Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2011, 14:05   #207
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Dobro, zło, honor, podłość, duma, wiara – nic nie znaczą bez kogoś, kto wyznaczy nam ich wartość ...



- To, co pan mówi...- powiedziała cicho...- Brzmi jak wyrok.

Profesor Erikson wyjrzał spod swoich przesadnie krzaczastych brwi jak zwierz z krzewów.
- Chciała pani prawdy. - już dawno wyzbył się fałszywej dyplomacji w stosunku do rodzin chorych - Może trzeba było się zastanowić, czy pani do niej dorosła. Niektórzy wolą żyć w iluzji, wie pani...Może nawet większość z nas.
- Pan jest specjalistą od dusz. Może powinien pan przewidzieć, że nie dorosłam. - gniew kobiety zabuzował i znalazł chwilowe ujście w zjadliwym tonie.
- Przewidziałem. - odparł stary mężczyzna, przekręcając się nieco na obrotowym fotelu za swoim biurkiem w kształcie wielkiej łzy - Gdybym mógł, milczałbym. Tak naprawdę musiałem pani to wszystko powiedzieć.
- Po co...- ukryła twarz w dłoniach - Przecież powiedział pan...On weźmie udział w leczeniu, zobaczy pan. On tylko...
- Próbowaliście przecież tego wiele razy wcześniej. - przerwał jej - Do leczenia trzeba współpracy. Dużą skutecznością cieszą się formy grupowego wsparcia i samopomocy – chorym łatwiej jest zaufać sobie nawzajem. Ale Robert nie zaufa nigdy grupie, zbyt wiele rzeczy oglądał w swoje pracy.
- Może... Z czasem...
- Proszę wreszcie zacząć mnie słuchać. Mówiłem już. Niestety, długoterminowe prognozy nie kłamią. Paranoicy zwykle do końca życia borykają się ze swoimi obawami i przekonaniami i wsparcie psychologiczne muszą mieć w formie ciągłej, aby poradzić sobie z codzienną egzystencją w normalnej rzeczywistości. Ciągłej, rozumie pani? A to i tak tylko aby sobie poradzić. Nie ozdrowieć.
- Po co więc...- zacisnęła pięści - po co więc pan mi to mówi, do cholery? Skoro nie jest pan w stanie go wyleczyć?

Profesor wstał i podszedł do okna. Przeczekał hałas elektrycznego tramwaju, mknącego w mieście wiele stóp poniżej, a potem odwrócił się i założył ręce z tyłu.
- Proszę teraz mnie uważnie posłuchać. Od tego, co pani potem zrobi, zależeć będzie życie pani. I pani dziecka. To pani podejmie decyzję, ale moją rolą jest uświadomienie pani zagrożenia. Ryzyka, na które się pani naraża pozostając w bezczynności.
- O czym pan mówi?!
Psychiatra usiadł obok niej. Wytrzymała jakoś jego uważne, poważne spojrzenie.
- Robert Voight. - oznajmił. - Poświęciłem wiele czasu, by go zanalizować. I nie mam żadnych wątpliwości. Ten człowiek pewnego dnia kogoś zabije.

Miała wrażenie, że wszystkie mięśnie jej ciała nagle wypełnił zastygły beton. Z gardła nie chciał wydobyć się żaden dźwięk. Co gorsza, słowa lekarza...Co gorsza, słowa te poruszyły w niej chowane od dawna w sobie przekonanie. Przekonanie, że profesor ma rację. Nie potrafiła odrzucić tej natrętnej myśli. Wiedziała, że Erikson ma rację.

- Zabije, będąc przeświadczonym o słuszości swego postępowania. - dodał psychiatra - By osiągnąć jakiś swój, urojony, cel.








Czy ten korytarz faktycznie prowadzi bardziej w górę, czy też to tylko złudzenie, jakiemu podają mnie moje przemęczone zmysły? Nie wiedziałem, póki tego nie sprawdzę. Ruszyłem w tamtą stronę wskazując drogę Robertowi. Tunel w górę nadal był tunelem. Nie odbiegaliśmy zasadniczo od planu ucieczki. O ile tunel prowadził w górę. Niczego nie można było być pewnym w tym szaleństwie. Samaris łudziło i mamiło nas od samego początku. Dlaczego teraz miało by być inne?

