Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-11-2011, 03:47   #51
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Droga do Winthrop była przejezdna. Czego się Swen nie spodziewał. Ostrzelane wraki znajomej blokady sterczały na drodze. I tyle.

Jorgensten patrzył przed siebie w skupieniu. Obecność Dr. Patton siedzącej za plecami z beznamiętnym wyrazem twarzy bocznej szybie nie była łatwa do oswojenia się. Goran bawił się granatnikiem co w końcu zmusiło Swena do oderwania wzroku od drogi, a myśli od Lisy, więzienia i parasolkowej korporacji.

- Co zrobimy z tą całą Boven, gdy już ją dorwiemy? Jasne jak słońce, że gdy im ją dostarczymy to przestaniemy być potrzebni. - rzucił Markovich
Swen wzruszył ramionami.
- Szefowi przydadzą się lojalni pracownicy. – powiedział mrugając porozumiewawczo do Jugola. - Co nie?
Pokręcił palcem przy skroni naśladując kręcące się szpule lub też gest na debila.
- Takich zadań pewnie będzie więcej. Bo to jedna Boven zalazła im za skórę? – zaśmiał się udając rozbawienie.

Palcem na kierownicy odpalił muzykę pod przyciskiem mp3. Z głośników popłynęła znajoma motocyklistom muzyka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Vppbdf-qtGU[/MEDIA]

- Widzisz jak Umbrella o nas dba?
– zagadnął tym razem ze szczerym rozweseleniem.

W takim miejscu. I takim czasie. Absurdalność sytuacji i okoliczności, których rozwój wydarzeń zrobił z niego lipnego oficera CIA na usługach globalnego terroryzmu rzucającego na kolana najpotężniejsze mocarstwo świata nie zostawiała mu prócz strachu nic innego jak śmiech szaleńca. Przytrzymując guzik podniósł decybele w nagłośnieniu auta.

Opanował się równie szybko jak rozweselił. Może za szybko. Przechylił głowę w kierunku Jugola i powiedział cicho przyciągając go do siebie.
- Dopóki jej szukamy to żyjemy. Jak dorwiemy to się zobaczy jak wyciąć wała, żeby było dobrze. Na razie walimy w chuja. Gramy na czas.

Przejeżdżając przez miasteczko dorgi nadal były przejezdne. Przemykając przez Winthrop znowu naszły go myśli, które poruszyły go przed wjazdem. Przed blokadą. Nikt nie próbował uciekać. Nigdzie śladów paniki. Pojedyncze, szwendające się trupy. I nic więcej. Szosa w stronę lotniska tez była wolna od wraków. Jedyne drogi w okolicy, a nigdzie śladów panicznego opuszczania miasteczek. Żadnych karamboli, dziesiątek, setek aut ciągnących się milami. Jednak ludzie są jak gady. Zwijają się w kłębek przed śmiercią... Albo jak myszy. Bo szczury to uciekają. Jak te myszy co siedzą cicho pod miotłą władzy. Demokracji. No to pozamiatane. Jednak nie na próżno reszta kraju miała ich za Hillbillies. Heh. Swen miał ich teraz za nich tym bardziej. Pewnie na telewizyjny rozkaz idioty z Białego Domu barykadowali się w sypialniach przed zarażonymi domownikami. Błagając przez drzwi o przestanie, że to oni, krzyczeli, szlochali swoje imiona i nawet kiedy trupy wgryzały się w ich szyje, oni krztusząc się krwią ze zdziwieniem w oczach zdawali się nie rozumieć.

Na lotnisku było kilka sztywnych szwend. Ktoś już je przeorał serią, po której zostały czerwone plamy na ciuchach. Reakcja cywili na widok porąbanego trupa nie zdziwiła go. Nie był to przyjemny widok. I on wolał nie patrzeć na ten syf. Zaklął kiedy zobaczył, że sprzęt elektroniczny jest bardziej martwy od dzisiejszych trupów. Liczył na jakieś awaryjne zasilanie. Toż to w końcu lotnisko do kurwy nędzy. Generatory i przełączniki transferowe powinny automatycznie włączać się uruchamiając agregaty. A tu nawet komputery szlag trafił. Zero UPC. XXI wiek a jednak nowa wieża była sto lat za czarnuchami.

- Green. Ofisowy bubek byłeś w starym świecie. Dasz radę dysk wyjąć z monitoringu? – zapytał.
- Jugol rozejrzyj się za jakimś laptopem, albo kilkoma. Może któregoś ładowarka z zapalniczki odpali. – rzucił do Markovicha kiedy tamten wygłosił swoją uwagę. Prawie słuszną. Musieli się jednak wynosić.

Szwendy dobijające się do jednego z hangarów były oczywistym śladem tego, że nie wszyscy uciekli z lotniska. To mógł być pilot. Może mogli po prostu stąd spierdolić airborne tym jednym samolotem co stał na pasie.

Przejeżdżając obok hangaru Swen zatrzymał auto w odległosci kilkudziesięciu metrów i przeładował karabin.

- W środku jest ktoś żywy, kogo możemy przesłuchać! –
rzucił do wszystkich.
Opuścił też szybę dla Lisy.
- Pani doktor ma gnata, to teraz czas najwyższy nauczyć się strzelać. Lepiej teraz niż kiedy nie ma się wyboru. Odbezpiecz tak ja pokazywałem wcześniej i spokojnie celuj. Jeszcze spokojniej naciskaj na spust. Gdyby byli świadomi błagaliby o kulę. Zaufaj mi. – dodał choć sam nie wiedział po co.

Goran z załadowanym granatnikiem przez otwartą szybę wychylił się do połowy i oparł łokciami na dachu auta mierząc w gromadkę żywych trupów.
Swen przystawił rękę do ust i zagwizdał na dwóch palcach licząc, że zwróci tym uwagę zarażonych. Tych co zajadle forsowali drzwi hangaru.
- Te! – krzyknął donośnie. – Odsuńta się od drzwi!
Potem dodał już ciszej już całkiem zwyczajnie, niemal towarzysko.
- Dawaj Goran...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-11-2011, 08:34   #52
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nastroje w samochodzie były raczej ponure. Mimo tego John czuł euforię. Czuł się tak, jakby mógł przenosić góry. Lekarstwa zaaplikowane mu podczas zabiegu miały wręcz niesamowite działanie. Pewnie były też w tym jakieś narkotyki. Zresztą – nieważne, co w tym było – ważne, ze działało. No chyba, ze jest to ... zasługa wcześniej wstrzykniętej mu przez wojsko szczepionki. Jeśli tak, nie miał jak na razie na to ani wpływu, ani dowodów.

Wiadomość od przyjaciela przywitał z ulgą. Gdyby myślał racjonalnie, a nie pływał na falach euforii, pewnie zastanawiałby się, jak długo szła ona do niego, kiedy została napisana i rozdzielał włos na czworo szukając w nim złych wieści. A tak, wystukał swoją własną odpowiedź i posłał w eter. Miał nadzieję, że zrobił to na tyle szybko, że nie stracili jeszcze zasięgu. Proste słowa.

Jestem cały. Postaram się dotrzeć najszybciej jak się da. Na razie nie mam odpowiedniego środka transportu. Do zobaczenia wkrótce”.

Przy ostatnim zdaniu John Green miał uśmiech od ucha do ucha. Wręcz śmiał się całym swoim ciałem. Schował komórkę do wewnętrznej kieszeni, wyciszając wcześniej i znów skupił się na jeździe i widokach za oknem. Było ... pięknie. Gdyby nie cholerny koniec świata za oknami. W końcu zamiast na widokach skupił się na ludziach w samochodzie. Przeprowadził proste ćwiczenie obserwacyjne, próbując poznać stan ich emocji, określić relacje panujące pomiędzy nimi, znaleźć punkty styczne. Iskrzyło. Oj, bardzo iskrzyło. Green wyczuwał zdenerwowanie Gorana jak i Swena. Ale najwięcej strachu okazywała pani doktor siedząca razem z Johnem na tylnym siedzeniu.

- Proszę się nie martwić, doktor Patton – powiedział z łagodnym uśmiechem do kobiety. – To dobre chłopaki, tylko udają twardzieli. Gdyby wiedziała pani, jakich wariatów spotkaliśmy wcześniej. Mówiłem juz pani, jak Swen ocalił mi życie. Nie. Chce pani posłuchać?

Pokiwała głową, a wtedy Green opowiedział historię, pomijając krwawe szczegóły. O tym, jak Swen zabrał go spod domku campingowego i o tym, co przeszli przez wczorajszą dobę. Nie był to jednak pełen raport, lecz skrócona wersja wydarzeń. Tyle, by Patton zaczęła odczuwać pierwsze symptomy syndromu Sztokholmskiego. To wystarczyło.

Dojeżdżali do celu. Widok trupów był przykry, ale ostatniej doby nieco się Greenowi opatrzył. Jednak posiekany człowiek z wyłupionymi oczami spowodował, że John musiał wziąć kilka głębokich oddechów, a jego czarne czoło pokryło się potem. Podobne emocje wywoływał widok zarażonych kręcących się po okolicy.

- Green. Ofisowy bubek byłeś w starym świecie. Dasz radę dysk wyjąć z monitoringu? – zapytał Swen.

- Jasne – odparł John.

Co prawda w wielkich korporacjach, w których pracował, zawsze była jakaś pomoc techniczna, lecz Green miał sposób. Odłączył skrzynię komputera i wpakował ją sobie pod pachę.

- No co – wzruszył ramionami widząc spojrzenia wspólników. – Mamy chyba miejsce w bagażniku, nie. A potem byśmy szukali komputera by odczytać dysk.

Schował jeszcze kabel zasilający do kieszeni i był gotów do opuszczenia lotniska.

Wtedy zauważył żywe trupy próbujące dostać się do środka jednego z hangarów.

- W środku jest ktoś żywy, kogo możemy przesłuchać! – rzucił do Swen do wszystkich, widząc najwyraźniej to samo.

Goran z załadowanym granatnikiem przez otwartą szybę wychylił się do połowy i oparł łokciami na dachu auta mierząc w gromadkę żywych trupów. Green obserwował go z niepokojem.
Swen przystawił rękę do ust i zagwizdał na dwóch palcach licząc, że zwróci tym uwagę zarażonych. Tych co zajadle forsowali drzwi hangaru.

- Te! – krzyknął donośnie. – Odsuńta się od drzwi!

Potem dodał już ciszej już całkiem zwyczajnie, niemal towarzysko.

- Dawaj Goran...

- Nie!!! – John starał się powstrzymać Gorana – Nie z tego! Hałas przyciągnie następnych. Poza tym, jak zadrży ci ręka zabijesz tych w środku! A jak jest tam jakiś pilot, co?

Dał im sekundę na przetrawienie tej informacji.

- Połącz z mnie z Indianami i jedź obok hangaru, jak da radę. Odstrzelicie ich z bliska – zadrżał słysząc własne słowa. Kim się stawał?

Kiedy miał już na linii Cartera powiedział do słuchawki.

- Słuchaj, Michael. Jeśli dobrze jeździsz, zrób parę kółek po lotnisku ciągnąc za sobą zarażonych, co? Odciągnij ich od nas póki nie wyciągniemy ludzi z hangaru. Spotkamy się przy bramie lub skontaktujemy przez radio.


Poczekał na odpowiedź a potem rozłączył się.

- Tak będzie ciszej, niż z granatnika – uśmiechnął się do pozostałych ludzi w samochodzie. - Pasuje?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:49.
Armiel jest offline  
Stary 16-11-2011, 10:47   #53
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Ile mógł powstrzymać tego śmiecia, które nie było ani martwe, ani do końca żywe? Może dwóch. Może pięciu, jeśli naprawdę poczułby się jak jakiś pieprzony heros. Nie więcej.
Stacja paliwa, do której wpadli hurmem, była taka sama, jak wszystkie. Kasa, mały supermarket, zaplecze. Wszystko opustoszałe, większość sprzętów rozkradzionych albo zniszczonych, choć w oczywisty sposób ludzie nie mogli zabrać całej benzyny i gazu, które znajdowały się w dystrybutorach. Ukrywał się teraz za jedną z szafek wewnątrz stacji. Oczywiście, zabarykadował główne drzwi, choć była to prowizorka i nie spodziewał się, żeby kupił sobie tyle czasu, aż pracownicy Umbrelli zarżną wszystkich zakażonych. Byli bezużyteczni.
Z drugiej strony, wątpił, żeby jego własny pistolet i karabin Thomsona były w tym wypadku szczególnie złe. Umbrella nie wiedziała naprawdę, kto jest wewnątrz, a potencjalne wystrzały mogły zwabić ich do stacji – do miejsca, gdzie można było się już ukryć i przygotować na nich zasadzkę.
Wskazał końcem lufy w stronę dystrybutorów i zawołał do Thomsona:
- Umiesz strzelać? Widzisz te dystrybutory i kontenery z gazem i benzyną?
Głupie pytanie, widzieli je wszyscy. Wiedział, że takie cacka były zrobione z porządnej stali, która mogła wytrzymać co większe uderzenia, ale nie spodziewał się, żeby projektanci uwzględnili w swoich planach ostrzał z karabinu maszynowego. Nie sądził też, że wybuchną, a przynajmniej nie od razu. Wystarczyłaby iskra, aby benzyna się zapaliła, a ta znowuż płonęła, dymiąc niemiłosiernie. Zasłona dymna, pomyślał. Ostatecznie, co nam innego pozostało?
- To postrzelaj sobie do nich. Jak zrobi się większe zamieszanie, to będziemy mieli szanse stąd uciec. Jak na razie nie pozwolą nam na to.
Była to prawda: bez żadnego ukrycia Jilek mógł zapomnieć o tym, że zdziała cokolwiek, a dym mógłby okazać się zbawienny... Pod warunkiem, że ich plan wypali. Gdyby to zależało od niego, zrobiłby to natychmiast, jednak był marnym strzelcem i wolał zabijać z bliska.
Jak sądził, było też w interesie Thomsona, żeby działać jak najszybciej – a nie widział innego sposobu na ucieczkę niż wyrwanie się z tej pętli jak na zrobienie wyrwy właśnie i ucieczkę w lasy lub do samochodu, pod warunkiem, że mogliby sobie na to pozwolić.
Czekał także na plan, który mógłby powiedzieć Thomson, o ile miał jakiś lepszy. Fakt był taki, że byli tutaj przygwożdżeni – zarówno martwymi i żywymi rękami, tymi na cynglach. Thomson, który większość czasu przejmował stanowisko tego dowodzącego. Jileka nie obchodziło, z której głowy wypłynie dobry pomysł. Liczył się efekt.
Jilek położył kciuk na kurku pistoletu i odciągnął. Czekał. Zawsze przecież mógł wycofać się na zaplecze, do jednego pokoju i zamknąć się tam i przeczekać wszystko – bo przecież mogła zdarzyć się sytuacja, że Thomson zginie, a on sam będzie musiał załatwić wszystko. Tak, schować się i przeczekać. W tunelu wentylacyjnym lub w kupie śmieci, bo przecież wszystko, co już nie było używane, było kupą śmieci. Albo odciąć lampę i sam zawisnąć na suficie na linie.
Otrzepał się z głupich pomysłów. Thomson musi żyć, ponieważ będzie mu potrzebny do zabicia Stieglera, tak samo cała reszta.
Tylko zrób coś wreszcie, pomyślał Jilek. Sam tego nie zrobię.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 16-11-2011, 20:04   #54
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Zasrane problemy. Co go pokusiło, aby łazić po całym Twisp, w poszukiwaniu cholera wie czego. Paliwo, życiowa energia, nie mogli bez niego żyć a każdy nawet słabo poinformowany człowiek znał już mnóstwo innych możliwości zasilania samochodów i wszelkich innych maszyn. Ale nie. Musieli wciąż pieprzyć się z ropą i Arabami, chyba tylko po to, aby nikt nikomu większej krzywdy nie zrobił. Bez niej nie mogli przeżyć w tak zwanym nowoczesnym świecie, w którym większość populacji obecnie wydawała się cudownie zarażona kolejnym z niesamowitych wynalazków. Czysta paranoja.
Dobrze, że nie miał czasu na zbyt długie myślenie. Ani na gadanie, bo miał ochotę kląć głośno i bardzo wyraźnie, jednocześnie rozglądając się uważnie po zdemolowanym z lekka sklepie wewnątrz stacji benzynowej.
Raz tylko spojrzał na dystrybutory, o których coś napomknął Jilek, po czym zignorował pokrytego tatuażami człowieczka, wciąż szukając czegoś innego. To nie był co prawda sezon, ale na stacjach benzynowych, zwłaszcza w wypoczynkowych miejscowościach, był to jeden z niezbędnych atrybutów. Podpałka do grilla w płynie. Prawie jak napalm o poranku.

Kiwnął na towarzyszącego mu mężczyznę.
- Pomóż mi. Te dystrybutory mają zbiorniki pod ziemią i od dawna są wyłączone, nie wysadzisz tego bez prądu, to nie jebany film. Ale możemy podpalić co się da.
Znalezionym gdzieś nożem odcinał szyjki butelek i ciskał je łukiem przed siebie, zalewając łatwopalnym płynem wszystko przed sklepem i na jego wejściu, gdzie już tłoczyli się zarażeni. Thomson przewrócił najbliższy regał, nieco utrudniając im przejście, wciąż rzucając przed siebie butelki. Odporności na ogień u tych trupów jeszcze nie sprawdzał, najwyższy był ku temu czas. Ludzie Umbrelli wciąż strzelali, ale David i tak nie chciał ryzykować.
- Nie strzelaj póki nie będziesz musiał! Ci tutaj to mniejszy problem od tych myślących z pieprzonymi spluwami!
Wziął do ręki zapalniczkę z kasy, odpalił i cisnął w przełażących po regale sztywniaków z przenicowanymi mózgami. Pierwsza zgasła.
- Nic kurwa nie idzie tak jak w filmach.
Uwaga była zarówno do niego samego jak i do Jilka. Wziął drugą, chlusnął zawartością ostatniej butelki i zwyczajnie podpalił. Ogień przesuwał się szybko w odpowiednią stronę.

Chwilę później był już na zapleczu. Od tej strony także się dobijali, ale drzwi były solidne, miało im to jeszcze trochę zająć.
- Wyjdziemy głównym wejściem, zaczniemy strzelać dopiero, gdy się okaże, że ogień na tych dupków nie działa. Nie odpierdol nic głupiego, kolego. Prawdziwym zagrożeniem są ci na zewnątrz.
Zaplecze w takich miejscach było małe, ale fakt, że był tu kibel sprawiał, że były też drzwi i dość wąski korytarzyk. David nie bał się już zarażonych, unosząc broń i czekając. Tylko pikawa waliła mu jak oszalała.
- Przydałby się tłumik. Jak zacznę strzelać, to będzie trzeba spieprzać jak najszybciej.
Słyszał ich głosy, dźwięki przewracanych przedmiotów, strzały z zewnątrz i ogień, zajmujący co popadnie. Gdy tylko przeżyją inwazję nieproszonych gości, będą musieli nawiązać łączność z Liberty i resztą, zanim w ogóle do nich wrócą. Potrzebowali informacji o tym, co z siebie wypluł ten helikopter. Zwiedzanie bazy Umbrelli zdecydowanie należało zostawić na wieczór. O ile pożyją tak długo.
 
Widz jest offline  
Stary 16-11-2011, 22:26   #55
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Zajmowanie się konkretnymi, prostymi zadaniami jak ukrywanie samochodów czy systematyczne przeszukiwanie pomieszczeń, pozwalało oderwać myśli od strachu o przyszłość. W czasach, kiedy przetrząsanie budynku z nabitą i odbezpieczoną bronią w ręku, mogło być odskocznią od wybiegania myślami w zbyt daleka przyszłość, każda kiedyś uznawana za przyziemną czynność, wydawała się luksusem.
Nie można już było mieć nadziei, że wszystko wróci do normalności. Jakakolwiek przyszłość ich czekała, jeśli w ogóle jakaś, nie będzie podobna do niczego do czego byli przyzwyczajeni.
Tyle wiedzieli wszyscy, którzy jeszcze chodzili po ziemi ze zdrowymi mózgami.
Ludzie musieli się zmienić i przystosować. Na szczęście ze wszystkich ziemskich gatunków człowiek posiadał najwięcej umiejętności przystosowawczych. Któż mógł o tym wiedzieć lepiej niż etnograf badający życie prymitywnych kultur?

Na szczęście wyposażenie weterynaryjnej kliniki okazało się wystarczające by Marie mogła sprawdzić zawartość tajemniczych beczek.
Dorothy zabrała dzieci jak najdalej od pomieszczenia w którym zamknęła się biochemiczka. Po jej minie widać było, że sama myśl o otwieraniu pojemników zdecydowanie nie spotyka się z jej poparciem. Nie powiedziała jednak słowa. Może niosły zagrożenie, może nadzieję dla jej dzieci. Wolała jednak jak najmniej ryzykować.
Jak zwykle z typowym dla niej spokojem zaczęła przystosowywać pomieszczenia do spokojniejszej egzystencji, przynajmniej na najbliższe chwile. W jednym z pomieszczeń znalazła spora ilość derek, prawdopodobnie służących do okrywania koni i innych większych zwierząt i umościła z nich pod ścianą jednego z gabinetów, wygodne siedzisko na którym usiadły dzieci.
Musiały być naprawdę przestraszone, bo siedziały cicho, wodząc wzrokiem za matką, próbującą na znalezionej w jednym z pomieszczeń zaplecza kuchence spirytusowej, zagotować wodę. Na szczęście zapas paliwa do niej był całkiem spory w stojącej z boku szafce z lekami.

Po sprawdzeniu pozostałych pomieszczeń przyłączyli się do nich Liberty i Nathan. Chłopak zaczął łaskotać bratanka, wyraźnie próbując wyciągnąć go z otępienia. Po chwili obaj tarzali się ze śmiechu i spadli z siedziska. Co z kolei wywołało uśmiech u Nathali. Liberty Usiadła obok siostrzenicy i objęła ją ręką w pasie. Po chwili wahania dziewczynka westchnęła i przytuliła się do ciotki. Dotorhy rzuciła siostrze i wychowankowi pełen wdzięczności uśmiech. Nathan wstał wychodząc powiedział, że przyniesie z samochodu jakieś zabawki chłopca.
Chwilę później do pomieszczenia weszła doktor Boven, przerywając bezcenną chwilę beztroski. Z powrotem dotarła do nich świadomość koszmarnej rzeczywistości. Z drżeniem serca oczekiwali na jej słowa.
Nadeszły...
i niosły nadzieję...
tak wiele nadziei!
Następne wyjaśnienia nie były już takie pozytywne.
Potrzebowali szczura laboratoryjnego w postaci zarażonego człowieka... To nie była przyjemna perspektywa.

Kolejny zwrot sytuacyjny wywołał młody Ferrick w pośpiechu wpadając do pokoju. Na jego twarzy widać było przerażenie. Liberty bez komentarza wyjęła broń i ruszyła za przyjacielem.
Spojrzeli przez okno.
Kobieta szybko oceniła sytuację. Na razie większość zwierząt była za bramą i ogrodzeniem, ale sądząc po stanie tych ostatnich, sforsowanie ich było tylko kwestią czasu. Niezbyt długiego czasu należało dodać.
- Możemy wejść na dach. Tam z pewnością nas nie dopadną. - Powiedział przytomnie Nathan.
Wtedy, jakby dla dodatkowego urozmaicenia, pojawił się helikopter i zaczął lądować dokładnie na lotnisku naprzeciw kliniki.
- Niestety będziemy idealnie widoczni. - Liberty pokręciła głową. - Wracaj do Dorothy i zabierz ją, dzieci i panią doktor do pomieszczenia w którym przeprowadzała badanie. Tam nie ma okien i będziecie bezpieczni. Zastawcie drzwi solidnym regałem.
- A ty?
- Popatrzył na nią z niepokojem.
- Spróbuję dobiec do Humvee, a potem rozjadę te paskudy! Z roztrzaskanymi na masce mózgami i połamanymi nogami nie będą już takie groźne! - Powiedziała żartobliwie, choć wcale nie czuła się w nastroju do żartów. Czuła paniczny strach, strużka potu spływała po jej plecach i nie miało to nic wspólnego z temperaturą. Wolała nie myśleć co się stanie jeśli nie zdąży dobiec do pojazdu. Jeśli jakieś inne zwierzęta już przedostały się przez ogrodzenie. Jeśli... wolała nie rozważać kolejnych „jeśli” bo lęk stawał się jeszcze większy.
Sprawdziła czy ma kluczyki w kieszeni spodni. Były na miejscu. Odbezpieczyła broń i odetchnęła.
Nathan stanął za nią:
- Będę cię ubezpieczał Liberty – powiedział spokojnie – na barykadowanie się mamy jeszcze trochę czasu.
Gdzieś w podświadomości dotarła do niej świadomość sygnału płynącego z komórki. Zignorowała ja. Na razie nie miała czasu by rozmawiać. Może kiedy bezpiecznie schowa się w Humvee?
 
Eleanor jest offline  
Stary 16-11-2011, 23:09   #56
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Michael zaraz po zamknięciu oczu musiał je otworzyć. Dean zabrał głos.

- Po co to robimy, ojcze? Dlaczego za nimi jedziemy i bez słowa zgadzamy się na wszystko? Moglibyśmy teraz skręcić gdzieś w bok, znamy tu trochę dróg, trochę osób. Nie moglibyśmy zaszyć się w jakimś rezerwacie i spróbować to przetrwać tak jak robili to nasi przodkowie? To cywilizacja i technologia doprowadziła do tego. Błagam cię, pomyśl o tym. Ci przed nami to bandyci i mordercy... wolę zginąć, niż sprawić, by moje serce stało się czarne jak smoła.

Stary westchnął ciężko.

- Słuchaj, synu. To wszystko nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Jesteś za młody, żeby zwrócić na to uwagę, ale właśnie dzięki stosowanej przez praojców metodzie żyliśmy do niedawna w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a nie na odwiecznych ziemiach naszego plemienia. Jesteśmy jak nasi przodkowie, którzy żyli w trakcie pojawienia się białych. Z tym, że teraz za białych robią żywe trupy, a biali i - co trochę bardziej zrozumiałe - czarni, robią za nasze plemię. Wiesz dlaczego ostatecznie nasi praojcowie ulegli? Nie potrafili się zjednoczyć, walczyć z najeźdźcą wspólnymi siłami. Nie zdawali sobie sprawy, że biali nie spoczną, puki nie położą swoich głów pod tomahawki, albo nie przestrzelą głów czerwonych śmiertelnym pociskiem... Wiem, że dusza w tobie krzyczy, ale trzymając się z tymi draniami mamy realną szansę zapobiegać złu, które mogą zdziałać. Poza tym będziemy mogli też... przeżyć z większym prawdopodobieństwem.

Uśmiechnął się smutno.

Miał nadzieję, że Dean zrozumiał, o co cały czas mu chodziło. Problem polegał jednak głównie na tym, że sam tego nie wiedział zbyt dobrze. Czuł, że nie powinien bratać się z niedawno poznanymi ludźmi i jednocześnie nie może sobie pozwolić na opuszczenie ich. Uzmysłowił sobie jednak w końcu, że owszem, może. Najzwyczajniej nie chce.

W każdym bądź razie kierowca więcej się nie odezwał. Może myślał nad sensem ostatniego kazania, a może dziwił się w duchu, że ojciec - zdawałoby się rozsądny człowiek - zaczął opowiadać głupoty.

Dojechali bez żadnych przeszkód do celu, nad którym się dotąd nie zastanawiali. Po drodze minęli tylko kilka kanibalistycznych truposzy.

Okazało się, że są na jakimś lotnisku stał na nim tylko jeden samolot, a po okolicy kręciły się żywe trupy. Dean jechał dość bezmyślnie, Michael tym bardziej nie wkładał entuzjazmu do poznania okolicy. W pewnym momencie wyrwał ich z otępienia nietypowy widok. Goran, kumpel przywódcy, wysunął się częściowo przez okno i ustawiwszy granatnik na dachu auta zaczął celować do grupy zombie. W tym samym czasie spokojna pani doktor również pokazała się z groźniejszej strony. Szyba koło niej również opadła, a ona chyba trzymała w ręku broń.

Gdy mężczyzna miał już strzelać, usłyszeli nagle sygnał. Drugi samochód chciał się z nimi porozumieć.

Nie mieli nic przeciwko. Chętnie przyjęliby jakiekolwiek wyjaśnienia.

- Słuchaj, Michael - mówił z całą pewnością John - Jeśli dobrze jeździsz, zrób parę kółek po lotnisku ciągnąc za sobą zarażonych, co? Odciągnij ich od nas póki nie wyciągniemy ludzi z hangaru. Spotkamy się przy bramie lub skontaktujemy przez radio.

A więc ludzie w hangarze... Uratują ich? Coraz bardziej sam wierzył, że nie są wcale tacy źli. Tylko czy Dean podzielał jego opinię?

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Nie jeżdżę źle, ale nie jestem już zbyt młody. Chyba wiesz, co mam na myśli. Na szczęście obecnie za kierownicą siedzi mój syn. Powiem krótko. Spróbujemy ich odciągnąć.

Po zakończonej rozmowie zwrócił się do pochwalonego przed chwilą kierowcy.

- I co? Są czarni jak smoła? Chciałeś ich porzucić, a teraz przyczynimy się do ratowania ludzi. Z ich inicjatywy.

Dean bez słowa wyminął drugi samochód i pognał na zombiaków. Po co ich odciągać? Postanowił spróbować ich porozjeżdżać. Szkoda amunicji. Nie mieli jej przecież nieskończoność.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 17-11-2011, 12:12   #57
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Siedział po między gratami, zdając sobie sprawę z własnego wyczerpania. Leżąc po między młotem, a grabiami czuł się nieco bezpieczniej. Zdał sobie sprawę, że to on sam będąc kowadłem mógł przyjąć na siebie cios młota. Teraz udawał grabie. Zaśmiał się jakie myśli przynosi mu wyczerpany do granic możliwości umysł, ponieważ chwilę temu wykorzystał wszelkie własne siły, żeby przytrzymać zasuwane drzwi. Teraz czuł się podobnie, jak czuli się żołnierze po zdetonowaniu ładunku obok ich głowy. Powietrze śmierdziało krwią i ołowiem,a w głowie huczało mu tak, że nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. Co prawda, ból zniknął całkowicie, Robert zdawał się nie czuć własnych mięśni, nie miał najmniejszego pojęcia jak bardzo poszkodowane wyszło z tego zamieszania jego ciało. Po prostu siedział czując kompletny odpływ, wiedząc, że wykorzystał wszelkie dostępne siły do walki o przetrwanie. Analizował to co mógł przewracając oczyma na różne strony i próbując dojść do siebie zastanawiał się co się stanie, gdy zarażeni znów pociągną za zasuwę. To przerażenie, które wtedy poczuł, ten strach, który wwiercał się do samej duszy był jak kubeł orzeźwiającej wody. I dokładnie pomógł mu tak samo, jak ta zimna woda. Sprawił, że dogłębniej zdał sobie sprawę ze swojej koszmarnej sytuacji, jednak ciało wciąż odmawiało posłuszeństwa. Kiedy usłyszał głosy pod bramą hangaru był pewien, że to już koniec, jednak ludzie zdali się odejść, a samochody odjechać. Wstał więc z trudem i z racji, że bardzo potrzebował chwili odpoczynku wcisnął metalowe grabie blokując z ich pomocą drzwi do hangaru. Znalazł też jakiś stary koc od narzędzi, którym przykrył się i usiadł w rogu. Walczył z zimnem, ze zmęczeniem, był bliski zaśnięcia, gdy coś znowu pobudziło go do życia.

Pierw słyszał rożne głosy, dziwnie odbijające się echem po hangarze. Potem ryk silnika. Zastanawiał się co tam może się dziać, czemu wcześniej go zostawili, a teraz znowu coś od niego chcą. Miał dość ludzi, w każdej formie, najchętniej zaszyłby się w górskiej chacie i spędził te dni w spokoju. Przynajmniej taka potrzeba naszła go w tej chwili, nasłuchując co się działo na zewnątrz. Z drugiej jednak strony, skoro robią taki hałas to na pewno go nie zabiją, a na pewno chcą się do niego dokopać. Nikt nie marnowałby amunicji na darmo. Po tym założeniu poczuł się błogo jak nigdy indziej. Pełen nadziei, że ktoś coś jeszcze może od niego chcieć, po mimo, że sam spisał się na straty sprawił, że w tej radości istnienia zasnął. W swym nadludzkim wyczerpaniu jego głowa bezwładnie obsunęła się na bark, z jego kryjówki wysunęły się nogi, a on sam zachrapał cicho.
 

Ostatnio edytowane przez Libertine : 17-11-2011 o 12:19.
Libertine jest offline  
Stary 19-11-2011, 11:39   #58
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.


[MEDIA]https://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena11.mp3[/MEDIA]


THOMSON, JILEK
11:58 czasu lokalnego

Mały wąski korytarzyk zwężał się w ich oczach coraz bardziej i bardziej. Panika? Paranoja? Strach i niepewność. Nie było na to odpornych, nie było, chyba, że wśród szaleńców, tak wielkich, do jakich nie zaliczał się nawet Jilek.
Hej, przecież oni nawet nie byli uzbrojeni!
Korytarz falował, choć nie oświetlony, to jakieś resztki dziennego światła docierały przez różne szpary. One i ogień, smagający wszystko w małym sklepie, nieodłącznym już elemencie tak zwanych nowoczesnych stacji benzynowych. Nowoczesnych, bo skoncentrowanych na zysku. Teraz właśnie rozpalała się ona do czerwoności, atakując gorącem.
Korytarz falował i czerwieniał, gdy drzwi na zaplecze nieubłaganie się nagrzewały. Dym przedostawał się do nich powoli, a głuche łupanie było gorsze od wszystkiego innego.
Łup, łup.
Czy jesteście gotowi na przyjęcie gości, moi drodzy? Ich głosy dochodziły z tak niedaleka.
Paranoja i strach. Jakaż to niezliczona zgraja ludzi twierdziła, że najgorsze jest oczekiwanie?
Czy oni zwyczajnie nie mogli się spalić?!
Tyle pytań. Tyle pytań, a drzwi nagle puściły, z impetem przepuszczając pierwszego z nich. Przypalonego, ale wciąż... żywego? Cóż za ironia. Cały we krwi, nie czuł nic prócz głodu.


Szedł, potykając się o własne nogi. Płomienie były już widoczne, ale on był pierwszy, nieubłagany. Niewielu było takich, co odważyłoby się zadać cios, podejść blisko i skręcić ten zarażony śmiertelnym wirusem kark. Niewielu, prawie nikt. Nie byli aż tak odważni, wcale przecież nie chcieli umierać. A dalej szli następni. Cali w ogniu, niepokonani, nieustraszeni. Któryś z nich padł i drgał, gdy płomienie dostały się do jego mózgu i usmażyły. Ale inni szli, ich płonące ubrania robiły z nich chodzące pochodnie.
Thomson miał przynajmniej trochę czasu na dokładne wycelowanie. Jedna kula, wprost między oczy. Jeden trup, już na stałe.
Huk wystrzału zagłuszył wszystko inne, a przynajmniej połowa z nich wciąż szła. Ogień nie był zbyt skuteczny, a może oni zwyczajnie mieli zbyt mało czasu? Była jedna szansa. Drzwi wyjściowe, te z boku stacji. Doskonale widoczne, z czekającymi po drugiej stronie ludźmi. I tymi teraźniejszymi i tymi, o których można było mówić w formie przeszłej. Ogień pożerał sklep, a gorąco i dym nie pozwalały myśleć o przeczekaniu. Kolejny wystrzał także.
Była tylko jedna szansa.

David szarpnął za klamkę, otwierając drzwi, a Jilek wypadł na zewnątrz, ładując dwie kulki w głowę niespodziewającego się tego zarażonego, który padł na ziemię wraz z bryzgiem krwi. Ale nie był sam, a te stworzenia chyba nie znały pojęcia zaskoczenia. Drugi z nich rzucił się na mężczyznę, wgryzając mocno w ramię, choć nie tak mocno, by przedrzeć się do mięśnia. Pojawiła się krew, ale grube odzienie spisało się w miarę nieźle. Potem rozległy się kolejne strzały, a kawałki mózgu zapaskudziły twarz Jacquelyna, który wydostał się już w pełni na zewnątrz, kierując się biegiem ku pickupowi. Thomson był tuż za nim, nie napotykając już zarażonych, lecz wyraźnie widząc ludzi Umbrelli, nieskorych do rozmów. Otworzyli ogień, choć niezbyt celnie z powodu ich krótkiej broni i sporej odległości, ale grad kul przeorał ścianę stacji benzynowej, a jeden z pocisków przeszedł na wylot także przez bark detektywa, który klnąc głośno, skrył się za rogiem. Tamci ich nie ścigali, nie mieli czym, ale przecież nie do końca musieli.
Teraz doskonale wiedziano, że wciąż tu byli.
Dopadli do wozu. Helikopter właśnie odlatywał z lotniska Twisp.


MONTROSE
12:04 czasu lokalnego

Szaleństwo. Definicja tego słowa nie jest w pełni sprecyzowana, ale najzwyczajniej w świcie sama w sobie nie ma najmniejszego znaczenia. Szaleństwo bowiem objawia się w formach bardzo wielu i wcale niekoniecznie musi zostać zauważone przez otoczenie. Nawet mózg nie zawsze potrafi to zarejestrować. Myli to z czymś innym. Odwagą, brawurą, obłędem, paniką. Wszystkim na raz.
Liberty Montrose w tym jednym i konkretnym momencie była szalona. Ściskając w dłoni zimny pistolet, rzuciła się biegiem ku stajni, w której trzymali samochody. Mogło się stać tylko jedno - wszystkie psy zatrzymały się nagle i spojrzały na nią. Nie próbowała się nawet nad tym zastanawiać, dopadając już do wrót, które pociągnęła do siebie, mając zamiar otworzyć tylko tyle, ile musiała.
Wtedy też wszystkie, jak jedność, zaczęły ujadać i wściekle rzuciły się w jej stronę. Część zatrzymała siatka, część brama, ale pierwszy już przecież praktycznie przez nią przeszedł. Teraz wielkimi susami biegł w jej stronę. Nathan wycelował i wystrzelił, huknął wystrzał, a potem drugi, ale bez żadnego efektu. Gdy zniknęła w stajni, nie miał potrzeby już dalej stać w drzwiach. Wszystko zależało od niej samej.
A pierwszy z zarażonych psów był już tuż tuż!

Rzuciła się do drzwi Humvee, jednym ruchem próbując zrzucić okrywającą samochód płachtę i zaplątać w nią atakującą bestię, która w tym samym momencie skoczyła do przodu, warcząc głucho i otwierając swoją paszczę. Przez chwilę Liberty widziała jego czerwone oczy, ale nawet nie miała czasu strzelić. Materiał zakrył pysk psa, ale ten i tak chwycił ją pazurem, rozdzierając spodnie i zostawiając na nodze podłużną, choć płytką szramę. Pazurem zbyt długim jak na zwykłego psa.
Drzwi już były jednakże otwarte i Montrose wpadła do wozu, zamykając się w jego stalowym wnętrzu. Chwilę potem poczuła uderzenie łba o drzwi. Jakiś inny pies wskoczył na maskę. Na to pozwolić im nie mogła, przecież na dachu wojskowy samochód miał całkiem sporą dziurę na strzelca. Odpaliła i ruszyła, wzbijając tuman kurzu i zrzucając psa z wozu. Ciężki zderzak staranował nie otwarte do końca wrota stajni, a także wpakował pod koła przynajmniej jednego z psów, podskakując na jego gruchotanym truchle. Przez chwilę była bezpieczna. Ale zdecydowana większość bestii była już na placu przed budynkiem kliniki, a ona nie miała ani większych możliwości manewrowania, ani rozpędzenia się.

Trochę pomagał fakt, że psy były głupie. Ich mózgi były tak samo wypaczone i zniszczone jak mózgi zarażonych ludzi. Mogły myśleć tylko o jednym i rzadko uskakiwały przez stalową zagładą, która mieliła je pod kołami, pozostawiając krwawą miazgę mięsa i kości. Tylko to było za mało. Większość psów odbijała się od zderzaka zbyt wolno jadącego samochodu. Wstawały błyskawicznie. A nawet te rozjechane wcale się nie poddawały, jeśli koło nie natrafiło na ich czaszkę. Tylko ona wydawała polecenia, nic innego nie mogło ich zabić. Rzucały się też na Humvee z całą siłą, uderzając z hukiem w jego karoserię. Kilka razy nawet zachwiały tym wielkim wozem. Każdy normalny samochód zostałby przez nie bez problemu uszkodzony! Jeden z psów nawet rzucił się do opony, wyrywając spory jej fragment zanim go nie wkręciło pomiędzy koło a błotnik i przemieliło z głośnym chrupotem.
Zbyt mało ich padało. I szybko straciły zainteresowanie, wyczuwając coś znacznie lepszego w budynku kliniki.
Kilka razy przejeżdżała koło drzwi wejściowych, ale wkrótce było to za mało. Jakiś mocno rozpędzony pies wpadł na drzwi, odbijając się od nich. Głód je toczył. Inny wreszcie przestał się skupiać na tej barierze i zwyczajnie wskoczył przez okno.
Uczyły się?
Lepiej było nie myśleć co się stanie, gdy wszyscy zarażeni nauczą się skutecznie dostawać do swoich ofiar.
Montrose rozejrzała się w panice. Przynajmniej dziesięć psów wciąż było w pełni sprawnych. Nie miała szans pozabijać ich w ten sposób wystarczająco szybko!

I wtedy rozległy się strzały.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER, WILLIAMS
13:29 czasu lokalnego

Dean wcisnął gaz do dechy, pędząc terenowym samochodem prosto na zarażonych. Szybko wszedł im w pole rażenia i Goran zaklął a Green mógł tylko wytrzeszczyć oczy. Wciąż czuł się świetnie, pełen energii, zbyt dużej jej ilości. Niewinne polecenie wywołało ekscytację, a pierwsze uderzenie wozu w chodzące ciało, mimowolny uśmiech. Niemal śmiech, który stłumił resztką świadomości, ciesząc się, że nikt w tym czasie na niego nie patrzył. Jugol wrzucił granatnik do samochodu, wyciągając lżejszy kaliber.
- Jazda! Resztę dobijemy z bliska.
Zbyt późno było na komentowanie toczących się zdarzeń. Dr Patton zważyła w dłoni pistolet, z wyraźnym obrzydzeniem i niechęcią, choć z jeszcze większą patrzyła przecież na zarażonych. Swen ruszył, ale nie tak brawurowo jak młodszy z Indian, który najwyraźniej nie dbając o to wszystko, miał zamiar zemścić się w jakiś sposób na tych, którzy i tak już nic nie czuli.
Miał kuloodporne szyby i może trochę solidniejszą karoserię. Przy tej prędkości i determinacji niemal zdawało się to bez znaczenia.

Ze swojego błędu zdali sobie sprawę zdecydowanie za późno, kiedy już nie dało się tego powstrzymać. Pierwszego rozjechali, a potężne uderzenie wstrząsnęło samochodem, który błyskawicznie przejechał po truchle. A potem wpadli w grupę trzech ciał jednocześnie. Blacha maski się wygięła, gdy zderzak rozrzucił ich, jednego wpakowując na koła, drugiego na bok, a trzeciego właśnie prosto na maskę. Zakrwawiona twarz pojawiła się nagle przed ich oczami. Dzieliła ich tylko szyba.


Bestia, zarażona, potwór, który nie umierał łatwo. Przerażony Dean zapatrzył się na to, wpadając w jeszcze dwóch, najeżdżając na jakiś betonowy blok, odbijając się od nierówności, pojawiających się natychmiast po zjechaniu z drogi. Wszystko w ułamku sekundy, który potrzebował ten na masce, aby zacząć uderzać pięściami o szybę, błyskawicznie tworząc na niej siateczkę pęknięć. Na kuloodpornym szkle. Dobrze, że nie mieli czasu zastanawiać się nad użytą do tego siłą.
W końcu Dean skręcił gwałtownie, zrzucając nieproszonego pasażera. Samochód wyrzuciło na kolejnym wyboju, a zablokowane koła wzbiły kurz, chwilę potem pakując samochód w bok jakiegoś hangaru. Zgrzyt był paskudny, ale prędkość w momencie uderzenia na tyle mała, by nawet nie wystrzeliły poduszki powietrzne. Wóz wciąż był w pełni sprawny, nie licząc wygięć, pogięć i uszkodzonej szyby.

Ale zadanie spełnili. Ocalali po ich brawurowej akcji zarażeni ruszyli prosto na nich.
Tyle, że Swen i pozostali byli już tuż obok, zatrzymując się i celując uważnie.
Krótka kanonada zakończyła ich męki. Wystrzeliła nawet Dr Patton, choć z zamkniętymi oczami, pudłując zapewne całkiem potężnie. Green z ogromnym uśmiechem, z którym nie mógł walczyć, bowiem powstrzymywał okrzyk radości. Swen i Goran z całkowitym wydawałoby się spokojem.
Przy bramie było jeszcze kilku zarażonych, tak jakby lotnisko ich przyciągało. Być może wciąż szli kolejni. Teraz mieli jednakże chwilę przerwy.
Hangar, którego niejako bronili, zawalony był różnym sprzętem i gratami. Był tam też jeden człowiek, skulony w kącie i najwyraźniej... chrapiący. Zaskoczony Jugol podszedł do niego i lekko uderzył w twarz na ocucenie. Mężczyzna miał kurtkę Umbrelli, choć reszta ubrania zwyczajnie do niej nie pasowała, miał także ranę na piersi. Nie wygryzioną, choć Goran po zobaczeniu jej odsunął się nagle, celując do niego ze spluwy.
Williams obudził się, patrząc prosto w wylot lufy.
- Kurwa. Kim ty jesteś człowieku?


THOMSON, JILEK, MONTROSE
12:15 czasu lokalnego

Liberty błyskawicznie obróciła się z kierunku, z którego dobiegł huk. Ale nie strzelano do niej. Najpierw padły psy stojące przy bramie, potem następne. Wydawało się, że jeden strzał z zarośli od strony lotniska zabija jednego zarażonego. Zauważyła, że zniknął helikopter, nawet nie wiedziała kiedy odleciał, zajęta walką o przeżycie. W końcu na placu nie było ruszających się potworów, a z traw wynurzyli się żołnierze.


Było ich pięciu i teraz truchtem zbliżali się do niej, oglądając na wszystkie strony. Nie mogła nic zrobić. Prawdopodobnie przebiłaby się Humvee i uciekła, ale przecież nie mogła zostawić rodziny i Boven w tej klinice. Ci nadchodzący ludzie nie nosili nawet masek, ale byli dobrze uzbrojeni i wyposażeni, już na pierwszy rzut oka lepiej od tych, których spotkali i zabili w Darrington. Mogła tylko czekać na rozwój wypadków. Szli uważnie, dobijając te psy, które jeszcze zdradzały oznaki życia. Trzech z nich wyminęło Humvee i wpadło do kliniki, osłaniając się nawzajem, niczym na filmach. Rozległy się kolejne strzały. Pierwszy z nich zatrzymał się zaś przy samochodzie i zasalutował, chociaż wyraźnie musiał być zdziwiony tym, kogo zastał za kierownicą.
- Sierżant Mike Evans, armia Stanów Zjednoczonych. Jest pani jedyną ocalałą? Skąd ten samochód?
Przed ostatnim pytaniem nie mógł się powstrzymać, zaglądając do środka. Wskazał na jej pistolet.
- Mogłaby pani oddać broń?

Zgasiła silnik i nagle od strony Twisp usłyszeli warkot. Żołnierze odruchowo unieśli broń, nie opuszczając jej, gdy na teren kliniki wjeżdżał pickup. Na jego pace znajdowało się sporo rzeczy, kierowca był pokryty tatuażami, a towarzyszący mu mężczyzna wyraźnie ranny, trzymający się za krwawiący bark i z grymasem bólu na twarzy. Ale to on wysiadł pierwszy, grzebiąc w kieszeni.
- Spokojnie. Detektyw David Thomson, policja Everett
W końcu udało mu się wyjąć i pokazać im swoją odznakę. Uspokojeni nieco żołnierze opuścili broń. Evans skinął na podwładnego.
- Pomóż mu.
Potem odwrócił się do Liberty, ale zanim coś powiedział, pozostali żołnierze wyszli z budynku.
- Czysto. W środku są jeszcze inni ludzie, zabarykadowani.
Sierżant skinął głową. Jego spojrzenie mówiło, że ma mnóstwo pytań, zaczynając od tych, które już zdążył zadać.
 
Sekal jest offline  
Stary 22-11-2011, 15:41   #59
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Początkowo Green nie zauważył, co robią Carterowie, a gdy zorientował się w sytuacji, było już za późno. Każdy dobiegający do jego uszu dźwięk maltretowanego samochodu John Green przyjmował tak, jakby sam obrywał od zainfekowanych.

Co on robi!? Co on robi!?

Myśli tłukły się po głowie Greena, kiedy Carterowie taranowali zarażonych obijając coraz dotkliwiej podarowany im przez gangsterów samochód. John nie miał jednak czasu zastanawiać się, czy Indianie wyjdą z tego cało. Najwyraźniej Swen pomyślał tak samo, bo ruszył ich samochodem w stronę auta Carterów. Już z bliska mieli okazję wystrzelać zainfekowanych.

Green też strzelał. Uważnie celując w głowy. Trafił jednego, może dwóch zarażonych. Starał się nie myśleć o nich, jak o ludziach, kiedy trupy padały na beton zalane krwią. Ostatecznie martwe. Niegroźne.
Jeszcze dwa dni temu Green nie uwierzyłby nikomu, kto powiedziałby mu, że z zimną krwią będzie strzelał ludziom w głowy. On. Ten sam człowiek, który do niedawna bał się broni, teraz posługuje się nią z niemal zabójczą precyzją.

Problemy zaczęły się w chwilę po zastrzeleniu ostatniego z zarażonych.

Swen zaparkował samochód. Wyłączył silnik. Green widział, że motocyklista jest wkurwiony.

- Jedziesz z czerwonymi. – powiedział do Greena zanim wysiadł.

Typowa reakcja. Pełna gniewu i niepohamowanej wściekłości. Kuśtykając mężczyzna podreptał w stronę leżących na ziemi rozjechanych zarażonych. Pistolet w jego ręku wystrzelił kilkukrotnie dobijając rozjechane zombie.

Potem Swen powiedział coś do Indian, coś co miało się tyczyć ich wszystkich. Zarówno czarnoskórego Greena, jak i czerwonoskórych Carterów.

- Miał tylko ich odciągać, nie rozjeżdżać - mruknął Green za odchodzącym i nawołującym kumpla Swenem. – Poniosło go. Ale jeśli śmierdzi ci moje towarzystwo, to … - też nie dopowiedział.

Murzyn zabrał swoje rzeczy z samochodu gangsterów, spojrzał na doktor Patton uśmiechając się życzliwie i ruszył w stronę poobijanego auta Carterów.

- Musicie znaleźć jakiś warsztat w pobliżu i zamontować przynajmniej siatkę zamiast szyby – powiedział głośno pakując się na tylne siedzenie. - Na razie nie mamy za wiele czasu, ale może uda się coś znaleźć w którymś z tych magazynów. Jakąś prowizorkę. Ale potem trzeba będzie poszukać jakiegoś zabezpieczenia. Poza tym wydmucha nas ze środka.

Specjalnie podkreślił słowo „nas”, by zrozumieli, co chciał przez to powiedzieć.

- Mieliście ich tylko odciągać, nie taranować - powiedział z tonem wyrzutu w głosie. – Swen się wkurzył i wyszedł z niego typowy rasizm. Wiecie, jak jest z białasami. Myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i chcą rządzić, szczególnie kolorowymi. A ja w ostatniej chwili namówiłem was do zmiany działania. Więc się wkurwił tak samo na mnie, jak i na was.

Rozejrzał się po samochodzie.

- No i dostałem zesłanie. Co mi akurat nie przeszkadza. Tylko trzeba będzie wzmocnić samochód.

Murzyn spojrzał w stronę magazynów.

- Sprawdzimy je? – rzucił do nowych towarzyszy. – Niech oni sprawdzą, kto był w hangarze, jeden z was, panowie, zostanie przy aucie i zatrąbi na nas, jak zarażeni dotrą do wejścia na lotnisko lub pojawią się jacyś inni. A ja i Michael, dajmy na to, zobaczymy, czy nie na w hangarze innego środka transportu. Lub tej cholernej siatki.

Wysiadł zostawiając swoje rzeczy na siedzeniu. Sprawdził pistolet i ostrożnie, oglądając się na towarzysza, ruszył w stronę najbliższego hangaru.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-11-2011 o 22:02.
Armiel jest offline  
Stary 24-11-2011, 07:56   #60
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Jorgensten nie wierzył własnym uszom i oczom. Nigdy nie uważał siebie za dobrego przywódcę. W wojsku wręcz miał problemy z zachowaniem dyscypliny w regulaminowy sposób. Dowodzenie zasobami ludzkimi zostało w nim odkryte już w cywilu. Gdzie nie regulamin wojskowy, trącające o głupotę rozkazy przygłupich oficerów na smyczy polityków, a prosty kodeks jednoprocentowca rozwiązywał problemy. Prawo dżungli. Całe szczęście odrobina strzelania po łbach umarlaków oziębiła w nim burzącą się krew. Ugotowana złość niemal kipiała uszami czego do końca nie umiał jednak zdusić w sobie. Po chwili refleksji wiedział co ma zrobić. Pozbyć się Greena, który otwarcie kwestionował jego działanie. Podważył podjętą decyzję wydając polecenie nowym. Tak też zrobił. A jego ripostę puścił mimo uszu. Miało to dobrą stronę. Jakby się zdawać mogło czarny, najbardziej rozgarnięty z kolorowych, pokieruje czerwonymi z bliska być może z lepszym rezultatem niż przez radio. A jak zdecydują się dać nogę to krzyż na drogę i kamieni kupę. Nic mu nie byli winni.

Rękojeścią pistoletu zbił GPS. Potem rozłączył kable.

Zajął się czaszkami trupów, które po rozjechaniu przez Indian jeszcze się ruszały. Powoli dokuśtykał do pokiereszowanego Land Rovera i przyjrzał mu się z bliska. Zajrzał pod maskę. Ocenił zawieszenie. Koła. Mogło być gorzej.

- Te kierowca! Już jeden wóz rozjebałeś. A to nie taksówka. Ani kurwa czołg! - skrzywił się na widok popękanej szyby. - Zróbcie jeszcze co równie głupiego... – beznamiętnie rzucił do kolorowych nie dopowiadając.

Przed wybuchem agresji powstrzymała go intuicja, bo wierzył, że z Indian będzie jeszcze pożytek. Nie wiedział jaki, lecz póki drugie auto toczyło się do przodu, to prócz uszczerbku na ego i nadwyrężonego sprzętu nic się na szczęście nie stało. Swen nie lubił grozić bez pokrycia. Użycie przemocy to nie problem. Niepotrzebne były do tego puste słowa. Więc i nie było po co strzępić języka. Następnym razem pozbędzie się kłopotu, bo czerwoni okazali się nieprzewidywalni. A raczej zwyczajnie durni. Niepotrzebne ryzyko. Zawodowy kierowca, który nie szanuje auta to jak dziwka co nie dba o gumki.

Podszedł do wejścia hangaru nie spuszczając z oczu linii drzew. Przy bramie w oddali kręcili się zarażeni i choć dzieliła ich jeszcze duża odległość i mieli niby trochę czasu, to Swen miał w pamięci mutanty. Szybkość z jakimi się poruszali biła na głowę psy myśliwskie. Nie włóczyli nogami jak zarażone chwieje. Stanął między samochodem a hangarem ubezpieczając Markovicha, który wszedł do środka na rozpoznanie. Elisabeth kazał nie wychodzić z pojazdu. Było zresztą niepotrzebne. Dostatecznie wystraszona, z pewnością nie miała w głowie, żeby urządzać sobie piesze wycieczki po okolicy pełnej żywych trupów.

- Goran! Jest kto w środku? – krzyknął Jorg rozglądając się po lotnisku z karabinem gotowym do strzału.

Było tylko jeden pas startowy. Methow Valley wiła sie wzdłuż lotniska na zachodzie. Ciekawe jak zarażeni radzą sobie z wodnymi przeszkodami, pomyślał. Rzeka była lodowata lecz z pewnością nie robiło to dla zawirusowanych większego znaczenia. W podrzędnym horrorze oglądanym na świetlicy w ciupie widział zombie chodzące po dnie. Ciekawe czy reżyser był prorokiem, w skupieniu czekał na odzew Gorana. Jeżeli w środku ukrywa się pilot to już układał w głowie plan gdzie polecą z Goranem. Gdzieś gdzie jest cieplej. Do Californi, Nowego Meksyku albo Arizony. Tak przekroczą granicą ze spykami, która nigdy szczelna nie była. Przy odrobinie szczęścia nawiążą kontakt z tamtejszym oddziałem klubu. Szmuglerzy broni i narkotyków mają swoje tunele pod ziemią. Lub w skałach. Umbrella nie mogła zaatakować całego kontynentu... Mogła? Pomysł z zszywaniem się w górach na dłuższą metę, w których terrorystyczna korporacja miała swoje bazy wcale mu się już nie uśmiechał. Działali w tym stanie na całego na co wskazywała mapa. Jeśli nie dane im będzie latać, to pojadą do bazy parasolki. Tej po drodze na południe. Może tam znajdzie jakiekolwiek ślady tego jak i czemu on i lekarz z Nowego Yorku zostali w to wplątani. Skoro ona myśli, że Umbrella prowadziła badania na więźniach, to teoretycznie mogła i na nim. Wątpił w to, lecz takie wyjaśnienie nasuwało się samo. Może tam działają komputery. Skoro działa telefonia i GPS od Ruskich to i z pewnie mają internet. A wyjeżdżając z lotniska sprawdzą jeszcze dla wszystkiego samolot transportowy.

Green zajął się Indianinami i miał zamiar załatać przednią szybę w drugim aucie. Pomoże im jak znajdą cokolwiek, aby uzbroić samochód. Choć mieli dobre intencje, to pewnie zabiorą się do mechaniki jak pies do jeża. A czasu na domorosłe majsterkowanie nie było.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 24-11-2011 o 08:04. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172