Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2011, 14:50   #53
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Abitur jednym kurewskim gestem ich tam wysyłał. Tak po prostu. Wiedział kim są i miał to w dupie. Pierdolony los. Sami się w to wpakowali. Patrzyli jeszcze przez chwilę jak znika w ciemnościach po czym spojrzawszy na siebie ruszyli za tamtą trójką. Wystarczy, że gdzieś wejdą. Tylko tyle i do domu. Bogowie, Mathias nie łgał. Idzie na poważnie. Spoglądający na niego Waldherr przełknął ślinę i kiwną głową.
Poszli.

***

Ze swoją jedyną i jakże mizerną bronią, jaką był niemrawo płonący kaganek, Oldenbach ruszył ku wolności. Dudnienie na górze nie ustępowało. Wręcz przybierało na intensywności. Pokrzykujący zaś głoś, który mu towarzyszył można już było zdecydowanie rozpoznać jako wysoki i kobiecy.
Schody były niskie i wąskie. Bogowie raczą wiedzieć jak strażnik się tędy przeciskał. Szczęśliwie już po jednym zawijasie doprowadziły wozaka do kolejnych drzwi. Te były niedomknięte. Przez przerwę jaka dzieliła je od framugi, wyraźnie było widać jakieś oświetlone lampami pomieszczenie. Oldenbach poczuł na twarzy powiew zimnego altdorfskiego powietrza. Uchylił drzwi.

Pomieszczenie zdawało się być jakimś zapleczem kuchennym przez, które przed chwilą przeszła burza, lub jak kto woli, kilkuosobowa grupa zieleńców. Krzesła i stoły z resztkami jakiejś żywności mocno przypominającej Erichowi jego ostatnią strawę, były powywracane, a znajdujące się na nich wcześniej gliniane naczynia leżały w kawałkach rozrzucone niemal po całej podłodze. Tuż pod stopami Ericha walało się kilka jabłek ze strąconego na ziemię koszyka. Chłodny powiew dochodził z otwartego na tyły tego miejsca wyjścia, które znajdowało się po jego prawej stronie. Altdorfski zaułek świecił przez nie groźną pustką nocy.

Nim jednak Erich zdążył cokolwiek postanowić, dudnienie zastąpił trzask wyłamywanego zamka. Ozdobione symbolem gołębia drzwi znajdujące się dokładnie na przeciw niego, a po lewo od wyjścia otworzyły się z hukiem rozbijając jedną z nielicznych całych misek, która znalazła się na ich drodze. Do środka wkroczyła rosła niewiasta w nocnej koszuli i szlafmycy nałożonej na głowę. Miała niemal dwa metry wysokości, a po kształcie w jaki nocna koszula okrywała jej ciało można było spokojnie założyć, że ważyła niemal dwa razy tyle co Erich. Na pucołowatej buzi malowało się zaniepokojenie. Do czasu. Gdy zobaczyła Ericha jej twarz wykrzywił grymas nieskrywanej złości.
- A ty czego tu, złodzieju??? Już ja ci kości... - nagle przerwała i zamknęła sobie usta dłonią jakby chcąc powstrzymać krzyk zgrozy i przerażenia. Jej wzrok spoczął na czymś co i Erichowi wcześniej umknęło. Za jednym ze stołów leżał rozciągnięty na ziemi strażnik, który przyniósł wcześniej wozakowi posiłek. Wokół jego głowy zdążyła się już utworzyć niewielka kałuża ciemnej krwi.
- Morderca - wycedziła przez zęby kobieta i z ławy znajdującej się przy ścianie zgarnęła pierwsze lepsze narzędzie, którym był pokaźny hak do zawieszania mięsa - Zabiłeś go złodzieju... Zabiłeś Olafa! Niech ci Shallya wybaczy, bo ja nie zamierzam!
Kobieta niepomna ani na przeszkody w postaci przewalonych stołów, ani na możliwość niesłusznego oskarżenia, ani także na symbol bacznie wszystko obserwującego niewinnego gołębia, ruszyła w stronę wozaka. Mosiężny hak zalśnił w świetle trzymanego przez Ericha kaganka.

***

Sjoktraken nijak się miał do Altdorfu. Kilka raptem skalistych uliczek przecinających klifowe Torrdokki gdzie mieściły się właściwe sale. Można było z zamkniętymi oczami obejść cały port i nie zajęłoby to więcej jak kilkanaście minut. Gomrund po uliczkach Altdorfu szwendał się już dobre pół godziny; głodny i niebotycznie wkurzony na tutejszych zbirów, tutejszych architektów, ogół ludzi i niektóre krasnoludy z południa. Na początku przypuszczał, że da radę trafić do Kota. Trochę przecież już dziś w tych okolicach się kręcił. Sęk jednak tkwił w tym, że do gildii miał wytłumaczone jak krowie na miedzy krok po kroku jak ma iść z królewskiego. Z wybrzeża do placu droga niby podobna, a wiła się jakoś zupełnie nie po myśli młodego krasnoluda.
Poruszanie się po stolicy Imperium szybko okazało się nie najprostsze i nie pomagały nawet stare sprawdzone metody kierowania się gwiazdami, których przez wyziewy altdorfskich palenisk zwyczajnie nie było widać. W momencie, w którym więc Gomrund stwierdził, że nie może dać głowy, że tej kamiennicy już nie mijał, nie pozostało nic innego jak zwyczajnie zapytać o drogę. Szczęśliwie żebraków nie brakowało, a i on teraz miedziaków miał pod dostatkiem. Co więcej, z gębą taką jak dziś jego, ciężko było usłyszeć „nie”. Po upływie więc kolejnych kilku kwadransów trafił na powrót na Plac Królewski gdzie pośród kilku gospód, bezsprzeczny prym wiódł Kot w Gaciach. Była to też jedyna o tej porze gospoda nadal licznie oblegana przez najróżniejszego rodzaju klientów lokalnych i przejezdnych.

Mimo iż chłód nocy dał mu już trochę ochłonąć, nadal zły usiadł przy jednym ze stolików i kazał sobie czym prędzej przynieść suty obiad i flaszkę czegoś mocnego. Flaszka przyszła od razu więc nie czekając na posiłek wyrwał zatyczkę zębami i pociągnął z gwinta sycząc przy tym z bólu jaki na poobijanej gębie wywarł alkohol. Niemniej tego chwilowo było mu trzeba.

Deska z pieczeniną i pszennymi podpłomykami, oraz miska smażonej kapusty, przyszła kilka chwil później. Gomrund Płomienny Łeb wciągnąwszy głęboko w nozdrza zapach jaki roztaczało danie, przez chwilę zapomniał o rozczarowaniach tego dnia i zabrał się za jedzenie. Nie trwało to jednak długo nim do jego własnego stolika ktoś się dosiadł naprzeciw niego. Było to o tyle dziwne, że odkąd tu wszedł był omijany względnie szerokim łukiem przez niemal każdego. Dziewczynka miała na oko coś koło dziesięciu lat. Była chuda, brudna, miała płowe włosy i bardzo zdecydowany wyraz twarzy. Ponurym, jak to tylko u ludzkiego pacholęcia możliwe, wzrokiem wpatrywała się w gladiatora jakby chcąc mu pokazać kto tu rządzi.
- Strasznie mlaszczesz - powiedziała w końcu starając się nie patrzeć na pełną jedzenia deskę.
Krasnolud zmarszczył brwi i przerwał na chwilę jedzenie. Wybitnie nie miał dziś nastroju na pobłażliwość.
- Mam dla ciebie propozycję - powiedziała bardzo poważnie. Tym razem jednak nie udało się jej już ukryć drżenia głosu - Wyjdziesz ze mną na zewnątrz i odprowadzisz mnie do Domu. Ja w zamian powiem ci kto się dziś tobą bardzo interesował.

***

Ślepa Kiszka mogła spokojnie uchodzić w całym Starym Świecie za cud dzikiej myśli inżynieryjnej. Dietrich doskonale sobie z tego zdawał sprawę i wiedział, że jeśli ich ogon jest rzeczywiście niezbyt doświadczony, to pójdzie za nimi w ten felerny dla wielu ludzkich istnień zaułek.

Imrak i Konrad ruszyli więc za ochroniarzem. I bardzo szybko zaczęli być wdzięczni losowi, że nie muszą się przez to miasto sami przedzierać. Dało się wyczuć wiszącą w smrodzie miejskiego powietrza wrogość Altdorfu. Jakąś taką niechęć tego wielkiego żywego niemal bytu, który w najmarniejszym nawet dowcipie nie mógł się wydawać teraz gościnnym. No i jakby tego było mało, komuś czymś zaleźli za skórę. Czy za sprawą Ericha? Czy może burdą z Ernstami? Nie dało się stwierdzić tego teraz. Faktem tylko pozostawało, że miasto obecnie miało ich na swoim bacznym kaprawym oku śledząc ich przez pozamykany, lub wręcz pozabijane drewniane okiennice dzielnicy biedoty. Jedyne żywe dusze kręcące się po ulicach to obserwujący ich żebracy, taksujące ich majętność kurwy obu płci, oraz lokalne męty krzywo patrzące na obcych. Konrad w altdorfskim porcie mimo iż bywał, nie wiedział, że miasto jest aż tak wielkie, a ten labirynt ulicznych kanałów, może być aż tak poplątany. Imrak, żołnierz przyzwyczajony do niezbyt zaludnionych sztolni i otwartych górskich przestrzeni, również nie narzekał na zbyt dużą pewność siebie. Zaraza z tymi ludźmi. Nawet dziki zwierz lepiej żyje...

Spieler manewrował między uliczkami bez wahania i na spokojnie. W końcu chcieli się załapać za ogon, a nie go stracić. Konrad co i rusz oglądał się wokół po części słusznie zaniepokojony okolicą, a po części by mieć szpicli na oku. Tym samym nie sprawiali wrażenia jakby wiedzieli, że są śledzeni. Tamci szli za nimi cały czas. Dwóch ludzi. I to tak wykwalifikowanych, że nawet on, zwykły przewoźnik rzeczny nie mający pojęcia o przekradaniu się po miastach, chyba lepiej by się sprawił na ich miejscu.

W pewnym momencie Spieler po zakręcie Ślepej Kiszki, zatrzymał ich i wskazał Imrakowi i Konradowi miejsca, w których powinni się szybko i po cichu ustawić. Dobyli broni i czekali przylgnąwszy plecami do spróchniałego drewna budowlanych podbudówek. A może to nie byli amatorzy? Może tak im się tylko wydawało? Dwóch podstarzałych, niespełnionych facetów i jeden dzieciak nieopierzony... Co sobie wyobrażali? W Altdorfie, największym ludzkim mieście, nic nigdy nie było pewne...
Wstrzymali oddech. Któryś ze szpiegów powinien już się pokazać. Zdążyli by już pokonać tę odległość... A może się zorientowali?
Jest!
W zaułku dało się słyszeć czyjeś kroki. Lekkie i ostrożne. Nie był to żaden pijak... Zobaczyli go. Mężczyzna ani wysoki ani krępy, za to... Dietrich głowę by sobie dał uciąć, że to jeden z tych dwóch typków co do nich te kretyńskie miny na placu robili. Wyglądał mocno niepewnie i sprawiał wrażenie niemniej zaniepokojonego niż ich trzech. Jeszcze ten drugi...
Trwało to krótki ułamek sekundy gdy spojrzenia szpicla i przyczajonego w ciemności Konrada skrzyżowały się. Konrad i Dietrich skoczyli w kierunku przeciwnika. Tamten ani myślał wdawać się w jakiekolwiek starcie. Odwrócił się i pędem ruszył w przeciwnym kierunku. Z nóg zwaliło go jednak uderzenie krasnoludzkiego młota Imraka, który skrył się najbliżej zakrętu. Szpicel runął z jęknięciem na uliczny bruk. Dietrich i Konrad błyskawicznie do niego dopadli, ale w tym samym też momencie dostrzegli drugiego ze szpiegów. Obaj też ruszyli za nim biegiem podczas gdy Imrak przygniótł tarczą jęczącego na ziemi mężczyznę.

Krasnolud nie czekał długo na powrót współtowarzyszy. Po ich minach łatwo można było wywnioskować, że drugi ze szpicli czmychnął. Jednego jednak mieli.

Mężczyzna na oko nie mógł mieć więcej jak trzydzieści lat. Ubrany był w skróconą do pasa rewerendę jaką najczęściej nosili urzędnicy, lub bakałarze, oraz solidną, skąpo zdobioną, skórzaną kamizelkę w jakiej na “ulicy” uchodziłoby się już za fircyka. Jęczał boleśnie, próbując złapać się za nogę, które w najlepszym razie wyglądała na stłuczoną uderzeniem.

***

Dam radę. Dam radę. Dam radę. Muszę dać. Nie on, to ja. Stos, kurwa, stos...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline