Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2011, 17:12   #197
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Stał niczym posąg, z burzą toczącą się w jego sercu. Nie słyszał głosów, nie przejmował się nimi. Widownia się nie liczyła, to nie był cyrk w starożytnym Rzymie. A oni nie byli gladiatorami. To nie była arena Rippersów.


Dłoń zaciskająca się na rękojeści broni, palec na spuście....
Dobrze znana mu broń, policyjny Heckler & Koch 233, automatyczny pistolet nowej generacji z głosowym ustawieniem ognia, celownikiem laserowym, elektronicznym kontrolerem zawartości magazynka. Podstawowa obecnie broń amerykańskiej policji.

Samochód był ruiną...


Wypadek niemalże zmiażdżył przód, jak i tył wozu. Ciężko było rozpoznać model pojazdu.
Zmasakrowana maszyna nadawała się do kasacji. Ale ponoć Alice nie umarła w niej od razu. Koroner twierdził, że konała przez pół godziny. Cudem było, że Chloe przeżyła wypadek, choć w stanie krytycznym trafiła do szpitala.

Zimna lufa przy skroni, tak niewiele by nacisnąć spust. Jeden ruch palca. Nawet nie musiałby używać siły, 233-jka ma delikatny spust.

Nieprzespana kolejna noc. Nie palił od dawna. Alice kazała mu rzucić. To miało szkodzić Chloe. Nie pił od dawna. Alkohol jakoś nigdy nie wzbudzał w nim entuzjazmu.
Kroki tam i z powrotem po korytarzu szpitalnej poczekalni. Nerwowe kroki.
Ktoś się zbliża. Kobiece obcasy stukają o plastikową wykładzinę korytarza. Biały kitel, ładna twarz, jasne włosy.
-Przykro mi panie Thorn. Robiliśmy co mogliśmy. Ale niestety... pańska córka nie przeżyła operacji.-współczujący ton głosu.- Bardzo nam... Bardzo mi przykro.
Coś wcisnęła w dłoń.- Proszę to zażyć i położyć się spać. Pański organizm potrzebuje snu.

Jeden ruch palca i będzie przy nich. Przy Alice i Chloe. Jeden cholerny ruch palca.
Już trzeci raz próbuje.

Pogrzeb... czerń. Czarne garnitury, czarny karawan, czarne trumny, czarne parasole. Kolejne kondolencje. Zmieniają się twarze. Słowa pozostają identyczne. Nie obchodzą go słowa.
Takie same i bez wyrazu. Słowa niczego nie zmieniają. Tylko czyny.

Rok w zawieszeniu! Tyle dostał! Za spowodowanie śmierć dwóch osób!

Cisnął broń w kąt. Zacisnął pięści z wściekłości. Coś w nim pękło.

Rok później, przerażona twarz Greysona, gdy dostaje dożywocie. Uśmiech zadowolenia na twarzy Thorna. Uczucie nasycenia. Szybko mija.
Potrzeba więcej.

Kolejne twarze. Kolejne wyroki. Nie wystarczają. Kolejne śmierci.
Kosta domina przewrócona wyzwoliła reakcję łańcuchową. Zwykły wypadek sprawił, że obaj znaleźli się tutaj.
Jeden ruch bronią, jeden ruch palca. Jedna wystrzelona kula. Jedna śmierć.

Dlaczego więc się waha? Dlaczego naciska spustu? Bo czuje, że nie powinien. Nie tak. Nie w ten sposób.
Nie można ukarać po raz drugi za to samo. Nie można używać sprawiedliwości jako wymówki. Wpojone zasady, którym bym wierny przez całe życia trzymały go jak psa na łańcuchu. Wpojone zasady, nie pozwalały wyładować gniewu i żalu.
Cienka niebieska linia nadal istniała, oddzielając furię i zemstę od reszty. Nie mógł i nie potrafił, tak po prostu strzelić.
Długo milczał zamyślony. Długo trwało, zanim dotarły słowa Philipa. Jeszcze dłużej trwało nim na nie odpowiedział.

-Zabiłeś mi żonę i dziecko.- słowa wydobyły się w końcu ust Chase’a. Słowa wypowiedziane, bez jakichkolwiek emocji. Puste spojrzenie oczu Thorna cały czas było skupione na Greysonie.
- Przypadkiem.
-Co jednak nie zmienia faktu...
- padła spokojna odpowiedź z ust Chase’a. Wsunął spluwę za pas spodni, ale tak by móc w każdej chwili ją wyciągnąć. Po czym sięgnął po butelkę bimbru ze swego plecaka.- Że zabiłeś.
- Ty również. Czy to czyni cię gorszym ode mnie?

Spojrzał na mężczyznę, na jego spojrzenie. Zamyślił się. Coś tu nie grało. Coś było nie tak. Philip powinien błagać o życie, powinien spróbować o nie walczyć, powinien się tłumaczyć z tamtych wydarzeń, zrzucać winę na pogodę, usterkę mechaniczną... Powinien zrobić cokolwiek... A nie stać jak idiota z obliczem pozbawionym wyrazu i zadawać głupie pytania. Greyson był niezbyt wiarygodny w swej roli. Sztywny. Bardziej manekin niż człowiek.

Kawałek szmaty utkwił w szyjce butelki. James powoli go nasączył alkoholem, lekko przechylając ją. Ostrożnie i pieczołowicie, upewniając się że wysokoprocentowy trunek nie wyleje się. Nie mówił nic. Nie reagował na krzyki osobników z góry. Ani na pytanie. Wreszcie zimne spojrzenie Jamesa utkwiło w twarzy Greysona. -Nie jesteś Philipem. Nie zasługujesz na odpowiedź. Nie jesteś człowiekiem, więc nawet nie zrozumiałbyś jej. Nie potrafisz udawać człowieka. Nie okazujesz strachu, nie próbujesz się usprawiedliwiać, jesteś pustą wydmuszką bez emocji. Kim lub czym tu jesteś kreaturo?
- Tobą. Twoim sumieniem. Twoim poczuciem gryzącej duszę nienawiści. Każdy z nas cierpi. Każdy płaci swoją cenę. Jaką ty zapłaciłeś. Czy wiesz, ilu ludzi, których uznałeś za winnych, naprawdę było niewinnych. Czy masz pewność, że zabijałeś tych, co powinieneś? Czy można powiedzieć, że ktoś zasłużył na śmierć? Że zasłużył na ten los, jaki zgotowała mu GEHENNA? Czy ty zasłużyłeś?
-Nie zabijałem niewiniątek. Nie pieprz mi tu głupot. To nie były uliczne złodziejaszki, to nie były byle punki, to nie były dzieciaki. Gangsterzy, wielokrotni gwałciciele, mordercy... wymierzałem sprawiedliwość, tam gdzie jej brakło. I brałem ów grzech na swe sumienie. Czyściłem ulice!-
krzyknął wściekle James machając gniewnie trzymaną butelką.- Zostałem złapany i osądzony. I bynajmniej nie zamierzałem unikać kary. A ci tutaj? Ilu z tych dupków, których zabiłem, pierwszy wyciągnął broń? Chyba każdy z nich. Ginęli, bo chcieli zabić mnie. Ginęli bo okazałem się lepszy w zabijaniu. Cholera.... skoro jesteś moim sumieniem, sam powinieneś to wiedzieć. Wszyscy jesteśmy martwi, każdy z nas. Odkąd wylądowaliśmy w tym miejscu.
- Czy na pewno byli gorsi od ciebie. Czy jednak wiedzieli, że kiedy pojawi się Thorn nie ma wyjścia. Żadne błagania nie zmiękczą jego duszy. Musisz się bronić, chociaż to nie ty, tylko twój kumpel zgwałcił tą dziewczynę i zabił. Twoim grzechem było stać i patrzeć. Tak właśnie było z nim.
- Greyson wskazał ręką jakąś anonimową postać w worku. - Masz wybór. Zgiń lub zabij tego, który chce zabić ciebie. Tak było Thorn. Zimne poczucie sprawiedliwości, fałszywie pojmowanej, zakłócało ci osąd. Jesteś szaleńcem, zawsze byłeś i tak naprawdę za to tu trafiłeś. Wiesz o tym, prawda?
Co on chciał w nim wywołać. Kajanie się? Nawrócenie? Jeśli tak, to okazał się kiepskim kaznodzieją.
-No i ?- uśmiechnął się szyderczo Thorn.- Jestem takim samym wariatem, jak każdy na tym statku. Jestem takim samym szaleńcem, jak naiwniacy którzy myślą, że zło można odesłać zamykając kilku przestępców w stalowej puszce. Jaka jest różnica między moim wariactwem, a tych którzy mnie badali... powiedz mi sumienie?
- Żadna. Nigdy nie było. Powiedz jednak, czy byłbyś sobie w stanie wybaczyć, to co robiłeś? Czy wybaczasz sobie samemu swoje winy?

Chase się uśmiechnął, chichot wstrząsnął jego ciałem przechodząc w głośny śmiech. Coraz głośniejszy, coraz bardziej targający jego sylwetką. Coraz bardziej szaleńczy.- Ależ … nie muszę. Nie rozumiesz? Ja pasuję do tego miejsca. To jest mój czyściec, to jest moje piekło. Jeśli mam winy, to właśnie tu je odpokutuję. Ze wszystkich osób na tym statku, ja na pewno powinienem tu trafić.
- Doskonale. Wiesz akceptujesz swoje winy. To da ci siłę.

Postacie w workach znikły, zniknął również Greyson. Chase stał teraz w ciemnym miejscu, czując wodę, czując, że jego ciało jest dziwnie słabe. Coraz słabsze.
Rany zadane mu przez tunel wyłożony szklanymi odłamkami piekły. Pojął perfidię szaleńców. Na ostrzach musiało coś być. Jakaś neurotoksyna, jakiś narkotyk, który teraz swobodnie krążył po jego krwiobiegu. Wiedział, że za kilka chwil straci kontrolę nad swoimi kończynami, że upadnie, być może straci świadomość, być może umrze. Chociaż, raczej nie. Nie to drugie. Wybrał właściwą drogę. Taką, jaką zapewne chcieli szaleńcy.
- Niech no ja ich dopadnę, nogi im z dupy powyrywam. Banda pokręconych białasów...- z ust Chase’a wylewały się przekleństwa. Ogień na szmacie zatkniętej w butelkę zapłonął. Czas było rozświetlić te ciemności. Rozejrzał się próbując znaleźć kolejne wyjście z tego miejsca. Tunel, drzwi, szyb wentylacyjny... cokolwiek.
Poruszał się powoli na sztywniejących kończynach, uparcie szukając wyjścia z sytuacji.
Nie potrafił się poddać i ze spokojem czekać na dalszy los.
Gdyby potrafił, pewnie popełniłby samobójstwo... wiele lat temu.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 21-11-2011 o 12:00.
abishai jest offline