Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2011, 05:09   #188
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




[MEDIA]http://www.fileden.com/files/2011/11/4/3219312/Requiem%20for%20a%20Dream.mp3[/MEDIA]



Minas Tirith, czerwiec 251 roku



W karczemnej piwnicy, która jako jedna z ostatnich była wciąż zakonspirowaną siedzibą siatki agentów Haradrimów, Logan siedział na skrzynce po warzywach i wpatrywał się w worek kartofli. Pomieszczenie nie miało okien ale świece zapalone nie dymiło, a wręcz przeciwnie, wydzielały słodkawy egzotyczny zapach.

Z góry dobiegała muzyka karczemnych grajków. Nie słyszał ich. Nie rejestrował. Słowa człowieka z którym przybył z Umbaru były jak bicz.

- Czego chcesz za młokosem dalej się uganiać durniu? – rzucił mężczyzna wcale nie czekając na jego odpowiedź. – Podsłuchałeś przecież to co wiedział bibliotekarz. Tak? - kolejne pytanie retoryczne. – Więc prawa jest prosta. O losach księgi wie tylko ten, którego dorwali. Ten co siedzi w lochu królewskim.
Logan z kamienną twarzą słuchał starszego Haradrima.

- Albo idziesz do lochu wziąć się za Argara albo zanieść wieści do Umbaru, ze trop się urwał. – człowiek był zły. Ciekawe czy wiadomością jaką przyniósł mu przed chwilą, czy przez zupełnie cos innego. – Ze jeszcze siedzi w lochu to znak, że wciąż ma informacje. Inaczej wisiałby dawno za zdradę.

Logan wyszedł na górę mijając mieszczan. Właściwie niezły element, bo o tej orze, w takiej dzielnicy, to spokojni Gondorianie dawno spali. Przy barze zrobił się mały tłumek, bo ktoś stawiał cały czas kolejki. Przepychał się chcąc zamówić sobie cos mocniejszego po tak cholernym dniu. Nie tylko od używał łokci podczas tego procederu.

- Nie pchaj się pan tak na hama! – warknął ktoś podchwmielony na kogoś.
- Ło prze-przep-phraszam! Ń-ń-ń-nie wieee-działem! – padła przesadnie uprzejma odpowiedź jąkały.

Głos był znajomy. Mimo, że bełkotliwie pijany.

Widać nie spodobała się riposta, bo po plasku tłumek zafalował a pod nogi Logana upadł wysoki i chudy jak tyczka czarnowłosy jegomość.

- He-he-hej! – krzyknął rozciągnięty na ziemi szczerząc zęby w uradowanym, szczerym uśmiechu, mimo rozkwaszonego nosa. – Co za spotkanie! – patrzył wprost na Logana, który nie rozpoznawał w Rohirimie jednak żadnego znajomego.

- Ja ci kurna dam spotkanie żartownisiu! – warknął rozsierdzony, łysy krasnolud przepychając się w ich stronę z zaciśniętymi pięściami.










Misty Mountains, lipiec 251 roku



Wulf podszedł sprężystym krokiem gotowy do rozmowy.
Gobliny przybite do ziemi przestały już charczeć.
Z jaskini wybiegł wojownik.

- Znalazłem cos! Skarb chyba! Szkatuła!

Cadarn ruszył szybko ku odkrywcy. Dunlandczyk w rękach trzymał niewielką, drewnianą, czerwoną szkatułkę. Wykonana była z kunsztem, którego nie powstydził się żaden bogaty człowiek oraz z przepiękną prostotą, którą nie pogardziłby elf. Orkom zaś byłby to nic nie znaczący i bezużyteczny przedmiot, którym nie warto sobie łba zajmować jeśli nie nadaje sie do jedzenia lub zabijania. Tylko tak można było sobie wytłumaczyć to, że leżał schowany w jaskini, zawinięty w skóry. Z drugiej jednak strony, to że gobliny nie próbowały w żaden sposób otworzyć szkatułki tez był niezrozumiały. Czyżby bały się tych run jakie mieniły się w słońcu srebrną farbą pociągniętą w wyrytych napisach? Jeszcze dziwniejszym było, że przedmiot nie posiadał żadnego otwarcia. Choćby dziurki na klucz. Ot, malowana, misternie strugana sześciścienna kostka drewna. Lekka. Za lekka aby nie być wydrążona na Cardanowy rozum. Potrząsł nią przy uchu. Cos zagrzechotało obijając się od wewnętrznych ścianek.

- Jest jeszcze coś! – krzyknął inny Dunlandczyk.

Wyszedł trzymając sporych rozmiarów płonący pakunek owinięty szczelnie w skóry i przewiązany rzemiennymi pasami. Cadarn sprawnym cięciem pozbył się dymiącego opakowania. Czerwona księga.




Stara, nadpalona w przeszłości i zawilgocona. Pożółkłe i poczerniałe strony okraszone cudacznymi i budzącymi niepokój znakami i rysunkami. Ludzie cofnęli się o kilka kroków natychmiast. Barbarzyńca odrzucił od siebie tomisko od którego odpadła skórzana oprawa. Jedno wiedział na pewno. Cos musiał z tymi rzeczami zrobić. Albo spalić w cholerę. Albo...










Wyspa, lipiec 251 roku



Nie było czasu na powitania. Finluin od razu rozpoznał w przybyszu Endymiona. Królewskiego Strażnika. Czy tez był równie zdziwiony jak człowiek? Być może. Razem z Rycerzem Fontanny był jakiś rozbitek. Łysy, szczupły i dość szkaradny jak na ogorzałego słońcem marynarza przystało.

- Gigantyczny pająk, coś jak Szeloba - elf miał nadzieję, że Endymion i jego kompan dobrze znają historię drużyny pierścienia - oplotła Dorina i wyniosła na górny poziom. Raniłem ją ale nie dość silnie. Przyda się też jakieś światło, na przykład pochodnia.

Endymion spoglądał to na elfa to na otwór w ruinach spowity nieprzeniknionymi ciemnościami

- Duży jest ten pająk?- zapytał poprawiając chwyt włóczni i tarczy.
- Jak młody Mumakil. – odrzekł elf rozglądając się na boki.

Przy wieży było trochę suchych badyli. Razem z Endymionem krzesali iskry z krzemienia, który elfa miał przy pasie. Po jakimś czasie sucha trawa zajęła się płomykiem, a potem owinięta rękawem Finluinowego ubrania prowizoryczna pochodnia z konara. Cóż innego mogło im pomóc? Elf miał oprócz łuku jeszcze tylko flet i nóż. O ile z noża można było zrobić użytek to pająki jak powszechnie wiadomo były głuche na zwykłe dźwięki.

Salah stał bezpiecznej odległości od otworu. Ta na wszelki wypadek, jakby opisanemu przez elfa potworowi zachciało się polować znienacka. Widział jak poszukiwany przez niego Finluin szykował się do wkroczenia do ruiny a Endymion ani myślał robić inaczej. I tu miał dylemat. Dać pozwolić elfowi zginąć i nie wykonać zadania, czy dać pozwolić zginąć jakiemuś Dorinowi? Gondorczykowi... A może dać im zginąć wszystkim? Albo nikomu? Czy w ogóle było jakieś inne wyjście? Kiedy elf z człowiekiem znikali w otworze musiał sobie bardzo szybko na to pytanie odpowiedzieć.

Endymiona nie przywitała ciemność, której doświadczył Dorin. Pochodnia kopcąc się rozświetlała ruinę, czarne kamienie i szare, brudne pajęczyny. Latarnia od setek, jeżeli nie tysięcy lat była opuszczona. W środku ujrzał dokładnie to samo co Finluin kiedy pierwszy raz wyszedł z zakręcającego korytarza do obszernej sali pierwszego poziomu. Jednak dopiero teraz i on ujrzał, że zawieszony w sieciach przedmiot, którym była jakby kryształowa kula zawisł w sieciach, po tym jak zawalił się filar, który w przeszłości musiał wznosić się wysoko ponad sklepienie pomieszczenia. Do górnego poziomu. Wskazywała na to zarośnięta mchem, korzeniami i pajęczyną wyrwa w suficie. Kiedyś mogła być po prostu owalnym otworem, przez który kolumna roztrzaskana na posadzce pięła się ku szczytowi wieży.

Pająka nie było widać wcale. Jeśli było tak jak mówił elf, to Dorin został pociągnięty na górę. Pajęczyny były lepkie. Krępowały ruchy. Spowalniały z każdym krokiem. Chwytały za ramiona, ręce i nogi. Nie pomagała za bardzo włócznie, której drewniany trzon plątał się w grubej wydzielinie. Jej ostry grot ciał sieć tyle o ile. W podobnej sytuacji był elf, który torował sobie drogę pochodnią. Ogień dużo lepiej radził sobie z pajęczyną. Gęste zasłony tkane cienką nicią jak siano rozbłyskiwały paląc się zajadle, szybko i krótko. Po kilku krokach Endymion stwierdził, że podążanie w śladach Finluina jest o wiele bardziej praktyczniejsze. Przechodząc barierę światła, która emanowało od kryształu kotarą blasku, byli więcej jak w połowie drogi ku schodom. Skupieni na podążaniu na ratunek Dorinowi, żaden z nich nie oglądał się by zobaczyć czy Salah podąża za nimi czy też nie...










Harad, czerwiec 251 roku



Pustynia ciągnęła się w nieskończoność. Żar palił a powietrze lekko drgało na horyzoncie. Rzędy oddziałów w milczeniu poruszały się do przodu przez wydmy. W dwóch równoległych kolumnach.
Ranwena choć nie była przyzwyczajona do takich warunków nie była na pustyni pierwszy raz. Andaras z kolei od wielu miesięcy czuł się jak skorpion w piasku.

Słońce już zaszło i chłód zaczął przejmować, gdy podążali jedną w wielu górujących nad okolica krawędzi usypanej mozolnie przez wiatr wydmy. Na południe. Byli więcej jak ponad połowę drogi. O świcie powinni zawitać do obozu Sulfyana. Kierowali się gwizdami.

Byli w dolinie, przecinając wydmy kiedy półelf dostrzegł ich pierwszy. Wyjechali a raczej wynurzyli się zza usypanego szczytu czarnego o tej porze podłoża. Z zachodu. Jeźdźcy. Ich płaszcze powiewały kiedy z galopem ruszyli wprost na nich. Szpaler rozciągał się w długi sznur a tuman piachu kłębił się za nimi w świetle księżyca. U hełmów powiewały czerwone ozdoby. Mieli nawet falujące w pędzie banery. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, Andaras przestał liczyć galopujące sylwetki. Koło setki. Więcej! Płynęli przez pustynię falując jak morskie bałwany. Zarysy długich włóczni sterczały a do uszu elfa dobiegał dźwięk brzęczącej zbroi. Wyciągnięta w szarży broń rozwiewała wątpliwości co do ich zamiarów.









 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline