Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2011, 13:42   #194
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=R1gekib_AKw&feature=related[/MEDIA]




JAMES “CHASE” THORN


Thorne wybrał ciemność. Wąski tunel wentylacyjny tym razem nie skrywał już w sobie pułapek i nieprzyjemnych niespodzianek. Był dziwnie śliski i wilgotny, ale pełzało się nim dość znośnie. Gdyby nie nisko zawieszone rury, o które co jakiś czas Chase zahaczał głową.

Tunel zdawał ciągnąć się w nieskończoność, ale w końcu Thorne wyczuł przed sobą otwartą przestrzeń. Ostrożnie, badając drogę przed sobą dłońmi, wysunął się z rury i wleciał do kolejnej tonącej w ciemnościach sali. Śmierdziało w niej rdzą i substancjami smolistymi, coś, jakby rozlanym olejem czy czymś podobnym. Podłoga pomieszczenia była zalana wodą, która sięgała więźniowi do połowy łydek.

- Trzecia i ostatnia próba – Chase usłyszał głos dochodzący gdzieś, z góry. – Tylko prawdziwie wierni przetrwają.

Potem głos ucichł, a więzień został sam w ciemnościach.

Stał, nasłuchując, bo tylko ten zmysł nadawał się do czegoś w mroku. Jednak poza skapywaniem wody i trzeszczeniem GEHENNY, nie słyszał niczego.

W pewnym momencie jednak coś się zmieniło. Słyszał jakieś kroki w wodzie. Wiele kroków. Kimkolwiek byli ci, którzy zbliżali się do niego, nadchodzili z kilku stron jednocześnie.

W końcu ich zobaczył. Niewyraźne postacie otaczające go ze wszystkich stron, niosące niewielkie latarenki podczepiane do ubrań. W ich świetle widział w rękach nieznajomych ludzi kije, pałki, noże, a nawet maczugi. Każdy z nich miał na sobie workowaty kaptur z wyciętymi otworami na oczy.

- Szukaliśmy cię – powiedział jeden z tłumu wychodząc w przód. – Szukaliśmy cię bardzo długo. A ty szukałeś nas.

Mężczyzna zdjął kaptur, a James zobaczył twarz Philipa Greysona.

- Szukałeś mnie, jak słyszałem – powiedział człowiek, dla którego Chase stał się „wędrowcem po GEHENNIE”. – Czemu?

- Zabij go, zabij go, zabij go, zabij go, zabij go, zabij go – zaczął szeptać tłum w workach na głowie.





DOUBLE B i FLAT LINE


Double B wybrał. GEHENNA zamiast własnego bezpieczeństwa. Losy milionów ludzi zależały od jego decyzji. Wiedział, czuł to. Pracował więc tak, jak nigdy dotąd, wręcz w dzikim szale walcząc ze strumieniami danych, ze STRAŻNIKIEM, który rozpoczął pierwsze próby zablokowania jego działań na płaszczyźnie wirtualnej.

Flat Line tymczasem podjął własną decyzję. Osłabiona upływem krwi uzbrojona dłoń podnosi się w górę. Odrzut strzału o mało nie łamie doktorowi nadgarstka. To teraz nie ma już znaczenia. Ważne jest, że trafiony ciężką kulą panel kontrolny rozbłyskuje snopem iskier.

W tej samej niemalże sekundzie Double B zatwierdza komendę. Wysyła elektroniczny impuls, który zainicjuje korektę kursu. Nie ma jednak potwierdzenia, bowiem strzał doktora rozwala urządzenie, nim Double B się upewnił.

Strzał powoduje coś jeszcze. Łuk elektryczny skacze po urządzeniach podpiętych pod terminal. W parę sekund z matrycy Double B unosi się dym i strzelają iskry, podobnie jak wcześniej z przekaźnika mocy. Energia uderza też w programistę. Double B otrzymuje niewielką dawkę elektryczności, która rozlewa się wokół w formie małych, pełgających zygzaków.

Światło Infostrady gaśnie. Tak po prostu. Niezliczone strumienie danych płynących przez tą linię zostają zerwane. Nagle pomieszczenie, w którym się znajdowali pogrążyło się w ciemnościach, by po kilku sekundach ustąpić pola zielonkawej luminacji lampek awaryjnych, wypełnionych fosforem.

W ich zwodniczym świetle obaj więźniowie zobaczyli, że KLAWISZE przestały się ruszać.

Double B wiedział, co to oznacza. Zniszczenie węzła spowodowało chwilowe, – co najwyżej dwu może trzyminutowe – zawieszenie urządzeń STRAŻNIKA w najbliższych sektorach. STRAŻNIK musiał teraz przekierować sygnały przez inne węzły, rozplątać węzeł gordyński, jakiego mimowolnym sprawcą stał się Flat Line.

Niestety, rozwalenie przekaźnika mocy nie pozwoliło Double B przekonać się, czy udało mu się zakończyć proces włączenia silników. Nie czuli jednak charakterystycznego drżenia pokładu. GEHENNA nadal dryfowała przez kosmiczną pustkę, najpewniej po wcześniej wyznaczonym kursie. Co gorsza, Double B uświadomił sobie, że wyładowaniem elektrycznym oberwał nie tylko on, ale też jego sprzęt. Nie wiedział, ile zostało mu z matrycy i czy komputer uda się ponownie uruchomić.




ALAN MELLO i JAKUB SZKUTNIK


Miotacz ognia trzymany w rękach przez Szkutnika rzygnął płomieniami w stronę tego, co jeszcze pół minuty temu było więźniem numer 6740468. W tej samej dosłownie chwili spust swojej broni nacisnął drugi więzień z miotaczem płomieni celując dyszą w stronę rozpełzających się po korytarzu ożywionych jakąś niewyobrażalną siłą szczątków.

Dylan trafił trzykrotnie, rozwalając na strzępki wszystkie trzy rozwijające się na zwieńczeniu krzyża niby – głowy. Z okaleczonych, okrwawionych ust wydobył się przenikliwy, raniący uszy pisk. Słysząc go więźniowie jeszcze mocniej wciskali spusty miotaczy. W tym pisku był ból, był strach, była ... niepewność!

Temperatura na korytarzu podniosła się znacznie i wypełnił go mdlący smród palonego mięsa oraz czarny, gęsty dym.

- Z woli Bożej opanowali miasto i urządzili nieopisaną rzeź do tego stopnia, że leżące obok jezioro, szerokie na dwa stadia, wydawało się pełne krwi, która tam spłynęła!

Grzmiał głos demona w ich głowach.

- Jeśli wystąpi ktoś, jako prorok, wówczas ojciec i matka, rodzicie jego, powiedzą mu: Nie możesz pozostać przy życiu, bo głosisz kłamstwa w imię Pana. I ojciec z matką, jego rodzice, przebiją go, gdyby prorokował.

Dym szczypał w oczy, utrudniał oddychanie, zatykał gardła, ale nikt nie przerywał przysmażania mięsistej poczwary. Dopiero, kiedy miotacze płomieni bluznęły po raz ostatni swoją zawartością przyszło opamiętanie.

Po Pastorze nie zostało zbyt wiele, jedynie nadal płonąca i dymiąca kałuża zwęglonego tłuszczu.

- Nie możecie wyleczyć ogniem szaleństwa! – szeptał niestrudzenie demon w ich głowach. – Będę trwał, póki będziecie trwali wy .

Drugi więzień z miotaczem kaszląc ciężko i plując zrzucił na podłoże nieporęczną broń.

- I chuj! – powiedział dobitnie posyłając plwocinę w stronę dymiącego truchła.

Jakby na potwierdzenie tych słów Alan Mello zakaszlał krwawą pianą, a jego głowa zwisła bezwładnie i ciężko na piersi. Więzień numer 2742620 właśnie pożegnał się z życiem. Albo stracił przytomność.




SPOOK

Spook czuła nadzieję, że może jednak wyjdzie żywa z sytuacji, w jaką się wpakowała, ale jej serce jednocześnie ogarniała rozpacz, że jednak wszystko już stracone. Ze tutaj, w tym jasnym korytarzu, zakończy swoje życie.

W takich chwilach jak ta, do głowy przychodzą dziwne myśli. Czy żyła dobrze? Czy dała się złamać GEHENNIE i piekłu, jakie narodziło się na niej? Czy stała się jedną z szalonych, obłąkanych zbrodniarek zamkniętych na więziennym okręcie „za zasługi”, czy też udało się jej przejść próbę człowieczeństwa? I czym tak naprawdę jest to całe „człowieczeństwo”?

Trwała tak w bezruchu na zimnym korytarzu wsłuchana w łagodną muzykę dochodzącą z niewidocznych głośników.

- Więzień 3136485 – muzykę zastąpił męski, surowy głos – Wstań, odłóż broń i przygotuj się do przetransportowania do nowej celi.

Serce zabiło jej szybciej. „Nowa cela”. W perspektywie, jaką miała do wyboru, nie wyglądało to aż tak źle. Pełna przemocy i chaosu wolność zastąpiona ustawicznym nadzorem STRAŻNIKA. Powrót do przeszłości. Życie nudne, ale pewne. Czysta rutyna. Stagnacja. Ale nie śmierć. Nie śmierć. Bo czy jest coś ważniejszego, niż życie?

Spook posłuchała polecenia. Wstała z kolan. Drzwi, które wcześniej z takim trudem rozwarła na kilka centymetrów, zaczęły otwierać się wolno pokazując kanciastą sylwetkę KLAWISZA z wycelowaną w stronę więźnia bronią.

I wtedy, kiedy gródź, za którą był robot, rozwarła się do połowy, drzwi do „laboratorium” zadrżały w posadach, wygięły się, niczym cienka blacha. Kolejny cios i drzwi wyleciały z posady.

Spook spojrzała w bok i zamarła.

Stał w nich .... Apacz. Ale to na pewno nie był już on, tylko jego ciało. Okrutnie zmienione. Skóra Indianina miała barwę świeżo przelanej krwi, usta rozdzielały głowę, czy raczej czaszkę na dwie połówki i wypełniał je garnitur szpiczastych kłów, ręce zyskały przynajmniej kilkanaście centymetrów – nie miały już palców tylko po dwa szpikulce na każdej z łap. Jeden szeroki, jak porządny więzienny miecz, drugi nieco krótszy – niczym sztylet.

- Nie da się uciec przed rozpaczą Spook – wyszeptał demon głosem jej ojca.

A Spook pomyślała, że wie, kto skonał w zapomnianych celach ostatnio i skąd demon – ich prześladowca – zna twarz jej ojca. Była wręcz pewna, że gdyby porównała numery cel z zamkniętymi tam osobami, gdzieś na tej liście, znalazłaby nazwisko i imię człowieka, który dał jej życie. Może nawet minęła jego szkielet na korytarzu. Może był tam, w którejś z zamkniętych cel. Gdzieś w wizji, jaką mieli mignęła jej chyba nawet jego twarz.

- Nie da się uciec – powtórzył demon przygotowując się do walki.

W tym momencie niespodziewanie zgasło światło na korytarzu pogrążając go w ciemnościach. Demon zachichotał, a śmiech ten spowodował, że nadzieja na ocalenie gasła w sercu Spook. Tym bardziej, że zielone lampki na korpusie KLAWISZA niespodziewanie zamigotały czerwienią oznaczającą brak łączności ze STRAŻNIKIEM. Gdzieś niedaleko, musiało się stać coś, co wyłączyło aktywność SI.




KRISTI J. LENOX i FILOZOF


Rzucony przez Filozofa kawałek metalu odbił się o poręcz galeryjki, na której stał ZiZi lub coś, co się podszywało pod martwego szefa Gildii Zero.

Przez chwilę pomieszczenie wypełnił brzęk metalu odbitego o metal, a kiedy jego echa ucichły sterownię wypełnił śmiech ZiZiego. Głośny, obłąkańczy i pewny siebie. Arogancki.

- Spodziewałem się po panu czegoś bardziej wyrafinowanego – zacmokał ZiZi. – Subtelniejszego. A pan najpierw podrzyna mi gardło, teraz, jak zwykły oprych, a teraz rzuca we mnie jakimś złomem. Cóż z pana zrobiło to więzienie? – szydził – Polityk zamieniony w kogoś, niewiele tylko subtelniejszego od kolegi drogiej pani Kristi, pana Gały. Czy następnym krokiem w pana ewolucji, będzie ciskanie we mnie własnymi odchodami?

ZiZi stał nieruchomo i wpatrywał się w dwójkę uciekinierów nieprzyjemnym spojrzeniem węża.

- Pani Lenox – powiedział spokojnie. – Na górze, przed tym pożałowania godnym incydentem – dotknął gardła – złożyłem pani pewną propozycję, którą pani pochopnie odrzuciła. Pomogę znaleźć pani syna. Podobnie, jak mogę pomóc panu, spełnić pańskie marzenie.

W zewnętrzne wrota ktoś zaczął uderzać z duża siłą.

- Mogę też poprosić o to tych narwańców – ZiZi spojrzał na drzwi. – Wybierajcie. Praca ze mną, czy praca przeciwko mnie.

ZiZi zaczął powoli schodzić po schodach w dół.

Oboje ujrzeli, jak powietrze wokół zamordowanego szefa Gildii faluje, drży, jakby ktoś otworzył gdzieś drzwiczki do hutniczego pieca.

Coś mówiło im, że jeśli dadzą się zbliżyć ZiZiemu za bardzo, będzie po nich. Chyba, że przystaną na jego ofertę. Najwyraźniej stwór potrzebował ich do czegoś, czego sam nie był w stanie zrobić samemu.

W pewnym momencie, na ułamek sekundy, sylwetka schodzącego w dół ZiZiego zamigotała i ujrzeli coś, co na pewno nie było człowiekiem. Wysokie, nagie, pokryte oślizgłą skórą z twarzą zdeformowaną i po części zasłoniętą maską i goglami, podobnymi do tych, których teraz używał Filozof.



- Zawrzyjmy pakt – kreatura udająca ZiZiego była już w pół drogi na dół. – Zawrzyjmy przymierze, a wszystko skończy się tak, jak powinno skończyć się dawno temu.




ALAN MELLO


Mello ocknął się po dłuższej chwili, bo zdążył już ścierpnąć. W ustach czuł smak krwi i spalonego mięsa, w nosie zalegał mu gesty glut spalenizny i smarków.

- Zostawili cię, skurwiele – usłyszał obok siebie głos Mello.

Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł.

- Zostali byś zdechł z upływu krwi, a czegoś się, kurwa, po nich spodziewał.

W końcu więzień dostrzegł rozmówcę. To była wynurzająca się z kawałka okrwawionej masy czaszka.


- To jak Mello będzie? – zaśmiała się czaszka szaleńczo – Połączmy się, a wtedy spuścisz im wszystkim taki wpierdol, jakiego ten zasrany okręt jeszcze nie widział. Będziesz miał tyle wódy, cipek, drugów, fajek i żarcia ile tylko zechcesz. Ja będę królem GEHENNY, a ty moim głosem.

Czaszka zaśmiała się ponownie.

- Nadajesz się do tego zdecydowanie lepiej, niż te wszystkie chujki o miękkich kuźkach! Świętojebliwy Szkutnik, rozmodlony do zarzygania Wieszcz, pojebany do cna Pastor czy inni popaprańcy.

Śmiech czaszki przeszedł w gulgot.

- Ty za to masz jajca, jakich oni nie mają, Mello. Razem moglibyśmy góry przenosić. Tylko powiedz – tak – a uczynię cię bossem większości sektorów. Powiedz to, Alan. Nim będzie za późno.
 
Armiel jest offline