacznie utrudniało sprawę.

do Derricka Talbitt

lipiec, bezdroża Rivii

Wizja w pień wyciętych upiorów, jaką w karczmie roztoczyła Liliel, jakoś nie dawała spokoju Druninowi. Gryzło go to i gryzło, aż w końcu zapytał na głos:
-No ale jak takiego upiora się niby wycina? Przecie to duch, ciała nie ma. To tak jakbym chciał wiatr toporem przyciąć.
-Ale przecież wiedźmini nie noszą takich zwykłych mieczy. Srebrne są - zauważył słusznie Gurd.
-I co po tym, że srebrne? Widelcem z arystokratycznego stołu też wiatru nie dziabnę, mimo, że srebrny - nie odpuszczał Drunin.
-A bo to samym mieczem wiedźmin walczy? - retorycznie zapytała Liliel. -W końcu w opowieściach tyle się mówi o ich wszystkich czarach. Jak nie siłą, to sposobem.
-Sposobem... - krasnolud chyba nie był do końca usatysfakcjonowany taką odpowiedzią, ale sensu nie mógł jej odmówić. -Może i faktycznie jakim sposobem. Wszyscy przecie wiedzą, że jak się usypie z czystej soli linię, to duch za nią nie wejdzie. To i pewno można mu czymś krzywdę zrobić.

Wśród mniej więcej takich to uczonych dyskusji mijała podróż ku Wielkiemu Dębowi. I nic specjalnego jej raczej nie urozmaicało, bo i kilku mijanych ludzi nawet witaj na szlaku nie zakrzyknęło. Najgorsze jednak było to, że karczma będąca celem podróży podobno jeszcze nudniejsza miała być.
Chociaż pierwsze wrażenie wcale nie było złe. Wielki Dąb bowiem był całkiem imponujący i na nazwę swoją na dobrą sprawę zasługiwał.


Studnia była, wychodek był, a na pokoje gościnny przeznaczone było nie tylko piętro głównego budynku, ale i cała przybudówka. Z dwóch kominów snuł się dym, niechybnie sygnalizując pichcenie jakiegoś obiadu, albo chociaż gotowanie wody.

Gorzej zrobiło się dopiero w środku. Po pierwsze wystrój był... nijaki. Kompletnie. Nic charakterystycznego, nic ładnego, nic chociażby wyróżniającego się – tylko stoły, zydle i kontuar za którym stał łysiejący już i zdecydowanie lubiący jeść jegomość, prawdopodobnie właściciel przybytku.
-Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytał, w słowa wkładając nawet mniej wysiłku, niż zwykło się wkładać w odganianie muchy. Głos jego zresztą był strasznie monotonny i na próżno byłoby w nim szukać jakiejkolwiek modulacji.
A najgorsze jest to, że Derrick z kompanami popełnili potworny błąd i zamówili jedzenie. Nie żeby było trujące, czy nie świeże. O nie, nie można było o nim czegoś takiego powiedzieć. W ogóle nie można nic było o nim powiedzieć. Nie było ani twarde, ani miękkie, ani kwaśne, ani gorzkie, ani słone a i wyglądało nieapetycznie. Zupełnie jakby kucharz celowo przykładał się do tego, by było pozbawione jakiegokolwiek smaku. Coś doprawdy niespotykanego.

Na szczęście pobyt w karczmie dobiegł końca i można było ruszyć w dalszą drogę nim przez ogólną atmosferę wszyscy podróżni zapadliby w letarg niczym niedźwiedzie na zimę. A im bliżej było wspominanego jeszcze w Przesiece skrzyżowania traktów, tym robiło się jakby żywiej. Podróżni byli żwawsi i bardziej rozgadani (fakt, że między sobą, ale lepsze to niż apatia), nawet kolory zdawały się być ostrzejsze.
A już na samym skrzyżowaniu kwitło życie – stały wozy z różnymi towarami, wieśniacy sprzedawali żywność, myśliwi odsprzedawali podróżującym handlarzom skóry z upolowanych przez siebie zwierząt, wymieniane był wieści i ze świata i z okolic. Aż się chciało ich wszystkich ostrzec, by trzymali się z dala od Wielkiego Dębu, by przybytek ten z nich życia nie wyssał.
A gdy wszystkie zapasy zostały uzupełnione i wieści o szlaku prowadzącym na północ zostały już zdobyte nie pozostało nic innego jak ruszyć raźno ku Aedirn.

(...)

lipiec, pogranicze Aedirn oraz konfederacji Lyrii i Rivii

W trakcie drogi przez lyrijski trakt (który wcale jakością się od rivijskiego nie różnił) zdążył się Derrick z towarzyszami osłuchać opowieści o wiosce przez upiory wymordowanej. Do znudzenia bowiem opowiadano w jaki to wymyślny sposób umarli śmierć żywym nieśli, wymyślano teorie spiskowe, że to wiedźmin sam upiory przywołał, a po zainkasowaniu pieniędzy zebranych przez mieszkańców okolicznych wiosek na powrót je wygnał i tak dalej, i tak dalej. Temat zmonopolizował niemal wszystkie rozmowy na szlaku, a kompaniję Talbitta bardziej wieści z Aldersbergu obchodziły. Szczególnie Liliel, która przy każdym przedłużającym się postoju marudziła, że wampirzyca może ich wyprzedzić.
Tym bardziej pozytywne było nieoczekiwane spotkanie na popasie koni, gdy w małym, granicznym zajeździe medyk natknął się na podróżnika, z którym miał okazję miło rozmawiać... już z półtora miesiąca wcześniej.


Marco, jeśli pamięć Derricka nie myliła, do Aldersbergu wszak w swych podróżach zmierzał, musiał więc mieć świeższe z miasta wieści, niźli sam medyk.
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 10-12-2011 o 19:45.
Zapatashura jest offline