Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2011, 18:47   #88
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Albrecht skinął głową w roztargnieniu i tyle. Nie zauważył podziękowań zapewne, zbyt skupiony na sobie.
Chudzina nie był siłaczem, choć ja podpierał w dreptaniu, miał z tym trudności. Powoli szedł starając się nie wywrócić wraz z nią. I oczywiście, gadał.- Może lepiej by było zamiast leźć, tu kapłankę sprowadzić. Pismo do świątyni posłać...
Odpowiedzią na jego gadaninę, było milczenie Dzierzby.
Zamyślony i paplający głównie do siebie alchemik nie zwrócił na jej gesty uwagi. zamiast tego sam odrzucił pomysł.- Nie... Mogą przyjść, mogą nie przyjść. Ja nie szlachta.
Zejście ze schodów, było w możliwościach Albrechta wspierającego dziewczynę, dojście do świątyni... już nie. Usadziwszy Dzierzbę, na zydlu w pobliżu drzwi, alchemik zaczął rozkazywać tej niewielkiej grupce tharowych strażników, których miał przydzielonych na swe posługi. Jakby nie patrzeć, Albrecht był tylko cieniem Cierń. I na jej autorytecie opierała się jego niewielka władza.
Do pewnego stopnia pasowała mu ta rola. Tyczkowaty chudy urzędnik, za którego plecami szedł mięśniak thara mający dopilnować. Władza zawsze opiera się na sile. Czasem sile słowa, czasem sztyletu, czasem plugawej bądź aspektciej magii... ale głównie na sile osiłka stojącego za plecami władcy.

Należało znaleźć coś do przewiezienia Dzierzby do świątyni Lyrii. Wóz jakowyś. Tych na głównym rynku jednakże nie brakowało. Spojrzenie oczu poprzez szkła okularów niczym u sowy na łowach lustrowało okolicę w poszukiwaniu ofiary.
I znalazł. Nieduży wóz, łatwy do lawirowania wśród wąskich uliczek kredy. Chuderlawy kupiec z niedogoloną brodą i włosami pokrytymi łupieżem. Który znaczył także jego brudne brązowawe szaty.
Alchemik ruszył ku niemu i po chwili nawiązał kontakt wzrokowy. Niedogolona broda rzucił pierwsze spojrzenie niemal zaczepne, ale cień idący za Albrechtem szybko sprawił, że wzrok kupca zaczął uciekać na boki w daremnym poszukiwaniu ratunku. W naiwnej nadziei, że to nie o niego chodzi. Przecież był zwykłym handlarzem, nikomu nie wadził, nie wtrącał się w życie innych, nigdy nie przeklinał Aspektów, nigdy nie sprzeciwił się władcy.
Pot rosił handlarza, tym mocniej im bliżej był Albrecht. Alchemik widział to, z każdego ruchu jego oczu, z każdego grymasu ust mógł odczytać jego myśli... i strach. To była wszak przewidywalna reakcja. To samo i Albrecht czuł.... kilka lat temu. Niemalże w innym, obcym mu teraz życiu.
Zauważył też i ulgę na twarzy handlarza, gdy padło słowo pożyczyć. Oznaczało wszak ono nadzieję, na to że straty ograniczą się wszak jedynie do kilku godzin czasu, a nie do cennego wozu wraz osiołkiem, źródła utrzymania.

Podprowadzenie wozu pod karczmę trwało chwilę. Tyle samo trwało załadowanie Dzierzby na wóz z pomocą tharowych ludzi. Potem Albrecht i dziewczyna wyruszyli w kierunku świątyni.
Przybytek ten nie leżał zbyt daleko od ich miejsca pobytu, a obecność tharowej straży skutecznie torowała drogę do niej. Podróż więc była krótka i w miarę przyjemna.
Albrecht nie spodziewał się, że tak szybko znów odwiedzi ten przybytek. I ponownie powody tych odwiedzin nie były oczywiste.
Świątynia była miejscem niewątpliwie urokliwym. Zwłaszcza sad wokół niej. Czasami alchemik żałował, że nie u tego Aspektu wypadła służba. Żadnego krojenia trupów, żadnego ganiania za przestępcami, żadnych strzał zza krzaków, żadnego oglądania się przez plecy, żadnych napaści... ech... pomarzyć dobra rzecz.
Zerknął na jadącą na wozie Dzierzbą, która - z twarzą bladą jak płótno, półprzymkniętymi oczami i śladami zaschniętej krwi na twarzy, ubraniu i rękach, po których leniwie przechadzały się muchy - wyglądała jak martwa.

Gdy dojechali, Albrecht wyraźnie się zawahał. Po prawdzie jeszcze nigdy nie pytał kapłanki Lyrrii o uzdrowienie kogoś. Duma zawodowa zabraniała mu żebrania u konkurencji. Owszem, odsyłał klientów do świątyni tego Aspektu, gdy dana przypadłość przekraczała jego możliwości lecznicze, ale nigdy sam nie pośredniczył w takich sprawach.
Alchemik wszedł do środka świątyni i rozejrzał się. Po czym, zauważywszy młodą kapłankę zbliżył się do niej, by przedstawić problem. I zatrzymał się nagle. Nie wiedział bowiem, co właściwie jej rzec. Milczał i cisza rozlewała się pomiędzy nim, podtrzymywaną przez niego dziewczyną a jasnolicą służką świątyni, przyglądającej się im ze spokojem.

Dzierzba nie czekała aż medyk przełamie się i zacznie mówić. Ugięła nogi w kolanach, zawisła na moment całym ciężarem w ramionach Chudziny, szarpnęła ręką i rymnęła do stóp kapłanki. Na kolana, na twarz, w najniższym z pokłonów.

- Najjaśniejsza... Błagam... Pomóżcie... - chrypiała pokornie, nie unosząc głowy, wargami prawie dotykając atłasowych ciżemek kobiety. Wypuszczała kolejne słowa jak kalekie dzieci. Pokrzywione, drżące, śmiertelnie znużone. Ledwie rozpoznawalne. Nie kłamała, gdy mówiła Albrechtowi, że gotowa jest świętobliwy gnój spod ich podeszew zlizywać. - Sprawiedliwej służę... Chronię... Błagam...
Właściwie Albrecht, nie wiedział co właściwie uczynić, lekko zniesmaczony zachowaniem Dzierzby.
W końcu się przełamał i zaczął mówić.
-Ehmmm... Mam tu rann...-wychodziło to Albrechtowi blado.-Mam tu osłabioną dziewkę, która potrzebuje pomocy Lyrri.
Sam natomiast bardziej zainteresowany był odkryciami kapłanek dotyczących owej zdobycznej łapki. Choć zapewne za wcześnie tu przybyli. I badanie zapewne jeszcze nie zostało zakończone.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline