Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2011, 13:39   #22
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Współtworzone z abishai

Margaret podążyła za służącą do części dla służby. Droga była długa, aż dziw brał, że w jednym domu można znaleźć tyle korytarzy. Wreszcie dotarły.

W jadalni już czekała Charlotte, pochylona nad rannym badała go ostrożnie. Eutanastoska nakazała, by zostały same. Po chwili stukot zamykanych drzwi zmącił ciszę. Teraz mogły swobodnie rozmawiać. Rana nie była tak ciężka, jak można by się na pierwszy rzut oka spodziewać patrząc na to, jak przesiąknięte krwią były bandaże. Dla obu kobiet stało się zaraz jasne, że dr Bennett musiał w tym maczać swoje magyiczne palce. Choć stan pacjenta był już dobry, to jednak szykował się długi i męczący wieczór. Margaret i Charlotte musiały dokończyć teatrzyk, wszak nie można było pozwolić, by postronni poddali w wątpliwość cudowne ozdrowienie tego mężczyzny.

Drzwi pomieszczenia znów się otworzyły, stał w nich sir Roger i zaiste wyglądał jak siedem nieszczęść. Zakrwawione przedramię i umorusana zakrzepłą posoką twarz sprawiały, że bardziej wyglądał na ofiarę wypadku, niż członka grupy poszukiwawczej.
-To drobiazg, naprawdę –zaczął się tłumaczyć Anglik próbując przeczyć temu, co zgromadzeni „medycy” mogli zobaczyć. Ton głosu mężczyzny był jednak spokojny. Dziwnie spokojny jak na ból, który musiał odczuwać. - Może poczekać.

Doktor Bennett przeniósł wzrok znad leżącego na stole mężczyzny na Rogera. A potem na obydwie kobiety. Zupełnie jakby liczył, że to one się zajmą dyplomatą.

Spojrzenia Meg i Christophera spotkały się na moment, a kobieta dostrzegła we wzroku lekarza dziwny błysk, coś bliżej nieokreślonego, co równie dobrze mogło być tylko złudzeniem. Skinęła głową, jakby na znak, że się zgadza, po czym powiedziała uśmiechając się niemal niedostrzegalnie:

- Pani Telley śpi już spokojnie, więc ja się mogę panem zająć. - Po chwili spojrzenie jej błękitnych oczu przeniosło się na Eutanatoskę i dodała spokojnie - No chyba, że panna Abercrombie chce to zrobić osobiście?

Zbliżyła się o krok do potencjalnego pacjenta, lecz zaraz przystanęła jakby w oczekiwaniu na decyzję Charlotte.

- Bardzo proszę pani Twisleton. Dzisiejszy wieczór obfituje w krwawe niespodzianki i przyda mi się pomoc. - Charlotte skinęła głową siadając na krześle.

Dyplomata przez chwilę bacznie przyglądał się obu kobietom, przysłuchując się rozmowie. Ciekaw był co zdarzyło się w posiadłości, gdy oni poszukiwali rannych. Zdjął marynarkę i rozpiął mankiet koszyli podwijając ją z trudem, krew już zdołała zaschnąć sprawiając że materiał przylepił się do ciała. Spojrzał na obie kobiety i rzekł.- Trochę wstrząsające zakończenie tak...- miał powiedzieć “nudnego”, ale ostatecznie zmienił decyzję - ... spokojnego dnia. Ta cała sprawa z wypadkiem – dodał, jakby chciał sprecyzować, co ma na myśli. Nie musiał, wszyscy doskonale zrozumieli.

- To może przejdźmy do kuchni - zaproponowała pani Twisleton wskazując ręką kierunek. - Zostawmy lekarzy sam na sam z pacjentem.

Nie czekając na odpowiedź mężczyzny skierowała swe kroki ku drzwiom. Gdy znaleźli się w kuchni, zwróciła się do obecnej w pomieszczeniu służącej:
- Proszę przygotować gorącą wodę i czyste bandaże oraz alkohol. Proszę również poprosić w moim imieniu dr Bennetta o użyczenie mi jego narzędzi do szycia. Przed podaniem proszę je przez parę minut gotować we wrzątku.

Roger zbladł słysząc o igle. Niewątpliwie dyplomata nie bardzo chciał poddawać się takiemu leczeniu. Niemniej przełknął strach i zaczął rozglądać się po półkach, za alkoholem do użytku wewnętrznego.

Służąca wyszła wypełnić dyspozycje, zostali sam na sam. I wtedy Roger spytał lekko nerwowym głosem. - Tak … bez ...znieczulenia?

Margaret uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie. Mężczyźni... bohaterowie... panowie i władcy świata... A jak przyjdzie co do czego to na widok zwykłej igły miękną im kolana. Ale to kobiety, mimo iż znoszą męczarnie porodu, zwane są słabszą płcią.

- Spokojnie, nie zużyję wszystkiego do dezynfekcji. Będzie się pan mógł do woli znieczulać - odparła z przyjacielskim uśmiechem. Choć mogło to zabrzmieć jakby z drwiną, nie zabrzmiało. Jej głos był łagodny i czuły, jakby mówiła do dziecka. A przy tym jej oblicze było pogodne, pozbawiane choćby cienia niepokoju.
- Dziękuję. Przyda się.- rzucił uspokojony najwidoczniej mężczyzna przyglądając się swej ręce.- Nie sądziłem, że będzie to aż tak poważny... problem. Nie wydawała się z początku... na ciężką.
Obmył ręce z krwi. - Szkoda koszuli, nawet ją lubiłem.

Niebawem pokojówka przyniosła bandaże i szklaną butelkę pełną przeźroczystej cieczy. Na wrzątek i narzędzia trzeba było jeszcze trochę poczekać. Pani Twisleton podeszła do zlewu i umyła dłonie. Następnie podwinęła rękawy sukienki i wziąwszy do ręki butelkę alkoholu, oblała nim szczodrze swe dłonie. Dopiero wtedy usiadła przy stole.

Roger chwycił butelkę i nie dbając o etykietę łyknął z gwinta, niczym zwykły prostak. Szybko i nerwowo popijał kolejne łyki z butelki. Po czym tak zaprawiony usiadł przy stole pytając.- Czyżby zostać mi miała kolejna blizna do kolekcji?
- Postaram się, by blizna była jak najmniejsza – uśmiechnęła się nieznacznie. - No chyba, że kolekcjonuje pan blizny.
-Nie sądzę, by dobrze brzmiała wypowiedź. “A tu mnie postrzelono, a tu mnie popieścił tygrys, a tu na ręcę.. drzewo mnie napadło.”- powiedział z lekką ironią w głosie Roger. Uśmiechnął się i dodał.- Drzewo to nie przeciwnik którym można się chwalić przy szklaneczce sherry, nieprawdaż?
- Nie mnie to oceniać - odparła sentencjonalnie, po czym dodała sięgając po ranną rękę - No to zaczynamy.

Najpierw trzeba było oczyścić ranę. W ranie widać było drobinki kory, co świadczyło o tym, że faktycznie była ona efektem zderzenia z drzewem. Margaret wolała nie pytać jak do tego doszło, pewnie i tak nie usłyszałaby prawdy. Zamiast tego w milczeniu oczyszczała zranienie z pomocą czystej ściereczki i gorącej wody, którą chwilę wcześniej dostarczyła pokojówka. Choć kobieta starała się być w tym działaniu jak najbardziej delikatną, nie udało jej się uniknąć grymasów bólu, jakie co jakiś czas wykrzywiały twarz Sir Attenborough. Mimo to mężczyzna w ciszy poddawał się tej “torturze”, wciąż popijając z butelki. Najwyraźniej starał się zupełnie znieczulić, zanim dojdzie do szycia.

Wreszcie proces oczyszczania rany dobiegł końca. Teraz pozostawała ta trudniejsza część, czyli jej zszycie. Meg nie była chirurgiem, nie była nawet lekarzem. Całą wiedzę, którą posiadała, zdobyła nie na uczelni, lecz... w domu, w praktyce. Z szyciem ran nie miała za często do czynienia, ale Roger przecież nie mógł o tym wiedzieć. Choć na palcach jednej ręki mogła policzyć przypadki, gdy szyła ciało, wprawy w posługiwaniu się igłą i nitką nie można było jej odmówić, wszak jako panna z dobrego domu robótki ręczne miała opanowane do perfekcji.


Z przyniesionego w międzyczasie pudełka z przyborami Christophera, wyciągnęła igłę i nici, po czym oblała je alkoholem. Nie uprzedzając sir Rogera, jego ranę również szczodrze potraktowała trunkiem. Zabolało, widziała to w grymasie jaki nagle przeszył jego oblicze. Ale musiała zdezynfekować. I tak by zabolało, uprzedzenia nic by tu nie zmieniło.

W tej chwili dyplomata był dobrowolnym więźniem, mogącym jedynie poddawać się torturom pani Twistelton w nadziei, że pomogą w uleczeniu. Zamierzał więc dzielnie znosić ból i całą swą wolę wlał w jeden cel: Trzymanie ręki nieruchomo, bez względu na to, co się będzie działo.

Teraz mogła się już zabrać do roboty. No... nie do końca, pozostała jeszcze jedna kwestia. Zamknęła oczy i westchnęła ciężko, tak jakby musiała się mentalnie przygotować do tego, co za chwilę miała zrobić. W rzeczywistości skupiała myśli. Słodkawy zapach jego krwi świdrował jej w nosie, a więc była już na granicy.

Początkowo nic się nie działo, jednak już po chwili poczuła To. Zobaczyła rozedrgane złociste niteczki jakby płynnego światła. Otaczały mężczyznę, kłębiąc się wokół jego rannej ręki. Dopiero gdy bardziej się przyjrzała, dostrzegła że owe nitki to w rzeczywistości nie jedna, lecz dwie nicie skręcone ze sobą niczym wstążki, połączone rzędem szczebelków jak w drabinie.


Owa wstęga w miejscu, w którym znajdowała się rana, była przerwana. Meg nie miała zamiaru naprawiać uszkodzenia. Rana nie groziła wykrwawieniem, spokojnie mogła się goić w swoim tempie, po bożemu. Miast połączyć zerwane, rozplatające się już końce, kobieta sięgnęła niematerialnymi palcami gdzie indziej. Odnalazła maleńkie, ledwo dostrzegalne punkciki gęsto wyścielające powierzchnię skóry mężczyzny. To właśnie dzięki nim odczuwał ból. Również teraz nieustannie pracowały dostarczając do jego mózgu alarmujących wrażeń zmysłowych.

Nie miała zamiaru niszczyć owych ciałek, to przyniosłoby więcej szkód niż korzyści. Zamiast tego wyciszyła je i jakby uśpiła, tak jak utula się do snu dziecko, które nie przestaje płakać. Chciała w ten sposób sprawić, by przynajmniej na okres szycia jej pacjent nie odczuwał bólu. Efekt nie mógł trwać wiecznie, ciałka w końcu musiały się wybudzić z tego snu, jednak to miało przyjść dopiero za kilka godzin, a ją interesowało “Teraz”.

Dyplomata poczuł dziwne mrowienie rozchodzące się od rany i sztywnienie kończyny. Zupełnie jakby jego rękę ogarnął jakiś bezwład, podobny paraliżowi. Ale uśpiony alkoholem umysł nie próbował zagłębiać się w ten fakt, uznając znieczulenie za zwycięstwo procentów nad materią.

Gdy miała już pewność, że osiągnęła swój cel, powróciła do rzeczywistości i otworzyła oczy. Roger zdawał się w ogóle nie zauważyć tego, co się działo. Margaret bez ostrzeżenia dźgnęła go delikatnie igłą w miejscu tuż przy ranie. Nie skrzywił się, a więc wszystko było jak należy. Teraz już mogła szyć.

Brak bólu wprawił zaćmiony alkoholem umysł w zdumienie. Ale też i bezmyślny animusz. Oblicze mężczyzny, przybrało wyraz beznamiętnej odwagi, zabawnie kontrastując z niedawną bladością.

Pani Twisleton zabrała się do szycia rany. Centymetr po centymetrze, szew za szwem łączyła rozdzielone tkanki. Zupełnie bezpodstawna hardość malująca się na twarzy mężczyzny nie umknęła jej uwadze, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Wolała, by Attenborough myślał, że brak bólu faktycznie jest spowodowany jego wrodzoną odpornością, niż by miał się domyślić prawdziwych powodów znieczulenia.

Zaskakująco bezbolesna operacja przywróciła dobry humor dyplomacie. Gdy więc już kuracja się skończyła, Roger uśmiechnął się lekko i rzekł. - Czymże mógłbym się odwdzięczyć za tę pomoc?
- Nie oczekuję dowodów wdzięczności - odparła Margaret szczerze odkładając igłę na blat stołu. Wstała z krzesła i podeszła do zlewu. - Niesienie pomocy potrzebującym jest obowiązkiem każdego porządnego człowieka.

-Porządnego...-Roger zamyślił się przyglądając ranie zszytej przez Meg. Uśmiechnął się do kobiety i rzekł.- Szczęśliwy to mąż mający tak czarującego anioła u swego boku.
- Może to pan powtórzyć mojemu mężowi. Ciekawe, czy się z panem zgodzi - zażartowała myjąc dokładnie ręce.
-Nie jestem pewien. Czy pani mąż dobrze strzela?- odparł po chwili namysłu dyplomata. Po czym rzekł z uśmiechem delikatnym..- Bo jeśli tak, to nie zaryzykuję.
- W takim razie będzie to musiało pozostać naszą małą tajemnicą, bo William strzela jak mało kto - również się uśmiechnęła sięgając po bandaże. Następnie zabrała się za zakładanie opatrunku.

- Tajemnicą. -spojrzenie mężczyzny wędrowało po zwinnych palcach Meg. A on sam zastanawiał się jakie tajemnice może skrywać ta kobieta. Bądź co bądź, bardzo atrakcyjna. Niemniej po chwili dodał dyplomatycznie.- Może i tak będzie lepiej. Czymże jest kobieta, bez swojej kolekcji sekretów?
- Puchem marnym jedynie - odparła przypominając sobie słowa wiersza, z którego pochodzi ta fraza. Czytała go w młodości. Autorem był jakiś zagraniczny poeta. Rosyjski bodajże.
- Puchem? Ciekawa teoria.- zdziwił się Roger wstając. Spoglądał na swą dłoń, która w tej chwili wydała mu się... niezgrabna. Nie bardzo potrafił zrozumieć, czemu tak ciężko mu było zaciskać palce w pięść.- Chyba... za dużo wypiłem. Nie czuję za bardzo ręki.
- To normalne - zapewniła kłamiąc rzecz jasna. - Po pewnym czasie przejdzie i wtedy zapewne będzie pan tęsknić za czasami, gdy ręka była odrętwiała. - Uśmiechnęła się do swych myśli, po czym zaczęła myć użyte podczas operacji sprzęty. Gdy skończyła, dodała, odkładając je do metalowego pudełka - Zagoi się samo, ale proces ten można przyspieszyć smarując ranę maścią z arniki, żywokostu i nagietka. Pomoże zmniejszyć bliznę.
- Arnika, żywokost... nagietek.- powtórzył Roger i kiwnął głową.- Zapamiętam. – zapewnił, po czym spojrzał na twarz Meg i rzekł.- Chyba teraz wypadałoby odprowadzić panią do... pokoju? A potem umyć się w końcu. - Nadal bowiem miał twarz wysmarowaną zaschniętą krwią.
- Nie trzeba - odparła z uśmiechem kobieta. - Najwyższa pora, bym poszukała swojego męża. Miał ruszyć z wami na ratunek, ale w końcu nie poszedł.
-Wiele nie stracił, deszcz, zwłoki, przybycie inspektora Halla z pomagierami... nic ciekawego, szczerze powiedziawszy - rzucił nieco ironicznym, a bardzo ponurym tonem Roger wyraźnie nad czymś się zamyślając.
- No może... - zawiesiła głos. - W każdym razie cieszę się, że mogłam pomóc. Poleciłabym się na przyszłość, ale mam nadzieję, że kolejnych takich atrakcji nie będzie.

Zamknęła przybornik dr Bennetta i wzięła go w obie ręce uważając, by nie wysypać zawartości.
-Ja też.- odparł Roger po czym spojrzawszy na niesiony przez nią przybornik.- Może lepiej będzie jak ja to odniosę. Choć tyle mogę zrobić.
- Dobrze - uśmiechnęła się Meg podając metalowe pudełko do zdrowej ręki mężczyzny. - W takim razie... pozostaje mi życzyć panu spokojnej nocy i oczekiwać na nasze kolejne spotkanie przy śniadaniu.
-Nawzajem madame.- dyplomata skłonił się lekko z uśmiechem.

Odwróciła się na pięcie i wyszła zostawiając Sir Attenborough sam na sam z „salą operacyjną”. Gdy drzwi kuchni zamykały się za nią, na jej twarzy gościł tajemniczy uśmieszek. Skrywał za sobą setki myśli, przypuszczeń i opinii, którymi nie zamierzała się z nikim dzielić.

Ruszyła labiryntem korytarzy na poszukiwanie swego małżonka. Tak, jak mówiła Matka, odnalazła go w salonie, nerwowo pykającego fajkę. Na stoliku, tuż obok sofy, spoczywała filiżanka. Z pewnością nie zawierała ziółek na uspokojenie, czy nawet herbaty.

Margaret nie starała się iść specjalnie cicho, a jednak William nie spostrzegł jej obecności, nawet gdy stanęła tuż za nim, opierając się o framugę drzwi. Kobieta stała przez chwilę w milczeniu obserwując męża, jak siedzi zgarbiony i kopci tę przeklętą fajkę.

- Jesteś – odezwała się wreszcie łagodnie. Odwrócił się momentalnie, a na jego pooranej zmarszczkami twarzy zagościł dziwny wyraz ni to ulga, ni zniecierpliwienie.
- Jestem – przyznał, a ton jego głosu skrywał ledwo wyczuwalną nutę oschłości. Coś było na rzeczy. – Ale martwiłem się.
- O mnie? – zdziwiła się. – Przecież to ja byłam cały czas w Oaskpark.
- Ja też nie poszedłem – przyznał trochę z żalem, a trochę ze wstydem. – Zdecydowałem, że ktoś powinien zostać tutaj, na wszelki wypadek.
- To dobrze – powiedziała dobrze udając ulgę, ale i zaskoczenie. William nie musiał mieć świadomości, że ona wiedziała to już wcześniej.
- A ty co robiłaś przez cały ten czas? – zapytał podejrzliwie mężczyzna.
- Jak to co? Pomagałam pannie Abercrombie przy rannych.
- A ty wiecznie to samo… pomagałam i pomagałam. Całego świata nie zbawisz, powinnaś się tego raz na zawsze nauczyć.
- Pomaganie jest powinnością każdego porządnego człowieka, Williamie – pouczyła go łagodnie, jakby pouczała dziecko. W niektórych kwestiach jej mąż był niczym dziecko, głuchy na konwenanse, bezpośredni w sposób graniczący z ordynarnością.
- Porządnego – zawiesił głos, jakby poddawał to w wątpliwość
- Porządnego – potwierdziła z naciskiem. – Czyżbyś nie uważał mnie za porządną kobietę? – zapytała słabo udając jedynie oburzenie.
- Tego nie powiedziałem – zaprzeczył dziwnie potulnie, chyba uznał, że faktycznie przesadził. – Jesteś najporządniejszą kobietą, jaką znam.

Wstał z sofy, podszedł do niej i pogłaskał ją po policzku. Następnie ucałował jej czoło i dodał:
- Szkoda tylko, że niekiedy naiwną.

„Gdybyś wiedział…” – pomyślała poddając się tej drobnej pieszczocie. Nie odpowiedziała jednak nic, uśmiechnęła się tylko. Może i lepiej, że nie wiedział. Może i lepiej, że była jego zdaniem naiwna. To niekiedy wiele ułatwiało.

Księżyc świecił już wysoko na niebie, gdy skierowali się razem do sypialni, którą przydzieliła im pani Etherington. Świecił z pewnością, choć z powodu chmur gęsto przesłaniających niebo, trudno to było stwierdzić.

Położyli się. Już niebawem nocną ciszę zmąciło donośne chrapanie wydobywające się z gardła Williama. Mimo iż pani Twisleton była przyzwyczajona do takich odgłosów, wszak słyszała je co noc, to jednak nie mogła zasnąć. Natłok myśli sprawiał, że mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Myślała o wielu rzeczach. O kolacji, która upłynęła w dziwnej atmosferze i o bestii, która napadła na powóz, o pani Telley, o rannym, którego wyleczył Bennett i o sir Rogerze, którego ranę zszyła ona. Myślała też o tym, co przyniesie kolejny poranek. A im dłużej o tym myślała, tym bardziej bała się obudzić.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 14-11-2011 o 21:14.
echidna jest offline