Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-12-2011, 07:15   #204
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Harad, czerwiec 251 roku



Półelf jedną noc spędził pod baldachimem przykryty włosami Xante, której skóra jak jedwab łagodniała pod jego zimnymi palcami. W oczach dziewczyny mieszkał głodny ogień, którym zapalała wiecznie zamyślonego, knującego i coraz mniej obecnego wśród żywych Andarasa. W półelfie zapalał się nowy blask. Ciemnosci. Cienia i ognia, którego szkarłatne płomienie wypalały wszystko co jasne i nieskazitelne dajac miejsce innej doskonałości. Jeszcze niezdarnej, lecz budzącej się do walki.

Andaras słyszał głos. Zagłębiając się w medytacyjny odpoczynek. Coraz częściej. Ciemność wołała.

Uśmiechał się coraz rzadziej a cera nabierała coraz bardziej bladego odcienia i zdawało się, że nawet cały dzień w siodle na patelni pustyni śladu nie zostawiał na białej skórze mieszańca. Hebanowe włosy kontrastowały jeszcze bardziej z trupio-bladą cerą, zdając się być bardziej kruczymi. Rysy wyostrzały się jeszcze bardziej kiedy pogrążony w studiowaniu ksiąg i zaklęć odmawiał sobie wszystkiego doczesnego.

Namiętność Xante zapalała go jak suche siano na tafli lodu, po którym unosił się dym. U półelfa zostawało wspomnienie zamykane gdzieś głęboko na dnie jego coraz bardziej pustej duszy. Jeśli czuł to żądzę. Nie czuł w sobie światła elfów, kiedy sięgał o energię z dziedzictwa ojca przy leczeniu rannych. Teraz jakby w ciemno sięgał dłonią w kłębiący się mrok jaki oblekał jego wnętrze duchowe i czerpał z niego z drżącymi garściami z nieśmiałością godną gładzenia śpiącego, dzikiego wilka.

Ilekroć spojrzał w głąb siebie rozumiał coraz wyraźniej. Moc i władza potężna jest jak śmierć. Mocniejsza od życia. Tego struchlałego ochłapa kurczowo trzymającego się każdego promyka dnia, który znika coraz bardziej z każdym kolejnym zachodem słońca. Gdzieś tam zepchnięty za zakręt kłębiących się pragnień wiedzy i mocy, głodnych jak wylęgnięte ptaki, czaił się blady i cienki głosik trwogi elfiego sumienia. Że może nie jest za późno nim mrok szczelnie wbije się w każdy zakamarek natury. Nim całkiem zmieni oblicze. Że zasiane przez czarną księgę pełne demonicznej mocy wersy przelały się wiotką smugą w jego serce krzepnąc i puszczając w nim korzenie. Uwodząc. Dając podwaliny mocy, w której nie ma miejsca na słabość czy litość. Drgnęła w nim struna wrażliwości na cierpienie zatkniętych na palach zbuntowanych rodaków. Lecz nim przebrzmiała w swoim głuchym i krótkim brzmieniu, nowe nuty zagrały mroczną pieśń w jego duszy. Miłosiernym dobijaniem rannych, w które ciała zagłębiało się stalowe ostrze jak w miękki chleb. Gdy krew niczym boskie wino mamiła zmysły słodkim zapachem. Te drżenie ostatnich podrygów kurczowo trzymającego się ciała duszy opuszczającej z gasnącym blaskiem ludzkie oczy. To było piękne. Śmierć była piękniejsza i mocniejsza od życia. A on był królem życia przez jej władanie.

Odbierając życie ostatniemu z torturowanych Haradrimów był upojony zniewalającą sensacją rozkoszy obietnicy potęgi. I chciał więcej. Ci, którzy niegdyś widzieli oczy Andarasa, które zachodziły szkarłatnym tlącym się blaskiem, gdy odbierał życie, to teraz bez tego efektu byli pod wrażeniem nowego piononującego widoku. To były stalowe oczy głodnej demonicznej bestii. Zwierciadło szaleństwa harmonijnego chaosu ścinającego krew w żyłach nienasyconą głębią zła. Andaras się zatracał.

Tak. Półelf już od dawna był gotowy zacząć wypełniać pustkę. Gościła w jego wyludnionym sercu, w którym zostały już tylko słowa. Pamięć o miłości. Parodii przyjaźni spłyconej o zabicie Kh'aadza. I uczuć wyższych jak je nazywali naiwni głupcy. Jak Eldarion i Tequillian. Wyuczony szacunek i oddanie. Rozumiał je i brał jak swoje, choć nimi już więcej nie były. Ilekroć powoływał się na nie, czuł jak już nie pasowały do niego. Że były ubraniem, obleczonym szatą kłamstwa. Maską, którą wmawiał w siebie od dawna.

Rozumiał to dokładniej i wyraźniej od kiedy posiadł kostur. Stuff zrodził się pozornie z Białego Drzewa. Wąż ożył jadowitą mocą szkarłatnego kamienia, który zatknięty w paszczy oręża hipnotyzował zniewalającą harmonią ilekroć Andaras go używał. A czasem nawet gdy tylko trzymał. Więc temu ten głupi strzec tak się bał Czarnej Księgi? Tequillian... Za słaby na przyjęcie prawdziwej mocy. Niegodny.










Półelf w blasku zachodzącego słońca stał przed czarnym namiotem kapłana. Wiedział skąd pochodzi jego moc. I moc kapłana Herumora. Nie od elfów. O ile efektem interwencji wizji z Tharbadu mógł otrzymać energię zamkniętą uprzednio w amulecie, to wiedział gdzie tak naprawdę jest jej źródło. W bogu. Morgothcie. Wszystko co prawdziwie potężne i niczym nie skrępowane z mroku wychodzi. On jest czarnym panem nocy na wygnaniu. Z wnętrza namiotu dochodził głos kapłana.

Przez obóz w oddali jechał koń z nieruchomym jeźdźcem. Jakby nieobecnym duchem. Pustymi oczyma wpatrywał się przed siebie w piach, z lekko pochyloną głową. Koń stąpał powoli, noga za nogą, a za nim jechał w podobnym tempie, szpaler pozostałych, czarnych rumaków. Luzaków powiązanych ze sobą jeden za drugim, od ostatniego do pierwszego, umocowanego do siodła jeźdźca. Dziwacznej kolumnie w ciszy towarzyszył rosnący po obu stronach sznur Haradrimów. Podchodzili w milczeniu z zaciętymi minami. Żaden nie odważył się mówić. Lecz ich twarze, oczy i ciała krzyczały. Nie zajęło długo Andarasowi zorientowanie się w sytuacji. Jeździec był albo ranny lub w szoku. Bądź jedno i drugie. Na koniach wisieli przytroczeni ludzie. Uwiązani sznurami za ręce i nogi skrępowane do siebie pod popręgami.

Andaras ruszył z początku powoli, lecz z każdym krokiem nabierał dynamiczności. Niemal od razu poznał jeźdźca i konie. Wracał jeden z wysłanych do Umbaru.

Półelf zatrzymał konia. Mężczyzna poniósł na niego swoje przekrwione, jakby puste oczy. Poruszając ustami coś powiedział patrząc na syna Muthanna. Ochryple i niejasno, jakby świszczącemu z popękanych warg głosowi zabrakło tchu złożyć dźwięki w zrozumiałe wyrazy. Lecz Andaras zrozumiał. To czego nie dosłyszał wyczytał z ruchu warg.

- Prezent ślubny...

Przez konie przewieszonych było dwadzieścia jeden trupów. Dwudziestu mężczyzn. I kobieta. Korpusy pozbawione głów. W zaciśniętej dłoni sztywnych palców przewiązanych rzemieniem każdy ściskał ten sam przedmiot. Perłę.

Wszyscy oprócz trupa Ranweny. Ona miała puste ręce.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline