Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2011, 23:09   #56
Grzymisław
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Michael zaraz po zamknięciu oczu musiał je otworzyć. Dean zabrał głos.

- Po co to robimy, ojcze? Dlaczego za nimi jedziemy i bez słowa zgadzamy się na wszystko? Moglibyśmy teraz skręcić gdzieś w bok, znamy tu trochę dróg, trochę osób. Nie moglibyśmy zaszyć się w jakimś rezerwacie i spróbować to przetrwać tak jak robili to nasi przodkowie? To cywilizacja i technologia doprowadziła do tego. Błagam cię, pomyśl o tym. Ci przed nami to bandyci i mordercy... wolę zginąć, niż sprawić, by moje serce stało się czarne jak smoła.

Stary westchnął ciężko.

- Słuchaj, synu. To wszystko nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Jesteś za młody, żeby zwrócić na to uwagę, ale właśnie dzięki stosowanej przez praojców metodzie żyliśmy do niedawna w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a nie na odwiecznych ziemiach naszego plemienia. Jesteśmy jak nasi przodkowie, którzy żyli w trakcie pojawienia się białych. Z tym, że teraz za białych robią żywe trupy, a biali i - co trochę bardziej zrozumiałe - czarni, robią za nasze plemię. Wiesz dlaczego ostatecznie nasi praojcowie ulegli? Nie potrafili się zjednoczyć, walczyć z najeźdźcą wspólnymi siłami. Nie zdawali sobie sprawy, że biali nie spoczną, puki nie położą swoich głów pod tomahawki, albo nie przestrzelą głów czerwonych śmiertelnym pociskiem... Wiem, że dusza w tobie krzyczy, ale trzymając się z tymi draniami mamy realną szansę zapobiegać złu, które mogą zdziałać. Poza tym będziemy mogli też... przeżyć z większym prawdopodobieństwem.

Uśmiechnął się smutno.

Miał nadzieję, że Dean zrozumiał, o co cały czas mu chodziło. Problem polegał jednak głównie na tym, że sam tego nie wiedział zbyt dobrze. Czuł, że nie powinien bratać się z niedawno poznanymi ludźmi i jednocześnie nie może sobie pozwolić na opuszczenie ich. Uzmysłowił sobie jednak w końcu, że owszem, może. Najzwyczajniej nie chce.

W każdym bądź razie kierowca więcej się nie odezwał. Może myślał nad sensem ostatniego kazania, a może dziwił się w duchu, że ojciec - zdawałoby się rozsądny człowiek - zaczął opowiadać głupoty.

Dojechali bez żadnych przeszkód do celu, nad którym się dotąd nie zastanawiali. Po drodze minęli tylko kilka kanibalistycznych truposzy.

Okazało się, że są na jakimś lotnisku stał na nim tylko jeden samolot, a po okolicy kręciły się żywe trupy. Dean jechał dość bezmyślnie, Michael tym bardziej nie wkładał entuzjazmu do poznania okolicy. W pewnym momencie wyrwał ich z otępienia nietypowy widok. Goran, kumpel przywódcy, wysunął się częściowo przez okno i ustawiwszy granatnik na dachu auta zaczął celować do grupy zombie. W tym samym czasie spokojna pani doktor również pokazała się z groźniejszej strony. Szyba koło niej również opadła, a ona chyba trzymała w ręku broń.

Gdy mężczyzna miał już strzelać, usłyszeli nagle sygnał. Drugi samochód chciał się z nimi porozumieć.

Nie mieli nic przeciwko. Chętnie przyjęliby jakiekolwiek wyjaśnienia.

- Słuchaj, Michael - mówił z całą pewnością John - Jeśli dobrze jeździsz, zrób parę kółek po lotnisku ciągnąc za sobą zarażonych, co? Odciągnij ich od nas póki nie wyciągniemy ludzi z hangaru. Spotkamy się przy bramie lub skontaktujemy przez radio.

A więc ludzie w hangarze... Uratują ich? Coraz bardziej sam wierzył, że nie są wcale tacy źli. Tylko czy Dean podzielał jego opinię?

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Nie jeżdżę źle, ale nie jestem już zbyt młody. Chyba wiesz, co mam na myśli. Na szczęście obecnie za kierownicą siedzi mój syn. Powiem krótko. Spróbujemy ich odciągnąć.

Po zakończonej rozmowie zwrócił się do pochwalonego przed chwilą kierowcy.

- I co? Są czarni jak smoła? Chciałeś ich porzucić, a teraz przyczynimy się do ratowania ludzi. Z ich inicjatywy.

Dean bez słowa wyminął drugi samochód i pognał na zombiaków. Po co ich odciągać? Postanowił spróbować ich porozjeżdżać. Szkoda amunicji. Nie mieli jej przecież nieskończoność.
 
Grzymisław jest offline