Nie było. Wędrówka tunelami coraz bardziej przypominała błąkanie się urywanymi korytarzami snu. Do tego najwidoczniej dziwny wpływ Miasta nie ustał, zaczynaliśmy popadać w czasowe odrętwienie. Czasem jeden z nas ustawał, niechętny ruchowi, zapatrzony w jakiś detal labiryntu. Ale było nas dwóch. Drugi niemal na siłę ciągnął swojego przyjaciela, zmuszając do marszu. Z tego marszu osoba taka, prowadzona niczym lunatyk, zdawała się niewiele pamiętać. Potem była zmiana i ten, kto był w pełni świadomy nie pozwalał pozostać w miejscu poprzedniemu przewodnikowi. Ze mną było tak conajmniej dwa razy. Prowadziłem długo Roberta, potem odpoczywaliśmy. A potem niewyraźne obrazy, jakbym bez uczuć obserwował świat z pojazdu, zza półprzezroczystej szyby i nagłe ocknięcie się, dwie, cztery, sześć godzin później w zupełnie innym tunelu. Obok Voighta, którego właśnie ogarniał wirus apatii. Wstawałem więc i powtarzałem jak mantrę.
- Robercie...Musimy iść dalej...

Szukaliśmy dalej. Byliśmy głodni, nie chciało nam się już nawet mówić. Chciało nam się za to spać. Wkrótce zapadłem w sen, oparty o jakiś metalowy element. Robert chyba przy mnie czuwał, a w każdym razie był tam gdy się zbudziłem. Potem to on odpoczywał, a ja pilnowałem go, starając się nie myśleć o coraz bardziej natrętnym uczuciu pragnienia.







Miałem sen.

Leżę na czymś twardym. Myślałem, że na łóżku, ale później zamieniło się w te sarkofagi. Jestem w jednym z nich, w takim z odsuniętą pokrywą. Mam długie włosy, które tkwiły przyczepione gdzieś do tyłu, gdy powoli podnoszę się, by usiąść. Udało się, ale mimo że wystaję teraz ponad poziom twardych ścian sarkofagu - wszędzie dookoła jest ciemność. Nie zupełna. Moje oczy zaczynają wyławiać z mroku zarysy sylwetek...

Dwie najbliższe są wyraźniejsze, stoją z przodu. Mężczyzna i kobieta. Za nimi...Są jeszcze inne, niewyraźne. Przynajmniej kilka, wtapiających się w otaczającą je ciemność.
- Kim jesteście? - pytam. - Pokażcie się!

Kobieca sylwetka wysuwa się ku przodowi. Lekki uśmiech, tak dawno nie widziany.

- Sophie...?!

- Dobrze wiem, to musiało się zdarzyć. - Sophie zaczyna mówić. Właściwie recytować. Nie przerywa. Jak maszyna, wyrzucająca z siebie zapisane na dziurkowanej taśmie dźwięki - - Zdarzyć, bym powróciła. Powróciła, do miejsca w którym teraz jestem. By znikło fałszywe wspomnienie, by mgła rozwiała się do końca, by przekonac się o sensie. Czy brak sensu może nim być? Tak naprawdę nie jestem tego tak do końca pewna, ale to wszystko co sobie przypomniałam układa się w całość. Konstrukcja staje się kompletna. Uczucie jest takie samo, jak kiedyś, gdy stawiałam na przeznaczonym do tego miejscu swój podpis, już po wyrysowaniu ostatnich linii, zakreśleniu ostatnich kół i ostatnim rzucie oka na wszystkie wymiary zgromadzone na przestrzeni jednej stronicy. Tak, byłam gotowa by postawić kropkę...Ty pomogłeś mi ją postawić. Patrzę na Miasto z góry, na rysunki wcielone w życie, na kształty które stąd, z wysokości, układają się w jeden wzór, w jedną konstrukcję. Popatrz też...Tak jak ja...

