Świt następnego ranka był zimny i jasny. Białe promienie przebijały się przez cienkie, rozmyte przez wiatr chmury.
Mitzi zaparkowała swój samochód w zaułku obok kawiarni i zamknęła go pilotem. Stara kadilak z lat sześćdziesiątych. Pamiątka po świętej pamięci mężu.
Mało kto pamiętał Atlasa May, biznesmena, człowieka w czepku urodzonego i szarą eminencję dbającą o to by wojny gangów za bardzo nie dotykały ludzi żyjących w jego dzielnicy. Nikt nie wiedział że właśnie jego testament ochronił wielu ludzi w czasie walk ulicznych na przestrzeni ostatniej dekady.
Mitzi o tym wiedziała. Dorian też. To wystarczyło. Atlas zginął prawie dziesięć lat wcześniej, zastrzelony na ulicy którą tak bardzo chciał chronić.
Mitzi westchnęła bez szczególnej głębi, sięgnęła do torebki i weszła do restauracji przez tylne drzwi. Kucharz zwyczajowo posprzątał wszystko na błysk a dziewczyny dzień wcześniej uszykowały listę rzeczy do kupienia. Po tej burdzie kobieta na spodziewała się klientów.
Zamarła, zdejmując płaszcz. W powietrzu unosił się znajomy zapach drogiego tytoniu i wody kolońskiej.
Mitzi ostrożnie otworzyła drzwi do sali i z zaskoczeniem spojrzała na stojącego przy oknie Zibiego. Nie miała zielonego pojęcia jak dostał się do środka, ale w tej chwili nie było to istotne.
Miał na sobie swój słynny, czerwony garnitur a na głowie kapelusz. Cygaretka kopciła się lekko, trzymana luźno pomiędzy wargami mężczyzny. Coś się zmieniło. Mitzi czuła to, patrząc na stojącego w promieniach słońca przyjaciela.
Westchnęła i oparła się ramieniem o próg.
-
To już koniec, Zib?
Szuler uśmiechnął się jak wilk, zdjemując z głowy kapelusz.
-
Nie... To dopiero początek.