Wstaję. Wychodzę powoli z sarkofagu. Zbliżam się powoli do niej. Ciemne sylwetki za jej plecami falują. Cofają się, ale nie ona. Podchodzę, krok za krokiem.

- Szedłeś za mną...-
- Szedłem. - odpowiadam. - Obserwowałem cię od dłuższego czasu, zrozumiałem co się z tobą działo..Przypomniałaś już sobie, prawda? Ty już wiesz...
- Tak. - teraz obraca się ku mnie do końca, jest idealnie naprzeciw. - Wiem.
- Chcesz powiedzieć im wszystko...- odzywam się dziwnym głosem. Nie, wcale nie jest dziwny. To mój prawdziwy głos. Dziewczyna patrzy, jak ostrze zawieszone u mojego pasa kołysze się lekko, gdy daję kolejny krok ku niej.
- Nie...- odpowiada Sophie z uśmiechem.
- Kłamiesz!

Moje pięści zaciskają się w gniewie.

- Kłamiesz. - powtarzam - Chcesz nas odwieść od naszej wyprawy. Nie chcę wiedzieć tego, co sobie przypomniałaś. Nie chcę, by ktokolwiek to wiedział.
- A więc to ty...- odpowiada Sophie - Myślałam, że to będzie Lexington.
- To Lexington. - patrzę jej w oczy - To ja. Również ty. To my wszyscy. To bez znaczenia.

Wtedy nie rozumiałem swych słów. Teraz, gdy rozumiem że śnię, rozumiem. Sophie rozumiała to od razu.
- Masz rację.- mówi dziewczyna powoli. Tak jak wtedy. Tak jak teraz.
- Wybacz mi.
Jestem tak blisko, że mógłbym ją pocałować. Zamiast tego zdecydowany ruch ręki, posuwiste pchnięcie które ma w sobie mnóstwo siły która nie była wcale potrzebna. Patrzcie, jak przez tę chwilę jej stopy przechylają się na krawędzi, jak jej ciało powoli zmienia swoje nachylenie. Nagle, dopiero teraz, dostrzegam teraz Miasto za jej plecami. Miasto, które obraca się, karta z ostatnim rysunkiem zmienia swoje położenie na stole, ale ja widzę znowu tylko jej twarz. Purpurowa tkanina odrywa się i rozwiewa. Gdy na moment przed upadkiem ona zawisa nieruchomo w przestrzeni, jej usta poruszają się raz jeszcze.
- Nie ma nic do wybaczenia. Czekam na was.

Teraz pamiętam, że było jeszcze jedno słowo. Że brzmiało ono...
- Tutaj.

Sophie spada. Jej ciało obija się bezgłośnie o stopnie piramidy i znika mi z oczu, a ja idę. Idę po tej przestrzeni, idę po stopniach piramidy wspinając się i schodząc jednocześnie, ale jednak wciąż jestem w tej ciemności, a przed moimi oczyma wyrasta ta druga postać. Mężczyzna. Wydaje z siebie gniewny pomruk, a cienie za jego plecami wtórują mu. Jak chór.

Czuję zapach słodyczy. W ciemności nagle rosną kolory, kolory na barwnych grubych szkłach okien, kolory w fantastycznych kształtach karmeli zgromadzonych w potężnych słojach. Jak ryby w akwarium, też niezdolne do zrobienia czegokolwiek poza obserwacją. Obserwacją morderstwa, które dokonuje się na ich oczach. Wnętrze cukierni Ludwiq'a Roubauda było zawsze snem i snem jest teraz. Roubaud patrzy na mnie z wyrzutem.

- W przeciwieństwie do tej dziewczyny...- mówi powoli - Ja uważam, że jest wiele do wybaczenia. A ja wcale nie widzę powodu, by ci wybaczać. Nie musiałeś tego robić. Oddałbym ci tę kopertę bez chwili wahania. Nie chciałem wyjeżdżać...Nie musisz. Oddam ci ją, zobacz, jest twoja.
Drżąca dłoń podaje mi kopertę, w której jest list oznajmiający wyjazd do Samaris.
- Nic nie rozumiesz...- mówię, zbliżając się powoli do niego. Cienie za jego plecami cofają się. Zapada zmrok.








- Robercie, dlaczego nic nie mówisz...- pytał Vincent - Miałeś zły sen...?
Milczał.
- Przyjacielu, gdy spałeś...- Rastchell był zmęczony, ale podekscytowany. - Znalazłem coś...Myślę, że to przejście...

Robert nie odezwał się wtedy. Nie odzywał się też za wiele później, ale szedł. Vincent widział, że jego przyjaciel wyraźnie coś przeżył albo przemyślał, ale póki co nie rozmawiali o tym, pochłonięci znaleziskiem. W pewnym miejscu tunelu, którym gdzie jeszcze parę godzin temu szli, widniała otwarta prostokątna przestrzeń. Dwa stopnie prowadziły do ciemnej czeluści.

Byli zbyt zmęczeni, zbyt spragnieni i zdesperowani by się obawiać. Weszli.

Jak można opisać wędrówkę bez światła. Wędrówkę w świecie, gdzie metalowy labirynt zmienił się z wilgotny labirynt jaskiń. Co się tam naprawdę działo? Umysł ludzki, pozbawiony bodźców wzrokowych wystarczająco długo, produkuje własne obrazy. Słuch nadaje zwykłemu kapaniu wody nowe znaczenia, których nie bylibyśmy sobie w stanie normalnie wyobrazić. Tym bardziej nie dało się powiedzieć nic więcej o czasie. Czas przestał istnieć, był tylko stukot ich kroków, niepewne zimno ściany, po której, prowadząc ręką jak po linie, starali się nie zgubić całkowicie. Czasem korytarz rozwidlał się, czasem trzeba było przeciskać się, raniąc sobie ciało o niewidzialne dla nich ostre kamienie. Żaden z nich nie był w stanie powiedzieć, czy minęło dwie godziny, dni, czy miesiące. Wszystko było ciemnością, w której gasła nadzieja.

Ale w końcu któryś z nich dostrzegł jasność. Szczelina nie szersza niż kilka centymetrów, a za nią oślepiająca białość - gdy oczy przyzwyczaiły się nieco: zamieniająca się w błękit nieba. Ostatkiem sił, który im został, odgarnęli kamienie, raniąc sobie palce do krwi, na tyle, by dorosły człowiek mógł przecisnąć się na zewnątrz.
Co czuje się, gdy po tym wszystkim nad twoją głową widzisz błękit nieba? Słowa wydają się zbyt ułomne, by to opisać. Stali więc obaj i milczeli. Byli na zewnątrz! Wydostali się skalną szczeliną wyżej niż na połowie zbocza czegoś, co wyglądało na ogromny krater. Miasto było tam niżej, na dnie olbrzymiej niecki. Nie był to jeszcze koniec, bo należało się wspiąć wyżej po zdradliwej ścianie o dużym nachyleniu. Trudne, ale o wiele gorzej byłoby po niej zejść. Wiedzeni desperacją nie czekali.

Godzinę później przekładali z wysiłkiem nogi przez krawędź krateru. Oddychali ciężko, wpatrzeni w przestrzeń, oślepieni słońcem, błękitem i pustynią. Ocean szumiał. Byli wolni, jakieś okowy w ich głowach pękły, znikły. Gdy byli już w stanie się podnieść, stanęli na zboczu, dopiero teraz oglądając z wysoka Samaris. Milczeli. Trudno naprawdę było coś powiedzieć, widząc teraz od zewnątrz niesłychany, niewiarygodny mechanizm ukryty za zboczami niedostępnych skalnych ścian. Patrzyli na mury Samaris, na jego wieże, na przesmyk którym jeszcze niedawno przebywali drogę łodziami...Każdy z nich przeżywał tę chwilę w swoim wnętrzu.

W końcu któryś z nich odszedł, ku zejściu. Drugi z mężczyzn ruszył za nim, oglądając się jeszcze raz na Samaris...

















- Są...Są na zewnątrz. - profesor poruszył się na swoim krześle. Drugi z mężczyzn podszedł do niego, ostrożnie niosąc pełny imbryk. Zapach doskonałej kawy uderzył w nozdrza wszystkich obecnych.
- Naprawdę...? - uniósł brwi Blum, jednocześnie napełniając z pietyzmem kolejną filiżankę.








Ocean szumiał, a oni dwaj siedzieli nad jego brzegiem. Chwila, o której tak wiele razy marzyli. Fale z łoskotem rozbijały się o szczerozłoty, rozległy brzeg. Siedzieli obaj, z bosymi nogami, grzebiąc patykami w piachu i słuchając pomruku wielkiej wody. Nie było tylko morskich ptaków. Po prawej stronie, jak niewyraźny miraż, plażę przecinały wysokie i białe jak morska piana mury Samaris, miasta które dopiero co opuścili. Było jak skała, element natury, niezmienna od tysięcy lat część linii brzegowej.

Byli wciąż blisko Samaris. A jednak, obaj czuli to wyraźnie, od momentu gdy wydostali się z krateru, jakaś obca siła opuściła ich umysły. W jakiś sposób znów zaczynali myśleć jasno, wolni od jakiegokolwiek wpływu. Okresy apatii i dziwnych wizji skończyły się, a w głowach Roberta i Vincenta zagościła wolność. Ale jednak, mieli też wrażenie że odzyskując tę wolność, jednocześnie coś stracili. W tej wolnej przestrzeni umysłu były teraz rzeczy, które zostały im objawione i pozostawieni samym sobie, tylko oni mieli teraz zadecydować, co z tymi rzeczami począć. Było to niespotykane połączenie uczucia euforii i poczucia braku. Zresztą, dla każdego z nich wolność ta była czym innym.

Po lewej stronie, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się pusta plaża. Samaris zdawało się istnieć niczym latarnia morska na cyplu, od którego na zachód i wschód prowadziły bezkresne brzegi nietkniętego ludzką stopą oceanu. On sam zresztą, bardziej niż wszystko, zdawał się nie mieć kresu. Za ich plecami, dalej, były miejsca które częściowo już znali. Po zejściu z krateru, zanim przyszli tu na brzeg, najpierw sprawdzili te miejsca, którymi dotarli do miasta. Odwiedzili pustą przystań, na której nie było żadnych łodzi. Wyszli kawałek na pustynię, aby przekonać się że była ona niezmienna jak niebo i woda. Odnaleźli miejsce, gdzie rozbił się ich, jak nazwał go Blum, samolot. Jednak nie znaleźli po nim nawet śladu, nawet kawałka jakiegokolwiek metalowego elementu. Jak poprzednio, nie było nigdzie innych ludzi ni zwierząt.

Byli tylko oni, oni i Samaris, przyglądające im się z oddali z dostojnym spokojem. Ocean szumiał, poszli więc w końcu by go zobaczyć.

Teraz siedzieli, wsłuchani w jego nieziemską melodię. Z tej perspektywy Samaris wyglądało tak nierealnie, jak zamek z morskiej piany lub pustynny miraż. Długo nie odzywali się, każdy zastanawiał się co dalej. Za ich plecami, przez pustynię wiodła droga na północ. Droga, którą obrali jeszcze szukając wyjścia. Droga powrotna do Xhystos. Ale czy teraz nadal trwali w swoim zamiarze?

- Co dalej, Robercie? - zapytał Vincent. - Tak jak planowaliśmy, Xhystos? Nie zmieniłeś zdania? Twój wzrok jest jakiś dziwny.







- Zabije, będąc przeświadczonym o słuszości swego postępowania. - ciągnął profesor Erikson - By osiągnąć jakiś swój, urojony, cel.

Żona Roberta Voighta siedziała z zaciśniętymi ustami. W oczach szkliły się łzy. Ale w oczach tych psychiatra zobaczył zrozumienie.

- A kiedy już raz to zrobi...- ściszył głos stary lekarz - ...będzie zabijał dalej.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline