Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-12-2011, 21:11   #201
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
- Witaj, czicogodny Muthannie. Serdecznie dziękuje za zaproszenie. To zaszczyt, móc cię poznać.
Ranwena zajęła wskazane miejsce po czym z uwagą wysłuchała słów przywódcy haradrimów.
- Żal ludzi, którzy musieli zginąć w tej walce zwłaszcza waszych wojowników, którzy wykazali się dyscypliną i odwagą. - mówiła ze smutkiem, jednak po chwili na jej twarzy zagościł spokojny uśmiech. - Możesz być, panie, dumny z Andarasa. A nasz sojusz? - Dodała po chwili, przyjmując charakterystyczna dla siebie powagę. Jest wiele rzeczy, które go spajają... Zemsta, sprawiedliwość, ci sami wrogowie ale i wspólny cel oraz szczera chęć wiecznej przyjaźni między naszymi narodami.

Andras póki co, jedynie przysłuchuje się rozmowie. Kiwa głową z uznaniem gdy jest komplementowany.

- Dobrze się zatem rozumiemy. - stwierdził Muthann. - Pozwól, że przejdę do konkretów. - rzekł sięgajac po wino. - W Umbarze jednak honor i życie straciło kilku moich przyjaciół. Dzisiaj setki ludzi. Rozumiem, że jako królowa podejmiesz pani odpowiednie kroki do ukarania winnych? - zapytał retorycznie. - Mój wywiad doniósł, że kapitan Safayel pociąga za sznurki morderczych machinacji. Jako sojusznik i przyjaciel Umbaru chciałbym go ukarać. Mi, głowie zhańbionego Haradu wolno, nawet jesli zdrajca ma pozycję i tobie, o Pani Korsarzy, może to być niewygodne politycznie. Wyręczę cię w tym i sprawiedliwosci stanie się zadosć. Nic i nikt nie będzie stał na przeszkodzie zawiązanego sojuszu.

- Wspomnieliśmy już dziś o sprawiedliwości i muszę w tym momencie powiedzieć, że chcę rządzić Umbarem tak, aby sprawiedliwość zawsze dosięgała tych, którzy uczynią coś niezgodnego z prawem, honorem czy moralnością. W tym momencie mówimy nie tylko o Safayelu ale i o jego su... sojuszniczce - na twarzy Ranweny odmalowała się złość i widać było, że chciała powiedzieć jedno, ale poprawiła się w ostatnim momencie mówiąc drugie. - W mojej opinii są więc dwie osoby, które muszą zostać ukarane. Safayel i Morwena. Dziękuję również za propozycję pomocy, ale muszę powiedzieć, że uprzedziłeś, czcigodny Muthannie to, co sama chciałam powiedzieć. Co prawda nie miałam zamiaru prosić o pomoc w wymierzeniu sprawiedliwości ale... - tu spojrzała krótko na Andarasa. -Wiem, że wkrótce ma się odbyć ceremonia zaślubin obecnego tu Andarasa i twej córki. Pomysłem moim było, jako jeden z prezentów ślubnych, podarować wam sprawiedliwość w postaci wyeliminowania wspólnych wrogów, którzy rezydują w Umbarze.

- Dziękuje pani. W imieniu swoim i gwiazdy mego życia. Oddanie w nasze ręce tych psów, jako dar w tak szczególnej chwili....- tu elf zrobił chwile przerwy, zabrakło mu słów. Jest nie tylko honorowe, zostanie zapamiętane przeze mnie na wieki. Jako dowód szczerej przyjaźni.-tu elf wzniósł kielich w toaście.

- Dziękuję. - odrzekł Muthann. - Dobrze powiedziane. Idąc dalej prosić chciałbym, aby slub z weselem odbył się z Umbarze w świątyni głównej poświęconej kultowi. Byłaby symbolem naszego sojuszu u boku Herumora i Morgotha. Przed ceremonią nasi ludzie pomogą ci pani zająć się Morweną i jej narzeczonym Safayelem. Zaprośmy ich na ceremonię. Będą jej głównymi i honorowymi uczestnikami. Nasz kapłan zajmie się nimi jak należy.

- Ojcze dybali na moje życie. – Andaras zwrócił się do wodza. - Być może więcej niż raz. Chciałbym by ta dwójka, w łańcuchach trafiła do nas. Jeszcze przed ślubem. To będzie nasz wielki dzień. I muszę mieć pewność że go nie popsują. Potraktujcie moją prośbę jako życzenie narzeczonego. Są zbyt nieobliczalni, by ryzykować ich obecność w tak doniosłym dniu. Skoro próbowali nas zabić raz, z pewnością zrobią to ponownie. Należy ich pojmać, przesłuchać i wyeliminować ich agentów na terenie miasta. By osoby trzecie, na ich rozkaz również nie wykonały, nieprzyjemnych ruchów. Ślub to idealna moment do kolejnych zamachów. Zbyt idealna by przepuścić taką okazję.

- Zostawię ten w gest w rękach Królowej. - odrzekł Muthann wznosząc kielich ku Ranwenie. - A ty synu mój, musisz już się przyzwyczaić, że z wielką władzą i pozycją idzie wielu wrogów. To nie był pierwszy i ostatni zamach na twoje życie. Taki to już nasz los.

- Wprawiam się ojcze wprawiam- elf uśmiechnął się pozwalając sobie na odbrobinę luzu. Spojrzał też na Ranwene podnosząc kielich do kolejnego toastu.

Ranwena wysłychała wymiany zdań miedzy mężczyznami po czym odpowiedziała na toast.

- Możecie panowie być pewni, że w dniu ślubu Safayel i Morwena będą waszym najmniejszym problemem. - Uśmiechnęła się - Dostecie ich głowy na tacy... może nie dosłownie, nie chcemy przecież wprowadzać tak makabrycznego elementu w dniu zaślubin.

- Świetnie. Szczegóły ustalimy niebawem. Tymczasem zostaje druga, o wiele ważniejsza sprawa. Nie jest ci juz tajemnicą, że atak na Harondor jest nieunikniony. Garnizony przygraniczne oraz twierdze zostały znacznie wzmocnione. Twoja planowana strategia ataku armii Umbaru droga morską jest nie do końca idealna taktycznie. - zauważył Muthann bez sarkazmu. - O ile częsć flotylli rzeczywiscie może i powinna związać wroga na wybrzeżu i trzymać w szachu przegrupowanie gondorskiej armii, to bez wsparcia piechoty z Umbaru obawiam się, że Harad rozbije się o pustynne mury Harondoru. W tej kampani musimy isć ramię w ramię. - ciągnął poważnie. - Propouję aby wojska Umbaru ruszyły wraz z moimi zastpami przekraczając granice wspólnie. Natomiast aby Korsarze ze statkami Umbaru lądowały na wybrzeżu zdobywając Barad Harn i Has Adri kiedy front pustynny się zawiąże. W ten sposób oczyssz Ranweno wybrzeże. Połączymy nasze siły pod Amon Eithel i razem uderzymy na północne miasta. Za górami. Jeżeli cała armia Umbaru wsiądzie na okręty, to obawiam się, że może powtórzyć się historia sprzed kilku tygodni. Sromotnej klęski floty Haradu...Wtedy to własnie nasza flotylla została rozbita przez najemników pod banderami Gondoru. A w zatoce Belfalasu przyjdzie stawić czoła również armadzie z Dol Amroth i Lond Daer, przy wsparciu okrętów z Pelargiru i Harondoru. Nie chcemy niepotrzebnie ryzykować naszych sił sprzymierzonych bardziej niż to jest konieczne. Czy zgodzisz się ze mną pani?

- Trudno się z tobą nie zgodzić, czcigodny Muthannie. Proponujesz mi plan na który mogę się zgodzić bez praktycznie żadnego ale. Miałam bowiem obawy, że zapragniesz wszystkich moich ludzi wysłać pustynią wraz z twoimi wojskami. Było by to bardzo nie na rękę i wam i nam, bo jak już słusznie zauważył Andaras konie i pustynia to nie jest nasza domena. Ale skoro sam proponujesz aby tylko umbarska piechota ruszyła lądem to nie widzę powodu, dla którego miałabym się nie zgodzić. Korsarze na lądzie byli by tylko obciążeniem. A oczyszczenie wybrzeża... cóż, to nasza specjalność.
Pozostaje pytanie o daty tych wszystkich przedsięwzięć.

- Myślę, że najpierw nasi ludzie, udadzą się z tobą pani do Umbaru. – wtrącił Andaras. - Uważam, że fortelem należy zwabić do obozu oboje zdrajców. Przesłuchamy ich tu na miejscu. W końcu są moim prezentem-uśmiechnął się. Gdy będą tu w oficjalnej “gościnie”, w sprawach jakiś ustaleń... Wyeliminujemy wspólnymi siłami ich sojuszników i agentów w Umbarze. Zajmie to sądzę jedynie kilka dni. Potem ślub, a zaraz po nim marsz ku wspólnej chwale.- zakończył elf wznosząc ponownie kielich.

Ranwena spojrzała na Andarasa i ze spokojem powiedziała:

- Wydaje sie, że się nie zrozumieliśmy. Nie pierwszy raz zresztą - dodała z sarkazmem. - Jak powiedziałam, zajmę się wymierzeniem sprawiedliwości. Nie tylko was spotkały krzywdy z rąk tej dwójki. Zresztą, chce, abyście mi zaufali - jej głos stał się nagle bardzo poważny - w pierwszych dniach po przejęciu przez Morwenę władzy myślałam, że zalezy jej na dobru Umbaru, można powiedzieć, że chciałam być jej sojuszniczką. Zdaje sobie sprawę, jak może to wyglądać w waszych oczach. Dlatego też jeśli sprawiedliwość zostanie wymierzona przeze mnie, jeśli to z moich rąk przyjdzie śmierć zdrajców to przede wszystkim będzie to dla was znak, że jestem waszą sojuszniczką a nie ich.

-Sprawiedliwość- elf wręcz delektował się tym słowem. Wymierzenie jej bez wcześniejszego przesłuchania ich przez nas...- tu chwila przerwy jakby nie dokończona myśl.
-Jeśli jako pierwsi moglibyśmy zadać im kilka pytań, zdobędziemy coś więcej niż sprawiedliwość. Ja nazywam to pewnością... Pani... Dobrze to ujełaś, pewne sprawy nie najlepiej wyglądają w naszych oczach. I jeśli mamy ci zaufać, ta dwójka musi trafić do nas. Chyba że masz coś do ukrycia, w co osobiście wątpię. Możemy jeśli pani chcesz, oddać ich żywych na końcu. Ale mamy do nich parę pytań. Bardzo,ważnych pytań- to zdanie elf mocno za akcentował. Być może znają odpowiedzi które są dla nas ważne. Zaufanie zaś buduje się na wiedzy. Chcemy wiedzieć kto i na ile jest w pewne rzeczy zamieszany. A od nich zaczyna kilka nitek. Podążając za tymi nitkami na końcu będzie można za nie pociągnąć. I zobaczyć co wypadnie.... Brak tego prezentu o który proszę oficjalnie, to jak świadome przecięcie tych nitek. A wiem pani że stoimy po tej samej stronie. Daj nam szasnę na wyjaśnienie tego.

-Rozumiem. Pozwól jednak, że przekazanie ich w wasze ręce będzie stuprocentowo moim udziałem. Chcę, aby Morwena i Safayel wiedzieli, czyja ręka przyczyniła się do ich złapania, wydania tym, przecwiko którym wystąpili. Będzie to nie tylko nauczka dla nich... ale i na przyszłość przestroga dla każdego, kto chciałby wystąpić przeciwko naszemu sojuszowi.

Ranwena miała nadzieję, że na dziś to koniec rozmów. Była zmęczona ciągłymi ‘negocjacjami’ z Andarasem. Liczyła na to, że przy kolejnym spotkaniu, gdy będą omawiać szczegóły ataku na Południowy Gondor będzie mogła rozmawiać z kimś, z kim dla się dyskutować.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 07-12-2011, 20:35   #202
 
ThRIAU's Avatar
 
Reputacja: 1 ThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znany
Salah ułożył związanego elfa na brzuchu, tak by widzieć węzły na jego rękach i nogach, sam przy ogniu przerzucił drobiazgi znalezione przy elfie, sztylet sobie przywłaszczył, strzały rzucił w kąt a cięciwę z łuku na wszelki wypadek ściągnął i schował. Chwilę bawił się fletem popiskując cicho, ale po minie Endymiona doszedł do wniosku, że nie ma ku temu predyspozycji... Ku uldze strażnika odłożył drewniany instrument, podłubał chwilę patykiem w ogniu po czym się odezwał.

- Co się ze mną działo? Wiesz, po ucieczce z wieży przed potworem? - Salah wpatrywał się uważnie w towarzysza.
- Wyglądało to na atak epilepsji lub coś podobnego. Straciłeś kontakt z rzeczywistością. Początkowo myślałem że pająk cię użarł - odparł Endymion.
- Jutro trzeba będzie pomyśleć jak się stąd wydostać i co z nim - wskazał na związanego elfa.
- Co to ta epi.. coś tam?
- To jest...choroba objawiająca się właśnie takimi zasłabnięciami i trzęsiawką - odparł po chwili zastanowienia Endymion. Nie będąc pewnym czy dobrze mówi, coś mu się kojarzyło z pomieszaniem zmysłów, ale nie był pewien - Przydarzyło ci się już coś takiego wcześniej?
- Nie... nigdy. - Salah zasępił się. - To się da wyleczyć? - Salah zaczynał się denerwować nie na żarty...
- Nie wiem - odparł Endymion zgodnie ze swoim stanem wiedzy i wzruszył ramionami.

- Psia jucha... - łysielec przeklnął ciskając patykiem w elfa, jakby ten był czemukolwiek winien.
- To co teraz robimy? Mamy kamień tak? Znaczy możemy wracać. Jutro będzie trzeba znaleźć coś sensownego do jedzenia, a potem znaleźć kogoś, kto wie gdzie jest to zadupie... - tutaj wzruszył rękami wskazując na całość otoczenia.
- Tak, jutro z rana wybiorę się na polowanie może uda się coś zjadliwego znaleźć. I koniecznie musimy się zorientować gdzie nas wyrzuciło morze - odrzekł strażnik, po czym dodał - potem się zobaczy. Powiedz jakie zadanie postawił przed tobą nasz wspólny znajomy Andaras - w głosie Endymiona dało się słyszeć wyraźną nutę zaciekawienia.
- No cóż... Myślę, że sytuacja na tyle się pochędożyła, że nie ma się co bawić w podchody... Zwłaszcza, że jesteśmy na siebie zdani, być może bardziej niż byśmy chcieli... - Salah zapatrzył się na chwilę w płomienie.
- Miałem...Mam... k-rwa... Sam nie wiem jak mówić. Towarzyszyć Ci i pomagać w zdobyciu tego Palantyra. A potem dopilnować, żebyś z kamieniem dotarł do Haradu. Ale co Ci będę mydlił oczy, pilnować też Cię kazał, jak powiedział, “ufam mu, ale sprzeniewierzenie się królowi i spotkanie dawnych przyjaciół może sprawić, że sytuacja go przerośnie”. To tyle.
- Sprzeniewierzenie powiedział..... ja wolał bym określenie umowę. Zatem także nie jesteś zwykłym marynarzem za jakiego cię brałem - zapytał Endymion.
- Nie, nie jestem. - ta krótka i niewiele tłumacząca odpowiedź musiała wystarczyć strażnikowi.
- Szpieg, najemnik, zabójca - dociekał strażnik.
- Murarz, tynkarz, akrobata... - Salah dokończył wyliczankę, wyraźnie nie lubił mówić o sobie.
- Szkoda, że nie cieśla bo jeśli to niezamieszkana wyspa to trzeba będzie coś zbudować aby się z tond wydostać - odrzekł po czym się odwrócił - idę zobaczyć do Dorna.

Stan Dorina nie napawał strażnika optymizmem. Jedyne co mógł Endymion teraz zrobić to zmienić opatrunek rany co też uczynił. Warunki i umiejętności dawały mu możliwość używania znalezionych z trudem ziół do przemywania rany i robienia okładów. Gdy tylko skończył Salah kontynuował rozmowę.

- Ustalmy jeszcze co robimy z długouchym. Znaczy się, jak daleko jesteś się w stanie posunąć, żeby powiedział nam o kamieniach. - Salah zapytał, gdy strażnik wrócił od towarzysza.
- Tak daleko jak to konieczne chociaż wolał bym mu rak nie łamać - odparł poważnie strażnik - coś mi mówi, że nie będzie skory do współpracy.
- Ano... Dla tego myślę, że bez łamania się nie obejdzie. Może zaczniemy od palców.... Chyba grajek jest, to może go to ruszy... - Salah mówił, jakby planował zakupy na targu.
- Jak mu połamiemy paluchy od razu to na pewno nie będzie chciał gadać. Niech się obudzi zobaczymy ile da się po dobroci zdziałać - z nadzieja w głosie odrzekł Endymion, studząc zapał Salaha.
- Po dobroci to nas wyzwiskami obrzuci... Można by w wodzie podtapiać, podobno to zmiękcza. Albo z morza słoną wodą lać po ranie. Ale jak będzie gadał, to nie ma się co pastwić.
- Zaczynam się bać ciebie.....towarzyszu – Endymion zupełnie nie spodziewał się takiej postawy po towarzyszu morskiej przygody.
- Słuchaj, to nie jest tak, że mnie to kręci czy coś... Też bym chciał, żeby wszystko jak ten skowronek wyśpiewał jak się ino obudzi. Ale on mówić chciał nie będzie... A musimy się dowiedzieć, co wie, może to przykre metody, ale jedyne jakie mamy. Znaczy się jedyne skuteczne.
- Tak - zgodził się Endymion - musimy też mieć oko na Dorina. Na pewno nie będzie uszczęśliwiony tym co robię - tu Endymion się zamyślił - chyba, że uda się go przekabacić bo jeśli nie to i z nim będziemy mieć problem.

Kwestia Dorina była dla Endymiona o wiele trudniejsza niżby mógł sądzić. O to że ukatrupi elfa gdy zajdzie taka potrzeba nie bał się, ale czy wbije nóż przyjacielowi. Wolał sobie nie odpowiadać na to pytanie.

- O ile przeżyje... Najpierw ten pająk go pocharatał, a potem myśmy nieco oczadzili... Ale nawet jak dojdzie do siebie to ranny jest, sam nie ustoi. Teraz druga sprawa... Co z elfiatym jak już powie co ma powiedzieć? Powiem tak... Rozkaz był pojmać w razie sprzyjającej sytuacji, jakby miały być problemy... Ubić.
- Jeśli nie będzie sprawiał problemów i sytuacja pozwoli to przeżyje - twardo odparł strażnik - a jak będzie kombinował cóż....trzeba będzie usunąć źródło problemów. Będziemy się trzymać rozkazu w tej kwestii.
Salah pokiwał głową...
- Tak myślę, że jakby co, to można go będzie przywiązać do tego... Dorina. Z takim balastem nie powinien szkodzić za bardzo...
Endymion nic nie odparł pokiwał tylko twierdząco głową.
- Wiele zależy od tego czy będziemy mieli możliwość wydostania się stąd z nimi, czy nie będziemy zmuszeni do jakiś .....radykalnych rozwiązań z tego powodu - powiedział Endymion.
- Zbyt wiele rzeczy się już pochędożyło... Z trzech okrętów i setki ludzi zostało się nas dwóch na szalupie... Dość już chyba na dzisiaj emocji. Zdrzemnę się trochę, obudź mnie później, popilnuję ognia, żeby nie zgasł... - Po tych słowach Salah wstał, upewnił się, że węzły krępujące elfa nie poluzowały się, po czym ułożył się do krótkiego snu.

Endymion również się położył ale przez dłuższą chwilę nie mógł zasnąć, zbyt wiele myśli dobijało się do głowy.
 

Ostatnio edytowane przez ThRIAU : 07-12-2011 o 20:39.
ThRIAU jest offline  
Stary 08-12-2011, 07:06   #203
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację








Minas Tirith, czerwiec 251 roku



Logan był znużony i sen morzył go po kolejnej nocy obserwowania cytadeli. Towarzysz spał od dwóch godzin po swojej zmianie. Siedzenie między beczkami udając w ciemnym zaułku żebraków do szczytu wygody nie należało. W ciągu kilku dni poznali dobrze zmiany strażników i rutynowy dzień na murach. Wchodzenia i wychodzenia. Wojownik ziewnął, kiedy otworzyły się wrota. Wyjeżdżał wóz pchany przez dwóch ludzi. Jak taczka. Na wozie leżały ciała. Trupy. W taki sam sposób były wywożone pierwszej nocy. Podobno w lochach rozniosła się zaraza. Drzwi zamknęły się a wóz powoli toczył się do przodu. Tak samo jak kilka dni wcześniej. Niby nic nadzwyczajnego.

Kiedy furgon zrównał się z Loganem, on zwrócił uwagę na jeden szczegół. Wśród ciał na wozie, które powinny być trupami coś się poruszyło. Nie była to zwisająca podczas chybotliwego kiwania się pojazdu na wybojach, ręka, czy noga trupa. Wręcz przeciwnie. Coś się cofnęło na wóz. Jakby poprawiło. Zakrywało. Coś. A raczej ktoś.

Logan spoglądał dłuższą chwilę obojętnym wzrokiem, do momentu, kiedy nie dostrzegł ruchu na wozie. Poczuł jak robi mu się ciepło w brzuchu, bo wiedział, że to oznacza nagrodę za cierpliwość. Być może był to Argar, który posiadawszy cenne informacje został wywieziony z lochów by nie zachorować. Może był to kto inny, jednak pojawiła się jaka szansa i nie mogli jej zmarnować. Logan wejrzał na znajomka. Przez chwilę zastanawiał się czy zabierać go ze sobą, czy kazać mu pilnować dalej wejścia do lochów.


- Obudź się trzeba działać. Pilnuj lochów, ja zaś idę na krótki spacer... - rzekł po czym spokojnie, bez podejrzeń, z zachowaniem odpowiedniego dystansu do wozu, ruszył w ślad za tajemniczą wywózką...

Jąkała pokiwał głową zaspany. Chyba nie przetrawił słów Logana.
Wóz powoli toczył się przez wszystkie poziomy miasta ścigany z ukrycia wzrokiem Logana. Strażnicy przystawali i przyglądali się pojazdowi i grabarzom, ale nie zaczepiali. Główne wrota Minas Tirith otwarły się ze zgrzytem i wóz wyjechał przez nie odprowadzany wzrokiem zbrojnych. Potem drzwi zatrzasnęły się z pomrukiem.

Logan wiedział, że cmentarzysko dla mieszkańców jest za murami miasta. Cmentarz w skale zwany Rath Dinen był zarezerwowany tylko dla królów, stewardów i bohaterów królestwa. Postanowił działać bez zwłoki.










Wyspa, lipiec 251 roku



Salah tak samo jak Endymion kładli się spać z solidnym postanowieniem lekkiego snu. Niepewnie oddawali się w objęcia boga snu powierzając mu niepewnie swoje zmęczone ciała i umysły. Byli skonani. Tygodnie walki ze sztormem. Dryfowanie na otwartym morzu w prażącym słońcu. Walka z potworem na nieprzyjaznym lądzie do którego zawitali oraz w przypadku łysego Umbardczyka atak tajemniczej choroby odciskały piętno na ludzkiej wytrzymałości domagając się zadośćuczynienia zasłużonego odpoczynku.

Endymion otworzył oczy wyrwany ze snu szamotaniną. Podniósł ciężkie powieki. W blasku dogasającego ognia na ścianach ruiny tańczyły cienie. W wieży było ciemno, lecz pierwsze promienie zorzy czerwoną łuną wkradały się do wnętrza zapowiadając rodzący się nowy dzień. Podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska Salah leżał nieruchomo. Jak zabity. Unosząca się powoli pierś zdradzała, że jednak żyje. Spał jak suseł. Chyba nawet śnił, bo grymas wykrzywił jego parchatą gębę. Szamotanie się dochodziło z kąta w którym mieli być związani. Blask wygasającego ognia kręgiem blasku nie dobiegał już tak daleko jak zeszłego wieczoru. Albo elf, albo Dorin odzyskał przytomność. Niewątpliwie. Energiczne ruchy podsuwały pierwszą narzucająca się myśl. Jeden uwalnia drugiego lub dopiero starają się wyswobodzić z solidnie skrępowanych okrętowymi linami pęt.










Isengard, lipiec 251 roku



Logan z oddali zobaczył czarną wieżę Isengardu. Podróż przez zielone równiny Rohanu przywitał bez emocji. Nie odczuwał tęsknoty za ojczyzną. Jakże by mógł? Nie pamiętaj tej ziemi. Nie miał wspomnień, choć tak bardzo by chciał. Obietnica zemsty na bandycie z blizną była jedynym celem osobistym, który dawał mu motywację do życia. Zemsta wypełniała jego uczucia i była całym liczącym się światem. Kto wie, może widok tego, który zrujnował mu życie odblokuje pokłady wspomnień. Zwróci przeszłość. Chciał tego a jednocześnie bał się. Że nie pozna sam siebie. Lub zatrwoży kim się stał. Nie wiedział jaki był. Nie pytał znajomego, który z ubolewaniem ale i przestrachem przyglądał mu się czasami uważnie, na czym Logan przyłapał go nie jeden raz w podróży. Drugi towarzysz podróży Logana był postacią najmniej oczekiwaną w wyprawie. Jeszcze kilka dni wcześniej dałby sobie jaja uciąć, wierząc że to wierutna bzdura, gdyby kto mu o tym powiedział, że tak to się skończy.

Isengard był twierdzą z czarnego kamienia opisaną w środku sporego okręgu wysokiego muru. Miejsce było ułożone w strategicznym punkcie otoczonym z trzech storn górami. Wciśniętym w podnóże Misty Mountains.

Okazało się, że oprócz silnego garnizonu był to również obóz uchodźców. Mieszkańcy okolicznych wiosek żyli za murami pod opieką zbrojnych w rozbitych namiotach. Okolica nie była bezpieczna, gdyż z gór schodziły bandy dunladzkie oraz hordy rozbitych pod Tharbadem orków.

Nikt Loganowi nie robił problemów z wkroczeniem poza mury kompleksu twierdzy. Byłi Rohańczykami. Derenhelm. Wraz z gondorskim towarzyszem oraz przyjacielem Bregiem. Kowalem. Również Władcą Koni. Ich obecność była naturalna jak wielu innych pojawiających się w obozie nowych uchodźców. Co prawda coraz rzadziej. Lecz jednak.

Był niebieski, słoneczny dzień. Lato było piękne tego roku. Zaraz po przekroczeniu murów i rozbiciu namiotu Logan i jego towarzysze zwrócili uwagę na wrzawę jaka dochodziła z placu garnizonu zbrojnych. Obóz zdawał się być pozbawiony mężczyzn, co zauważył od razu. Robiąc rekonesans zrozumiał dlaczego. Setki, jeśli nie tysiące mężczyzn, młodzieńców i starców zebrało się wokół namiotów wojów. Wielu wchodziło na drzewa ogrodowe by lepiej oglądać arenę, którą był zwyczajny plac ćwiczeń zbrojnych. Wydeptana setkami butów i podków trawa odsłaniała piach, w który krew wsiąkała tylko kiedy ktoś miał wypadek przy szkoleniu. Dzisiaj miał stać się dywanem, po którym tańczyć mieli w objęciach śmierci dwaj wojownicy. Z Dunlandu.

Logan z czystej ludzkiej ciekawości przeciskał się łokciami między gawiedzią a za nim podążał Brego, który korzystał z okazji. Wojownik torując sobie drogę ułatwiał kowalowi przeciskanie się, a od czasu zarobienia guza w Minas Tirtih kowal miał uraz do przepychanek w tłumie. Nawet słownych.

Plac rozłożony był w cieniu czarnej wieży i jej balkon zawieszony hen wysoko nad ziemią wychodził wprost na arenę. Był jednak pusty.

Na środku miejsca walki stał potężny wojownik. Czarne, zlepione w strąki włosy opadały na ramiona. Krzeczasta broda sięgała potężnej, szerokie klatki piersiowej. Dunlandczyk trwał na placu boju bokiem do Logana, a włócznia obok górala, wbita trzonem głęboko w piach, błyszczała w słońcu swym stalowym grotem.

- Wulf! Wulf! Wulf! – skandował tłum Dunlandczyków, którzy skupili się w gromadzie. Naprzeciw Logana i Brego, w okręgu tłumu okalającego piaskową wyspę, po drugiej stronie placu.

Znakomitą większość gapiów stanowili Rohirmowie i Gondorczycy, którzy z pogardą pluli i złorzeczyli barbarzyńcy. W ryzach trzymali ich wyznaczeni do pilnowania porządku zbrojni. Włóczniami odgradzali widzów od aktora spektaklu, który miał zaraz nastąpić.






Tłum rozstępował się przed Cardanem. To było dziwne uczucie. Na jego cześć skandowali Gondorczycy i Rohirimowie. Zbrojni, którzy w innych okolicznościach miejsca i czasu bez wahania odebrali by mu życie. Do których nienawiść wyssał z mlekiem matki w górach Dunlandu. A wielu pobratymców patrzyło mu wilkiem. Wulf czekał już na arenie. Stał na potężnych jak skalne kolumny nogach w skórzanych butach zakopanych w piachu. Z nagim tułowiem, na którego spoconej, spalonej słońcem w kamieniołomach skórze, lśniły w blasku promieni napięte mięśnie. Na widok Cardana ani drgnął. Stał nieruchomo jak wbita obok niego włócznia. Na jego twarzy nie było już kpiny tylko determinacja. Jeszcze kilka godzin wcześniej jego gromki śmiech niósł się po obozie kiedy usłyszał, że Cadarn do walki wybrał zamiast oręża gołe pięści. Wyśmiana głupota przeciwnika, syna jednego z najmądrzejszych wodzów górskich klanów, doszła i do uszu Gondorian i Rohirimów, którzy z jękiem zawodu przyjęli takie nowiny. Nie dość, że walka zapowiadała się być krótka, to jeszcze dla Cadarna przegrana. A wielu postawiło na niego swój żołd. Teraz zagrzewali go do walki nachalnie podsuwając mu pod nos oręż, który olbrzymi wojownik ignorował.

Jeżeli Wulf był potężnym niedźwiedziem, to drugi Dunlandczyk był olbrzymim trolem.

Cadarn amą budową ciała wzbudzał respekt. Jego długie czarne włosy opadają w zlepionych strąkach na ramiona podobnie jak u przeciwnika, lecz broda zapleciona była w warkocze dodając mu powagi i męstwa. Nieustępliwy wyraz twarzy oraz błysk inteligencji w oku zdradzały, że jest to człowiek niebezpieczny, którego nie wolno lekceważyć. W skupieniu oceniał otoczenie, w którym przyszło mu walczyć na śmierć i życie. Bez emocji. Spodnie przytrzymywał nabijany ćwiekami pas, a odkryte ramiona pokryte były siatką licznych krzyżujących się blizn. Mimo potężnej sylwetki olbrzyma stąpał lekkością i elastycznością drapieżnego kota.

- Ha, ha, ha! – zaśmiał się Wulf gromko , ku niebu wyciągając ramiona.

Prężąc stalowe muskuły obracał się do mało życzliwego tłumu gospodarzy szydząc z nich. Warcząc wyzywająco jak wilk. Chyba zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli wyjdzie zwycięsko z placu boju, wrogowie mu nie darują. Bo narobił ich sobie zbyt wielu.

- To on! – Brego łokciem zdzielił Logana, aż zabolało. – To on!

Wojownik spojrzał twarzą w twarz w oblicze Wulfa. Szpetna blizna biegła od czoła nad okiem, przez policzek i nos ginąc w gęstwinie czarnej brody po drugiej stronie kwadratowej szczęki. Świat zawirował brutalnym olśnieniem wspomnienia wbijającego się w umysł Logana z szybkością nawałnicy. Faktycznie! Był to on! Poznał Dunlandczyka bez cienia wątpliwości. Poznałby wroga nawet bez pomocy Brego...





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 09-12-2011, 07:15   #204
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Harad, czerwiec 251 roku



Półelf jedną noc spędził pod baldachimem przykryty włosami Xante, której skóra jak jedwab łagodniała pod jego zimnymi palcami. W oczach dziewczyny mieszkał głodny ogień, którym zapalała wiecznie zamyślonego, knującego i coraz mniej obecnego wśród żywych Andarasa. W półelfie zapalał się nowy blask. Ciemnosci. Cienia i ognia, którego szkarłatne płomienie wypalały wszystko co jasne i nieskazitelne dajac miejsce innej doskonałości. Jeszcze niezdarnej, lecz budzącej się do walki.

Andaras słyszał głos. Zagłębiając się w medytacyjny odpoczynek. Coraz częściej. Ciemność wołała.

Uśmiechał się coraz rzadziej a cera nabierała coraz bardziej bladego odcienia i zdawało się, że nawet cały dzień w siodle na patelni pustyni śladu nie zostawiał na białej skórze mieszańca. Hebanowe włosy kontrastowały jeszcze bardziej z trupio-bladą cerą, zdając się być bardziej kruczymi. Rysy wyostrzały się jeszcze bardziej kiedy pogrążony w studiowaniu ksiąg i zaklęć odmawiał sobie wszystkiego doczesnego.

Namiętność Xante zapalała go jak suche siano na tafli lodu, po którym unosił się dym. U półelfa zostawało wspomnienie zamykane gdzieś głęboko na dnie jego coraz bardziej pustej duszy. Jeśli czuł to żądzę. Nie czuł w sobie światła elfów, kiedy sięgał o energię z dziedzictwa ojca przy leczeniu rannych. Teraz jakby w ciemno sięgał dłonią w kłębiący się mrok jaki oblekał jego wnętrze duchowe i czerpał z niego z drżącymi garściami z nieśmiałością godną gładzenia śpiącego, dzikiego wilka.

Ilekroć spojrzał w głąb siebie rozumiał coraz wyraźniej. Moc i władza potężna jest jak śmierć. Mocniejsza od życia. Tego struchlałego ochłapa kurczowo trzymającego się każdego promyka dnia, który znika coraz bardziej z każdym kolejnym zachodem słońca. Gdzieś tam zepchnięty za zakręt kłębiących się pragnień wiedzy i mocy, głodnych jak wylęgnięte ptaki, czaił się blady i cienki głosik trwogi elfiego sumienia. Że może nie jest za późno nim mrok szczelnie wbije się w każdy zakamarek natury. Nim całkiem zmieni oblicze. Że zasiane przez czarną księgę pełne demonicznej mocy wersy przelały się wiotką smugą w jego serce krzepnąc i puszczając w nim korzenie. Uwodząc. Dając podwaliny mocy, w której nie ma miejsca na słabość czy litość. Drgnęła w nim struna wrażliwości na cierpienie zatkniętych na palach zbuntowanych rodaków. Lecz nim przebrzmiała w swoim głuchym i krótkim brzmieniu, nowe nuty zagrały mroczną pieśń w jego duszy. Miłosiernym dobijaniem rannych, w które ciała zagłębiało się stalowe ostrze jak w miękki chleb. Gdy krew niczym boskie wino mamiła zmysły słodkim zapachem. Te drżenie ostatnich podrygów kurczowo trzymającego się ciała duszy opuszczającej z gasnącym blaskiem ludzkie oczy. To było piękne. Śmierć była piękniejsza i mocniejsza od życia. A on był królem życia przez jej władanie.

Odbierając życie ostatniemu z torturowanych Haradrimów był upojony zniewalającą sensacją rozkoszy obietnicy potęgi. I chciał więcej. Ci, którzy niegdyś widzieli oczy Andarasa, które zachodziły szkarłatnym tlącym się blaskiem, gdy odbierał życie, to teraz bez tego efektu byli pod wrażeniem nowego piononującego widoku. To były stalowe oczy głodnej demonicznej bestii. Zwierciadło szaleństwa harmonijnego chaosu ścinającego krew w żyłach nienasyconą głębią zła. Andaras się zatracał.

Tak. Półelf już od dawna był gotowy zacząć wypełniać pustkę. Gościła w jego wyludnionym sercu, w którym zostały już tylko słowa. Pamięć o miłości. Parodii przyjaźni spłyconej o zabicie Kh'aadza. I uczuć wyższych jak je nazywali naiwni głupcy. Jak Eldarion i Tequillian. Wyuczony szacunek i oddanie. Rozumiał je i brał jak swoje, choć nimi już więcej nie były. Ilekroć powoływał się na nie, czuł jak już nie pasowały do niego. Że były ubraniem, obleczonym szatą kłamstwa. Maską, którą wmawiał w siebie od dawna.

Rozumiał to dokładniej i wyraźniej od kiedy posiadł kostur. Stuff zrodził się pozornie z Białego Drzewa. Wąż ożył jadowitą mocą szkarłatnego kamienia, który zatknięty w paszczy oręża hipnotyzował zniewalającą harmonią ilekroć Andaras go używał. A czasem nawet gdy tylko trzymał. Więc temu ten głupi strzec tak się bał Czarnej Księgi? Tequillian... Za słaby na przyjęcie prawdziwej mocy. Niegodny.










Półelf w blasku zachodzącego słońca stał przed czarnym namiotem kapłana. Wiedział skąd pochodzi jego moc. I moc kapłana Herumora. Nie od elfów. O ile efektem interwencji wizji z Tharbadu mógł otrzymać energię zamkniętą uprzednio w amulecie, to wiedział gdzie tak naprawdę jest jej źródło. W bogu. Morgothcie. Wszystko co prawdziwie potężne i niczym nie skrępowane z mroku wychodzi. On jest czarnym panem nocy na wygnaniu. Z wnętrza namiotu dochodził głos kapłana.

Przez obóz w oddali jechał koń z nieruchomym jeźdźcem. Jakby nieobecnym duchem. Pustymi oczyma wpatrywał się przed siebie w piach, z lekko pochyloną głową. Koń stąpał powoli, noga za nogą, a za nim jechał w podobnym tempie, szpaler pozostałych, czarnych rumaków. Luzaków powiązanych ze sobą jeden za drugim, od ostatniego do pierwszego, umocowanego do siodła jeźdźca. Dziwacznej kolumnie w ciszy towarzyszył rosnący po obu stronach sznur Haradrimów. Podchodzili w milczeniu z zaciętymi minami. Żaden nie odważył się mówić. Lecz ich twarze, oczy i ciała krzyczały. Nie zajęło długo Andarasowi zorientowanie się w sytuacji. Jeździec był albo ranny lub w szoku. Bądź jedno i drugie. Na koniach wisieli przytroczeni ludzie. Uwiązani sznurami za ręce i nogi skrępowane do siebie pod popręgami.

Andaras ruszył z początku powoli, lecz z każdym krokiem nabierał dynamiczności. Niemal od razu poznał jeźdźca i konie. Wracał jeden z wysłanych do Umbaru.

Półelf zatrzymał konia. Mężczyzna poniósł na niego swoje przekrwione, jakby puste oczy. Poruszając ustami coś powiedział patrząc na syna Muthanna. Ochryple i niejasno, jakby świszczącemu z popękanych warg głosowi zabrakło tchu złożyć dźwięki w zrozumiałe wyrazy. Lecz Andaras zrozumiał. To czego nie dosłyszał wyczytał z ruchu warg.

- Prezent ślubny...

Przez konie przewieszonych było dwadzieścia jeden trupów. Dwudziestu mężczyzn. I kobieta. Korpusy pozbawione głów. W zaciśniętej dłoni sztywnych palców przewiązanych rzemieniem każdy ściskał ten sam przedmiot. Perłę.

Wszyscy oprócz trupa Ranweny. Ona miała puste ręce.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 11-12-2011, 15:53   #205
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Mężczyzna szedł spokojnie w stronę bramy. Zdążył się już dowiedzieć, że tylko tędy zostanie wypuszczony z obrębu miasta. Strażnicy profilaktycznie wypytywali każdego, kto tą drogą przechodzi. I tym razem nie zrobili wyjątku. Blady mąż w stalowej zbroi o słynnym, wysokim hełmie na głowie nie omieszkał spytać Logana o tożsamość i cel wędrówki.
-Zwę się Elendil, opiekuję się schorowaną matką po śmierci ojca. - oznajmił strażnikom - Chciałem spędzić trochę czasu w samotności. Ostatnio wiele na głowie mej spoczywa i cisza mi się przyda dla odpoczynku mego ducha. - dodał. Straże nie robiły problemu. Wojownik został wypuszczony, po czym zniknąwszy z oczu zbrojnych na murach przyspieszył kroku, by dogonić powóz z zwłokami. Logan ukrył się za płytą nagrobku, przyglądając się grabarzom i ich powozowi.

Kiedy mężczyźni złapali za łopaty i zaczęli kopać, spod kilku nieboszczyków wyłoniła się skromna sylwetka, która uniknąwszy wzroku kopidołów, pochylona i przyczajona ruszyła do wartkiej ucieczki. Osobnik był skryty pod płaszczem z kapturem, narzuconym na głowę. Biegł ile miał sił w nogach. Logan miał świadomość, że to jest jego jedyna szansa. Moment, kiedy może odmienić swój los. Uciekająca postać zorientowała się, że ktoś ją goni. Nie mogła jednak przyspieszyć. Biegła tak szybko jak mogła. Logan nie odpuszczał. Serce biło mu niczym młot kowalski, jednak był niezwykle uparty i zawzięty. Gonił uciekiniera prawie milę, lecz w końcu mu się udało. Osobnik zatrzymał się nagle dobywając dwóch sztyletów, gotując się do boju. Wtedy zasapany Logan dostrzegł iż pod cieniem kaptura skryta jest twarz tajemniczej kobiety, którą miał już nieprzyjemność poznać na poddaszu bibliotekarza. I on sięgnął po swe miecze.

- Kogo widzą moje piękne oczy... Znów się spotykamy. Widzę, że byłaś w lochu spryciula... - stęknął zdyszany Logan.
- Pochlebiasz sobie. Brzydkiś jak noc. - odpowiedziała. - Jak wiesz, to po co pytasz... - rozejrzała się dookoła jakby spodziewała się kogoś. - … strażniku królewski... - dokończyła koncentrując się na jego ruchach.
- A Ty głupia jak but, jeśli uwierzyłaś, żem jest strażnikiem. Chciałem tego samego, co Ty, jednak...- zamilknął - Priorytety mi się zmieniły. Chce porozmawiać, nie walczyć. -
- A skąd wiesz czego ja chce? - zapytała z drwiną z ciekawością oceniając Logana jakby zobaczyła go pierwszy raz.
- Pewnie księgi pewnego osobnika, o którego osobie wie tylko niejaki Argar. Właściwie nie. Argar posiada cenniejsze informacje o samej księdze a nie o swoim przełożonym. - odrzekł spokojnym tonem.

- A więc szukasz księgi. - stwierdziła kobieta bez entuzjazmu. - Ja miałam do niego inną sprawę. Osobistą. - dodała z naciskiem. - Losy zakazanego dzieła są mi znane. Dla kogo pracujesz? - zapytała. - I ile płaci? Kto wie, może nawet ci pomogę ją odzyskać i się podzielimy zyskiem? - zaśmiała się.
Mężczyzna wysłuchawszy tajemniczej niewiasty doznał olśnienia. Chciała się dogadać. Ba. Mogła mu pomóc. Cóż by to było za świetne uwieńczenie piekielnie trudnej misji. Logan zmrużył oczy.
- Pracuję dla pewnego mieszańca. Andarasa. Płaci sporo. Z pewnością doceni to, że mi pomożesz. Ja zaś sam zrezygnuję z połowy swego wynagrodzenia na twoją rzecz. W czasie pobytu tutaj dowiedziałem się czegoś, co znacznie bardziej interesuje mnie od tej księgi. Chcę ją dostarczyć i rozstać się z moim pracodawcą. Jeśli zaś Ty szukasz pracodawcy a udało by nam się przynieść Andarasowi ów księgę... - rzekł z poważną miną.
- Pomóż mi z tą księgą, a obłowisz się w złocie i z pewnością wiele na tym zyskasz. - Niewiasta uśmiechnęła się.


Logan rozglądał się uważnie. Isengard był miejscem majestatycznym. Nie spodziewał się tego, co miał ujrzeć na piaszczystej arenie. Przepychał się z całych sił, mając za sobą dwójkę towarzyszy. Walka dwóch barbarzyńców była ciekawą rozrywką. Do momentu, gdy Logan nie dostrzegł w jednym z mężów swego celu. Osobnika, którego szukał od tak długiego czasu a przyszło mu go znaleźć zupełnie przypadkiem. Ci, którzy mieli walczyć wymienili się uprzejmościami. Okrzyki tłumu obserwatorów tylko nakręcały spiralę skrajnych emocji.
- Obyś wieki smażył się w piekielnej otchłani! - wypalił nie spodziewanie nikomu nie znany człek, obserwując gotujących się do boju mężów w pierwszym rzędzie między polem pojedynku a tłumem gapiów. Tylko pilnujący porządku strażnicy odgradzali Logana od piaszczystej areny.
- Oby twoja przeklęta dusza nigdy nie zaznała spokoju a ścierwo po śmierci zeżarły robaki i kruki! - Jego wzrok był pełen gniewu i żądzy zemsty.
- Ty Wulfie śmiesz nazywać kogoś psem bez honoru?! Ty!? Morderco dzieci i gwałcicielu bezbronnych niewiast? Ty?! - krzyknął tak głośno jak potrafił, aż na szyi i skroni pojawiła mu się pulsująca żyłka. Ściskał pięści tak mocno, że aż trzęsły mu się ręce. Wiedział, że strażnicy nie dadzą mu teraz przebić się do Wulfa.

Przyglądał się walce z ogromnymi emocjami. Z jednej strony chciał by Cadarn zabił Wulfa. Pragnął wszak śmierci barbarzyńcy, który sprawił mu to całe piekło. Z drugiej zaś strony pragnął uśmiercić dawnego wroga własnoręcznie. Chciał by cierpiał długimi godzinami, by konał w męczarniach. Kiedy walka dobiegła końca a ze zwycięstwa ucieszył się ostatecznie Cadarn, Logan wziął głęboki wdech i przełknął ślinę. Nie spodziewał się, że tak to wszystko się zakończy. Pokręcił głową. Od wielu, wielu dni zastanawiał się, co będzie dalej, kiedy już odnajdzie barbarzyńcę ze szramą na twarzy i dokona zemsty, lub po prostu dowie się o jego śmierci. Nie miał żadnego innego celu. Co dalej? Czy będzie pracować wciąż dla Raela i jego przełożonego – Andarasa? Czy powróci do swej ojczyzny, która była mu tak obca? Może stworzy duet z towarzyszką i starym znajomym z młodych lat. Trudno mu było cokolwiek teraz stwierdzić.
- Chodźmy stąd... Mamy swoje zadanie. - zwrócił się do kompanów, po czym ruszył w kierunku z którego przybyli.

Bogowie z niego zakpili. Pragnął śmierci Wulfa. Pragnął dokonać tego własnoręcznie. Jednak musiał zadowolić się tym, co los mu zesłał. Trudno. Był w rozsypce. Chciał odnaleźć księgę i oddać Raelowi. To już jego ostatnia misja. Będzie miał jeszcze dość czasu by pomyśleć, co dalej, kiedy już i te zadanie zostanie wypełnione...
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 12-12-2011, 21:55   #206
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Finluin nie spał, musiał się zastanowić nad zaistniałą sytuacją, zresztą i tak by nie usnął, gdyż Dorin próbował się uwolnić. Elf nie był przekonany do ucieczki, bo co zrobiliby potem, zabili swoich prześladowców, czy może uciekli w inną część wyspy, tylko co dalej? Żeby wydostać się z wyspy trzeba współpracować, nawet z wrogiem, choć zachowanie strażnika było dwuznaczne, przecież bez wahania ruszył ratować Dorina, to dawało pewną nadzieję.

Endymion otworzył oczy wyrwany ze snu szamotaniną. Podniósł ciężkie powieki. W blasku dogasającego ognia na ścianach ruiny tańczyły cienie. W wieży było ciemno, lecz pierwsze promienie zorzy czerwoną łuną wkradały się do wnętrza zapowiadając rodzący się nowy dzień. Podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska Salah leżał nieruchomo. Jak zabity. Unosząca się powoli pierś zdradzała, że jednak żyje. Spał jak suseł. Chyba nawet śnił, bo grymas wykrzywił jego parchatą gębę. Szamotanie się dochodziło z kąta w którym mieli być związani. Blask wygasającego ognia kręgiem blasku nie dobiegał już tak daleko jak zeszłego wieczoru. Albo elf, albo Dorin odzyskał przytomność. Niewątpliwie. Energiczne ruchy podsuwały pierwszą narzucająca się myśl. Jeden uwalnia drugiego lub dopiero starają się wyswobodzić z solidnie skrępowanych okrętowymi linami pęt.

Endymion chwycił dogasające polano i tak uzbrojony ruszył w kierunku gdzie leży skrępowany elf. Po drodze szturchnął butem Salaha.
- Wstawaj coś się tam dzieje – warknął prawie przez zaciśnięte zęby do śpiącego. Widząc brak reakcji pogrążonego we śnie tym razem szarpnął Salaha zdecydowanie mocniej.
Łysy człowiek tym razem się wybudził i mruknął:
- Yyy Co-co się dzieje?
- Wstawaj coś się tam dzieje
– wskazał skinieniem głowy na miejsce gdzie leżał Finluin. Po czym ruszył w tym kierunku.
Salah jakby otrzeźwiał w mgnieniu oka, błyskawicznie zerwał się na nogi i chwytając z podłogi miecz, który wcześniej tego dnia podarował mu strażnik, ruszył w kierunku związanego, jak miał jeszcze nadzieję elfa.

Kiedy podchodzili bliżej Dorin właśnie uwalniał się z pęt i wstawał z ziemi.

- Jak ty jesteś głupi ciul! - warknął do Endymiona. - I nie piernicz mi o przyjaźni ty żmijo! - był osłabiony lecz gniew dodawał mu skrzydeł. - Mnie wiązać jak barana? Wroga? Po tym co przeszliśmy razem? Po tylu latach?! Stan do uczciwej walki tchórzu! Połamię ci kości szczylu!

Endymion nic nie odpowiedziawszy zamachnął się polanem, celując w głowę. Dorin przewrócił się, ale przytomności nie stracił. Salah szybko podbiegł do niego i podłożył mu sztych miecza do gardła.
-Nie szarp się! Nic razem nie przeszliśmy więc nie licz, że się zawaham!

Dorinowi błyskawice strzelały z oczu. Gniew kipiał uszami. Krew nabiegła do twarzy z rozciętego łuku brwiowego krew zalewała oko. Pięści zaciskał aż bielały knykcie. Ale nic nie powiedział. Gdyby mógł zabijać wzrokiem to by zagryzł obydwu. Ciężko dyszy na ziemi.

Była to niezwykle trudna sytuacja dla Endymiona, aby zyskać na czasie by pomyśleć jak wybrnąć z tej sytuacji, postanowił skrępować Dorina ponownie.

- I co ratowaliście nas przed pająkiem, by nas teraz zabić? - wtrącił się Finluin, który przestał udawać już nieprzytomnego.
- Nie chcemy was zabić, sami się o to prosicie - odparł strażnik elfowi związując z ciężkim sercem Dorina.
Gdy Endymion ponownie unieruchomił przyjaciela, Salah w tym czasie podszedł do elfa sprawdzić jak trzymają się jego więzy.

- Co chcieliście osiągnąć, przez atak na mnie, a potem uwięzienie nas? - elf czuł, że tylko rozmowa może przynieść jakąś korzyść.
-Powiedzcie wszystko o kamieniach. O Palantyrach. Zwłaszcza o tym, który mieliście tutaj znaleźć. Jeśli będziecie rozsądni, to się to gładko skończy bez nieprzyjemności dla nas i dla was. - łysy człowiek szybko ujawnił swój cel,
- A cóż zrobisz z tą wiedzą człowieku, napchasz nią pusty brzuch, czy może znajdziesz statek, który nas stąd zabierze? - elf postanowił na początku zagrać bardziej twardo.
- To moja sprawa.
- Ciekawe jak zweryfikujesz to co ci powiem, przypiekając nas na ogniu?
-Już mówiłem elfie. To moja sprawa. Mądryś jest, to wiesz, że jak to co powiesz będzie zadowalające, nie będzie trzeba nic przypiekać.
- Pytaj więc. - kpiący ton jego słów był aż nadto słyszalny.
Salah westchnął.
-Słuchaj uszaty. Ja mam proste rozkazy, jeśli okażesz się nie pomocny, lub będziesz utrudniał mam Cię zabić. To jak?
- Twoje pogróżki nie robią na mnie wrażenia. Utknęliśmy na tej wyspie i zdechniesz tutaj bez mojej pomocy.
-Może tak, może nie. Za to Ty na pewno tak, jeśli nadal będziesz mnie przekonywał, że tracę czas, prosząc Cię o informacje, których potrzebuję.
- Dobrze widzę, że twój mocodawca wybrał bardzo proste narzędzie. Powtarzam, pytaj więc.

- Ten Palantyr, który mieliście tu znaleźć. Jak chcieliście to zrobić, jak go odszukać, jak wygląda?
- A kto ci powiedział że tutaj go szukamy, czyżby stojący tu Endymion?
-Nie ważne. Odpowiadaj. - głos Salaha robił się niecierpliwy.
- Endymionie nie poinformowałeś swojego sojusznika dokąd płynęliśmy? Nieładnie, naprawdę nieładnie.
Endymion zignorował zaczepkę elfa milczeniem.
Salah podszedł do elfa od tyłu, chwycił palec wskazujący jego prawej, nadal skrępowanej ręki i powoli wyginając, tak, żeby zaczęło boleć, wysylabizował:
-Od-Po-Wia-Daj!

Elf syknął z bólu i przez zaciśnięte zęby wycedził - Głupcze, twoje informacje może przekazać ci Endymion, ale chyba nie ufa ci na tyle!
Salah puścił palec.
-Chcę usłyszeć Twoją wersję.
- Dobrze powiem ci. Palantir znajduje się daleko na północy, a zamierzaliśmy go znaleźć używając tego, czego widzę że ty nie masz, czyli mózgu. - te informacje nie były ważne w wielu bibliotekach można było uzyskać do nich dostęp, a dodatkowo ich udzielenie ukazywało Finluina w kiepskim świetle, jako słabego gracza.
-Dobrze, dalej, jak wygląda. I czy wiesz gdzie dokładnie jesteśmy, jak daleko na północy?
-Wygląda jak duży kryształ, trudno określić dokładnie bo było ich kilka i nie wyglądały tak samo. Co do tego gdzie jesteśmy to wiem tyle co ty, a czy jesteśmy bardzo daleko na północ, to radzę policzyć dni żeglugi.
- Jest okrągły jak szklana kula, czy bardziej kanciasty i nieforemny, jak kryształ górski?
- Kształt w przybliżeniu okrągły, choć mogą zdarzać się różnice pomiędzy poszczególnymi kamieniami.
- Czy jak dotknie go zwykły człowiek, to coś poczuje? Czy działa tylko na wrażliwych na magię?
- Człowiek powinien coś poczuć, przebłysk jakiegoś widzenia, ale nie jest to reguła.
- Co z nami chcecie zrobić? Po co mnie ratowaliście!? - warknął Dorin dochodząc do siebie na tyle aby przemówić. Jakby dotychczasowa rozmowa toczyła się obok niego. - Nie pomogę wam w niczym. Zdrajco! - plunął soczyście z krwią na Endymiona.
- Nie oczekujemy tego od ciebie - odrzekł Endymion ocierając się - ciesz się że żyjesz jeszcze.
- Uspokój się Dorinie, choć oni jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy, to są w równie kiepskim położeniu jak my. - rzekł Finluin uspokajając wściekłego gondorczyka.
- Albo jeszcze gorszym. - powiedział strażnik opierając się o ścianę.
- Co zamierzacie dalej? - zwrócił się Elf do Salaha i Endymiona - Bez naszej pomocy ciężko będzie wam się stąd wydostać.
-Z wami jako balastem na który trzeba uważać, również.
- Ja ci nie pomogę dokonać wyboru. - Elf choć nie był w pełni zadowolony z rozmowy, to wydawało mu się, że osiągnął pewne korzyści.
- Z rana wybiorę się na dalsze rozpoznanie i wtedy dowiemy się znacznie więcej o naszym położeniu. - dodał Endymion kończąc tę dyskusję i pozostawiając wszystkich we własnych rozważaniach.
 
Komtur jest offline  
Stary 13-12-2011, 14:53   #207
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Zimny, mocny wiatr targał włosami Dii i wciskał się pod ubranie. Dziewczyna naciągnęła kaptur na głowę i szczelniej owinęła się płaszczem.

To była piękna, bezchmurna noc. Gwiazdy wesoło świeciły na niebie i nic, poza wiatrem, nie zakłócało spokoju tych godzin. Statek rozcinał taflę wody, żagle wydymały się pod wpływem pędu powietrza, takielunek trzeszczał od czasu do czasu. Pokład był pusty, jedynie na bocianim gnieździe siedziała dwójka marynarzy. Ciszę przerwał dźwięk otwieranych drzwi i z kapitańskiej kajuty wyszła dwójka ludzi – kobieta i mężczyzna. Zauważyli Dię i powoli podeszli do niej. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby tu nie pasował – pyszne, drogie ubranie i młodzieńcza, przystojna twarz sprawiały, że świetnie wyglądałby na salonach a nie na statku, wśród marynarzy. Jego towarzyszka była jego zupełnym przeciwieństwem – dojrzała kobieta o ogorzałej twarzy, ubrana prosto, wygodnie, w sam raz na długą żeglugę. Marynarz i paniczyk, można by pomyśleć na pierwszy rzut oka.

Jednakże Dia szybko się przekonała, że nie można tej dwójki traktować pobłażliwie. Matka i syn, rodowici gondorczycy twierdzący nawet, że mają w sobie jakąś szlachecką krew, byli chyba najlepszymi marynarzami, jakich spotkała. Ich okręt, Błękitna Panna, choć na pierwszy rzut oka pyszny i dystyngowany jak jego nawigator, był tak naprawdę porządnym, wytrzymałym statkiem. Fakty tylko to potwierdzały. Okręt wraz z załogą od wielu lat już pływał po okolicznych wodach a jego właściciele często wynajmowali się do dalekich podróży. Tak więc z ojczystego portu Edhellondu niejednokrotnie płynęli nawet do Umbaru albo daleko na północ. Pielgrzymki do grobu Turina to też nie była dla nich pierwszyzna.

- Nie masz zamiaru się położyć spać, co? – mruknął Malcolm, gdy wraz z matką zbliżyli się do Dii.

- Jeszcze nie teraz. Noc jeszcze młoda, a ja nie mogę napatrzeć się na gwiazdy.

Mężczyzna otwierał już usta, aby cos powiedzieć, ale Anamaria go ubiegła.

- Jeśli dalej będziemy podróżować nocami, to na miejsce dotrzemy pewnie przed czasem.

- Nie zakładałabym takiego obrotu spraw – przerwała jej ostro Dia. – Jako doświadczony marynarz powinnaś wiedzieć, że morze jest zmienne. Zwłaszcza teraz…

Dia zamilkła zastanawiając się nad swoimi słowami. Tak, morze było ostatnio dziwne. Niespokojne, wzburzone, zaraz zaś niepokojąco ciche. Chmury gromadziły się nad nim zbyt często i były to czarne, niebezpieczne chmury.

- Trzeba korzystać ze sprzyjającej pogody tak długo, jak tylko jest to możliwe – powiedziała już na glos. Może i miała szacunek do stojącej przed nią dwójki ludzi, jako doświadczonych i biegłych marynarzy, ale to ona tu rządziła. Przynajmniej w tych kwestiach, w których mogła zabierać głos. Nie będzie się wtrącać w nawigację czy zarządzanie statkiem, od tego są oni. – Nie chcę, żebyśmy się gdzieś rozbili, albo zostali napadnięci.

Na twarzach jej rozmówców pojawił się wyraz niechęci. Dia zdawała sobie sprawę, dlaczego… Nie będzie im tu przybłęda, oferma bez imienia się rządzić, co? Tak pewnie myśleli, ale dziewczyna się tym zbytnio nie przejmowala. Tak długo, jak będą karnie wykonywać jej polecenia mogą sobie myśleć, co chcą. Jeśli tylko zrobią coś przeciw niej, koniec kontraktu, nagrody nie będzie.

- Dobranoc – rzuciła krótko, wyminęła ich i poszła do kapitańskiej kajuty która na czas rejsu była do jej dyspozycji.

Dopiero, gdy zamknęła za sobą drzwi, odetchnęła z ulgą. To będzie kłopotliwa podróż, pomyślała. Zrzuciła z siebie płaszcz i buty po czym w obraniu rzuciła się na łóżko.

***

Podróż przebiegała w miarę pomyślnie Poza kilkoma dniami, gdy doświadczyli flauty, morze im sprzyjało. Zapasy były systematycznie uzupełniane w portach, w czasie podroży zaś wydawano je odpowiedzialnie. Nie zarejestrowano żadnego przypadku szkorbutu, nie było żadnych burd, nikt się nie utopił. Ot, przyjemna sielankowa podróż.

Dia nie była pesymistką, ale nie podobało się to jej. Każdego dnia z niepokojem obserwowała morze i niebo, szukając oznak nadchodzącej katastrofy. I każdego dnia nie była w stanie dostrzec najmniejszego choćby złego znaku.

Do czasu, aż pojawiły się delfiny. Cała rodzina, nie, cała ławica delfinów, ze skrzekiem minęła statek, w pośpiechu, jakby przed czymś uciekały. Dia poczuła nieprzyjemny dreszcz. Chyba w końcu wykrakała coś złego.

Spojrzała na niebo.

Był piękny, lipcowy dzień, którego urodę kalały czarne, burzowe chmury zbierające się na firmamencie.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 16-12-2011, 09:36   #208
 
Fenris's Avatar
 
Reputacja: 1 Fenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skał
Cadarn obudził się skoro świt...dzisiejszy dzień miał zaważyć na jego przyszłości. Nie bał się, nie odczuwał niepokoju...kalkulował. Wiedział, że wygra, jego przeciwnik nie znał broni, jaką była włócznia, nawet w połowie tak dobrze jak on, a nawet jeśli sam zginie, jego problemy i tak się skończą, więc nie warto było poświęcać temu uwagi. Wyglądało na to, że, paradoksalnie, problem pojawi się w momencie, w którym Wulf padnie martwy u jego stóp.

Odkąd tylko pojawił się tego dnia w obozie widział poruszenie. Wszystko wskazywało na to, że cały obóz żył jego dzisiejszą walką. Gdzie nie spojrzał, tam widział żołnierzy zjednoczonego królestwa, którzy życzyli mu szczęścia, albo zagrzewali go do walki. Ignorował ich w najlepszym razie, jednak cała ta szopka oznaczała ni mniej ni więcej, że jego ludzie zobaczą nie walkę między nim a Wulfem, a między królestwem Gondoru a Dunlandem i to on miał być bronią tego pierwszego. Przez chwilę zastanawiał się, czy obecni w Isengardzie oficerowie, sami nie rozpowszechnili informacji o walce, aby postawić go w takiej sytuacji, to by oznaczało, że nie wolno ich niedoceniać. Teraz nie miało to jednak znaczenia, musiał odwrócić sytuację na swoją korzyść.

Kilka godzin później, kiedy szedł między dwoma szpalerami ludzi w drodze na plac treningowy, chwilowo przerobiony na arenę, wiedział już dokładnie co powie. Nawet kiedy słyszał, że większość Dunlandczyków skanduje imię Wulfa, uśmiechnął się tylko w myślach, im gorzej postrzegają go teraz, tym większe odniesie zwycięstwo...jeśli mu się powiedzie.

Gdy tylko przekroczył granicę areny, krąg ludzi zamknął za nim przejście. Cadarn, ze spokojem wyrażającym pewność siebie, spojrzał w oczy swojego przeciwnika dając mu do zrozumienia, że decyzja o walce gołymi rękami, nie była tylko czczą przechwałką. Wulf nie okazywał strachu, to było oczywiste, był przecież Dunlandczykiem, Cadarn zauważył się jednak, że zaczyna się niepokoić. Może w końcu zrozumiał, że nic nie jest takie proste na jakie wygląda...
Gwar wokół nich narastał z każdą chwilą, wojowników w środku przestało to jednak obchodzić, dla nich liczyło się teraz tylko wnętrze areny i piach pod obutymi stopami, który już za chwilę miał napić się krwi pokonanego.

Cadarn uniósł dłonie aby uciszyć zgromadzony tłum, hałas nie zniknął zupełnie, ale stało się na tyle cicho, żeby jego donośny głos dotarł do tych, których dotyczyło to co chciał powiedzieć.

- Bracia! - Wielu z was uważa, że za swoje zbrodnie powinienem zdechnąć. Rozumiem to...sam na waszym miejscu pomyślałbym to samo. - powiedział poważnie Cadarn, wodząc wzrokiem po rodakach zgromadzonych za plecami Wulfa, zarówno jego, jak i żołnierzy zjednoczonego królestwa ignorując zupełnie. - Popełniłem w swoim życiu wiele błędów, ale wszystko co robiłem, robiłem dla naszego kraju! - Jako jedyny miałem w sobie tyle siły, żeby poświęcić wszystko dla ratowania naszej ojczyzny! Ilu z was może powiedzieć to samo o sobie!?! - Ryknął Cadarn oskarżycielskim tonem. - Czy nie chcecie widzieć Dunlandu jako wolnego kraju? - Czy nie chce mieć własnego kawałka ziemi, na której będziecie robić co wam się podoba?

- Ta gnida - Cadarn wskazał oskarżycielskim gestem na Wulfa, naraziła waszą wolność z powodu głupiego kaprysu. Gotów był skazać na śmierć swoich rodaków, byle uniknąć odpowiedzialności za swój czyn! Tchórzem jest nie tylko ten, który ucieka z pola bitwy, tchórzem jest też ten, który zasłania się innymi, żeby samemu ochronić swoją dupę! - Cadarn odczekał chwilę po czym ciągnął dalej. - Dlatego stoję przed wami bez broni. Ten tutaj - powiedział Cadarn ruchem głowy ponownie wskazując Wulfa - nie zasługuje na śmierć wojownika, skręcę mu kark jak pospolitemu psu! Niech bogowie ocenią kto ma rację...

- Po pierwsze, nie obrażaj nas. Nie jesteśmy twoimi braćmi, zdrajco! Ty coś poświęciłeś?! - Wulf śmiał się w najlepsze. Tak, naszych braci! Którzy zginęli przez ciebie! Mnie nazywasz psem - śmiech był coraz mocniejszy. A kto biegnie merdając ogonkiem tam gdzie jego Gondorscy panowie mu wskażą? Ty coś robisz dla ojczyzny!? Sprzedałeś się żeby ocalić głowę. Wolna ziemia dla Dunlandu od Gondoru? Kpisz czy o drogę pytasz. Gdyby chcieli nam dać ziemię, mogli to zrobić przez kilka stuleci!!! Nie, nie zyskaliśmy choćby szerokiej autonomii. BA rządził nami nie góral. Tylko pierdolony Gondorczyk. A teraz ty, ten który sprzedał nas raz, chcesz zrobić to ponownie. Wepchnąć w te same łapy panisk z białego miasta. Jestem trupem tak czy owak. Zginę albo teraz, albo z rąk twoich panów. Panów Cadarnie, jesteś psem. A teraz cie jedynie poszczuto. Niech to do ciebie w końcu dotrze.... Jednak ja zginę jak Dunladczyk z podniesioną głową. Jak Góral, nie panienka...

Cadarn zastanowił się na słowami Wulfa, zdziwił się, że było to aż tak widoczne. Słowa, które wcześniej wypowiedział skierowane były zarówno do Dunlandczyków jak i Gondorczyków, nie zaszkodzi przecież jeśli będą o nim myśleli jako o potulnym i wdzięcznym wojowniku. Odrzucił tą myśl, jeszcze będzie miał czas, żeby się nad tym zastanowić.

Z tłumu słyszał jeszcze jakieś zajadłe krzyki, ale przestał zwracać na nie uwagę, schylił się, bez słowa i nabrał w dłoń garść piachu, wytarł go w dłonie, żeby nie pociły się podczas walki, i przyjął postawę do walki wręcz.

- Jak panowie szczują, wypada gryźć, a nie czekać jak panienka na chędożenie. - Wulf próbował wyprowadzić przeciwnika z równowagi.

- Jak na razie to ty tylko szczekasz, zamiast poprzeć swoje słowa czynami. Czy nie tak czynią tchórze? - odpowiedział Cadarn, splunął w stronę Wulfa, po czym ruszył do szarży.

Cadarn spodziewał się, że Wulf nie będzie walczył czysto i jak się wkrótce okazało, nie pomylił się. Rozpędził się w pozorowanej szarży, aby sprowokować przeciwnika do ataku. Wulf nawet nie myślał o użyciu włóczni, zakopał jedną ze stóp odrobinę bardziej i gdy tylko Cadarn pojawił się w zasięgu, kopnął, kierując obłok piachu w stronę głowy biegnącego górala. Cadarn tylko na to czekał, w tym samym momencie odbił mocno w prawo i zszedł ciałem nisko, osłaniając jednocześnie oczy, aby chmura, mająca go oślepić, przeszła nad nim. Kilka ziarenek dostało się do jego oka mimo uniku, jednak nie na tyle dużo, żeby nie potrafił wyprowadzić kopnięcia w lewe kolano Wulfa. Uderzenie sprawiło, że tamten upadł na jedno kolano, Cadarn więc przetoczył się poza zasięg jego uderzenia i podniósł około metra od Wulfa, gotowy do następnego ataku.

Poczuł jak włosy na karku stają mu dęba, a krew żyłach zaczyna się gotować, szał bitewny sprawił, że każdy, nawet najmniejszy mięsień jego ciała rwał się do walki. Zerwał się do ataku z szybkością błyskawicy, postanowił zaatakować od prawej strony aby przeciwnik musiał przenieść środek ciężkości na uszkodzoną, jego kopnięciem nogę. Mimo, że Wulf, nie bardzo miał jak użyć włóczni na tą odległość, nadal był niebezpieczny. Kiedy tylko Cadarn się zbliżył, Wulf wyprowadził kopnięcie prosto w krocze, którego nacierający góral niestety nie zablokował. Eksplozja bólu i zamroczenie, które pojawiło się chwilę potem, rzuciły Cadarna na kolana.

Spodziewał się, że to już koniec, na szczęście dla niego, uszkodzona noga Wulfa nie wytrzymała ciężaru całego ciała i on sam również runął na piasek. To jednak Wulf pozbierał się szybciej, wstał ociężale i zaczął zbliżać się do Cadarna chwiejnym krokiem. Cadarn nadal był oślepiony bólem, na szczęście szał bitewny sprawiał, że powoli zaczynał go odczuwać jako coś odległego. Gdy Wulf podszedł na tyle blisko, żeby uderzyć splecionymi dłońmi w potylicę leżącego i zakończyć walkę. Gdy je uniósł do góry, Cadarn wybił się obiema stopami jednocześnie, wpadając na Wulfa i zamykając go w niedźwiedzim uścisku. Impet uderzenia był na tyle silny, że upadli razem w piach, wzniecając przy okazji obłok pyłu, Cadarn wylądował na swoim przeciwniku, co dawało mu szansę na szybkie zakończenie walki, tamten jednak nadal się nie poddawał. Szarpali się przez jakiś czas w parterze, a żaden nie mógł osiągnąć znaczącej przewagi. Zmęczenie zaczęło dawać się we znaki, tak potężne ciała potrzebowały olbrzymiej ilości energii, żeby je napędzić, a wszechobecny pył nie ułatwiał łapania kolejnych oddechów. To jednak były szczegóły. Żaden z nich nie podda się dopóki ten drugi nie będzie leżał martwy.

Cadarn miał tego dość, krew buzująca w żyłach i gniew trawiący całe jego wnętrze, spowodowały, że przestał zwracać uwagę na honorowe metody walki. To była walka dwóch dzikich bestii i należało zrobić wszystko, żeby tylko wygrać. Cadarn wgryzł się więc w ucho Wulfa, a przerażające wycie koło jego głowy, powiedziało mu, jak bardzo bolesna musiała być ta chwila. Wulf Szarpnął się i uwolnił na tyle, żeby spróbować kolejnego kopnięcia w krocze, tym razem kolanem, Cadarnowi jednak udało się lekko obrócić, przez co uderzenie trafiło w brzuch, nie wywołując większych efektów, jednak na chwilę rozluźniło żelazny uścisk, dzięki czemu Wulf wyrwał się i przeturlał, trzymając jedną ręką za krwawy strzęp, którym jeszcze przed chwilą był jego uchem.

Cadarn podniósł się chwilę potem i nie wiele myśląc zaatakował ponownie. Wulf który cały czas klęczał w piachu trzymając się za ucho wydawał się łatwym celem. Cadarn podbiegł i kopnięciem w głowę chciał zakończyć walkę, ale wiedział, że Wulf nie poddał by się tak łatwo, kiedy był już blisko, tamten spynął kolejną garścią piachu w oczy nacierającego Dunlandczyka. Cadarn i tym razem się tego spodziewał, w odpowiednim czasie osłonił oczy i uniknął oślepienia. Kopnięcie doszło do celu, niestety ześliznęło się po czaszce Wulfa, przetaczając go kilkakrotnie po piachu, nie powodując jednak nokautu.

Potężny Dunlandczyk ryknął w niebo na całe gardło i rzucił się na leżącego pobratymca zasypując go seriami kopnięć, na żebra, na głowę, na plecy, gdzie się tylko dało. Po jednym z nich poprzez zgiełk walki dało się słyszeć trzask łamanej kości, to jedno z żeber nie wytrzymało. Wulf, mimo tego, cały czas się osłaniając przetaczał się po arenie, wyglądało na to, że nic już nie będzie w stanie zrobić, odturlał się jednak, próbując obolały, w desperackim akcie, wybić się ze zdrowej nogi aby zewrzeć się z przeciwnikiem. Widząc to Cadarn rzucił się natychmiast na wroga całym ciałem. Spotkali się w locie. Cadarn, opadając z góry, przydusił wiotczejącego Wulfa całym swoim ciężarem, lecz wyciągający ku jego twarzy ręce przeciwnik zdołał kciukiem uszkodzić mu oko. Drugiego oczodołu nie dosięgnął, jego palce po omacku szukały punktu zaczepienia na twarzy Cadarna, lecz coraz bardziej niezdarnie. Cadarn zawył z bólu odchylił do tyłu głowę i całej siły uderzył z niej w twarz leżącego pod nim Wulfa, miażdżąc mu nos. Wulf nadal próbował się dźwignąć, ale to tylko jego świadomość nie mogła pogodzić się z porażką, ciało odmówiło już posłuszeństwa. Cadarn złapał jego głowę w obie dłonie i przekręcił ją z całej siły łamiąc przeciwnikowi kark.

Czerwona mgiełka powoli ustępowała z jego oczu, kiedy Cadarn, chwiejnie, podnosił się na nogi. Ziejący pustką oczodół i krew na wargach z ucha Wulfa, nadały jego postaci iście groteskowy wygląd. Powoli zaczynał do niego docierać hałas ludzi wokół niego, to krzyczeli żołnierze Gondoru, Dunlandczycy byli bardziej powściągliwi. Stanął przed nimi, zbierając w sobie całą siłę, żeby ustać na nogach. Był przekonany, że wśród wszystkich tych ludzi nie było ani jednego, kto byłby w stanie podnieść się po takiej walce. On był do tego stworzony i zgodnie z Dunlandzkim prawem musieli uznać jego zwierzchnictwo, albo wyzwać go na pojedynek...

- KTO NASTĘPNY?!? -Cadarn wodził wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, chwilę dłużej zatrzymując go na poplecznikach Wulfa. KTOŚ JESZCZE ŚMIE RZUCIĆ MI WYZWANIE?!?
- Odczekał chwilę a gdy nikt się nie zgłosił kontynuował. - DUNLANDZKIE PSY, nie wystawiajcie mojej cierpliwości na próbę! - Mogę złamać wasze karki jak temu tutaj, albo...mogę zamienić was w ogary, których będzie obawiać się całe Śródziemie! Wasi wrogowie będą skamleć u waszych stóp, a wasze kobiety będą dumne rodząc prawdziwych wojowników.
- Znów będziecie mogli przebiegać góry, znów będziecie mogli polować i walczyć! - kolejna pauza dla lepszego efektu. - Znowu...będziecie WOLNI!!!
- CO WYBIERACIE?!?


Pomruk dezaprobaty rozległ się gdzieniegdzie posród rozchodzcych się Rohirimów. Nikt z górali się nie odezwał...


Później tego samego dnia, Cadarn przymierzając gustowną opaskę na oko, zastanawiał się nad przyszłością. Wiedział, że do pełni władzy potrzebuje teraz sukcesu, który scementuje nowy oddział. Geth stał nieopodal wezwany chwilę wcześniej.
Cadarn potrzebował szpiegów, ojciec zawsze mu tłumaczył, że bez nich dowódca jest ślepy. Musiał też znaleźć kogoś kto powie mu dlaczego orki ukradły magiczną księgę. Tyle spraw a tak mało czasu.

- Powiedz mi, zostały Ci jakieś kontatky z dawnego życia? - Zapytał Cadarn - Znasz kogoś kto może powiedzieć coś więcej o tej knidze cośmy ją znaleźli w jaskini?
- Nie. - wypalił szybko Gerth. - I znać nie chcę - dodał bez zastanowienia. Pozostałe kontakty rozbiegły się po świecie, niewielę mogę pomóc.

Cadarn kiwnął głową dając do zrozumienia, że niczego więcej nie potrzebuje. Po chwili udał się zaproponować kolejną wycieczkę w góry.
 

Ostatnio edytowane przez Fenris : 16-12-2011 o 09:40.
Fenris jest offline  
Stary 16-12-2011, 19:47   #209
 
ThRIAU's Avatar
 
Reputacja: 1 ThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znanyThRIAU nie jest za bardzo znany
Sytuacja nie była najlepsza. Dorin był przyjacielem Endymiona, przy czym... był ...jest tu najlepszym określeniem. Pewnie pozostał by nim nadal gdyby nie to, iż ich ścieżki znacząco się rozbiegły, sprawiając iż Endymion znalazł się w obozie wroga Królestwa. Poza tym cios w głowę zadany tlącym się konarem pieczętował tę niemiłą sytuację. Mimo iż bardzo tego nie chciał wiedział, że jest to najlepsze rozwiązanie, które pozwoli szybko zapanować nad sytuacją, która o mało dla niego i Salaha nie kończyła się zamianą miejsc z Finluinem i Dorinem. Ale po kolei.
Endymion otworzył oczy wyrwany ze snu szamotaniną. W blasku dogasającego ognia na ścianach ruiny tańczyły cienie. W wieży było ciemno, lecz pierwsze promienie zorzy czerwoną łuną wkradały się do wnętrza zapowiadając rodzący się nowy dzień. Podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska Salah leżał nieruchomo. Jak zabity. Unosząca się powoli pierś zdradzała, że jednak żyje. Szamotanie się dochodziło z kąta w którym mieli być związani. Blask wygasającego ognia kręgiem blasku nie dobiegał już tak daleko jak zeszłego wieczoru. Albo elf, albo Dorin odzyskał przytomność. Niewątpliwie. Energiczne ruchy podsuwały pierwszą narzucająca się myśl. Jeden uwalnia drugiego lub dopiero starają się wyswobodzić z solidnie skrępowanych okrętowymi linami pęt. Jak się okazało Dorin uwalniał Finluina z krępujących go więzów. Nie było innego wyjścia jak zdzielić go i ogłuszyć. Dalszą część wieczoru zdominowało przesłuchanie jakie urządził Salah. Ku zdziwieniu Endymiona elf był nawet skory do rozmowy. Jednak nie padło z jego ust nic co mogło by być przełomem w tej sytuacji. Zresztą, w tym momencie było to nie istotne dla Endymiona, który myślał teraz co się wydarzy na dniach, i jak to się skończy dla Dorina. Mimo iż ten pałał już wręcz nienawiścią do Endymiona to mimo wszystko upadły strażnik nie chciał go zabijać.
Przez kolejną godzinę już nikt nie potrafił zasnąć. Dorin leżał oparty o ścianę z przymkniętymi oczami ale wiadomym było, że nie spuszczał spod zalanej krwią twarzy z oka byłego przyjaciela i łysego chudzielca. Tymczasem wzeszło słońce i nastał śliczny poranek.

Endymion wyszedł na zewnątrz zastanawiając się gdzie skierować swoje pierwsze kroki. Padło na dach, a raczej ostatni poziom ruiny, bo zdawała się górować nad okolicą. Wzniesienie skarpy na, którym była zbudowana było najwyższym punktem tej ziemi pośrodku morza.
Dopiero stamtąd zorientował się, że faktycznie ląd na którym przyszło mu zerwać przyjaźń z Dorinem jest wyspą. Woda otaczała ziemię również od zachodu co dostrzegł dzięki rozproszonej mgle nad lasem, gdzie daleko w miejscu, w którym kończył się ciemnozielony pas koron od niebieskiego morza odbijało się słońce na falach. Nie zostawało nic jak tylko udać się na polowanie do lasu. Ostatni raz omiótł wzrokiem okolicę zatrzymując wzrok na kamiennym kręgu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że był zbudowany na równie wysokim gruncie jak ruina wieży. Na wierzchołku zielonego wzgórka, gdzie prócz kamiennego kręgu i trawy nic więcej nie było. Wcześniej nie miał czasu dokładnie przyjrzeć się kamieniom. Droga do lasu wiodła przez to miejsce, więc miał po drodze. Zatrzymał się pomiędzy stojącymi na sztorc głazami. Na leżącym na trawie kamieniu był ślad świeżej krwi. Każdy z dziewięciu bloków skalnych posiadał jedną runę. Każdy prócz tego przewróconego. Dziesiątego. Bo w jego miejscu była niczym dziupla wydrążona dziura. Nie mogąc odczytać run postanowił ruszyć ścieżką wiodącą na dół, do lasu.

W miarę zagłębiania w głąb las stawał się coraz ciemniejszy, potężne drzewa swoimi rozłożystymi koronami przesłoniły całe poszycie znajdujące się pod nimi. Nieliczne promienie przebijające się między liśćmi i gałęziami stanowiły świetlne refleksy niczym promienie latarni stojącej nad morskim klifem. Endymion w półmroku ostrożnie kroczył do przodu wypatrując zwierzyny. Jego uwagę zwróciło światło bijące z pomiędzy drzew, zaciekawiony skierował się w tym kierunku. Po krótkim marszu odkrył iż zbliża się do niewielkiej polany ukrytej w leśnej toni. Dzikość przyrody tego miejsca wprawiała w zachwyt, jednak najistotniejsze znajdowało się na skraju polany skąpanej porannymi promieniami słońca. Była to sarna z młodym. Endymionowi trochę szkoda było jagnięcia ale właśnie z tej dwójki wolał zabić młode. Powodów było wiele chociażby to że matka przeżyje śmierć młodego lecz młode bez matki skazane byłoby na śmierć, poza tym myśl o smażonej młodej dziczyźnie sprawiała iż głód jakby się potęgował a ślina sama napływała do ust. Nakładając strzałę na cięciwę wycelował w młodą sarnę jako ze odległość do celu była spora a wiatr sprzyjał postanowił podejść jeszcze bliżej. Niemalże czuł zapach podduszanego na wolnym ogniu mięsa. Akurat wtedy, gdy palce zwalniały napiętą cięciwę jelonek wyciągnął swoją delikatną szyję i spojrzał w stronę myśliwego. Jakby prosto w oczy człowieka. Strzała ze świstem przeleciała koło jagnięcia nie czyniąc mu krzywdy. Jagnie którego sierść pokryta była jeszcze białymi centami w ślad za matką zerwało się do ucieczki. Zrozpaczony Endymion wolał nie ryzykować drugiej i zarazem ostatniej strzały. Trafienie w szybko oddalający się i znikający w ciemnościach leśnej runi obiad, było prawie niemożliwe. Endymoion z ciężkim sercem i burczącym brzuchem postanowił sprawdzić gdzie poleciała strzała i czy da się ją odzyskać po czym udał się szukać kolejnej dogodnej okazji na upolowanie czegoś do jedzenia.
Endymion ruszył tropem strzały zagłębiając się w lesie. Mimo iż strzały nie znalazł usłyszał szum wody. Strumień. I małe rozlewisko, sadzawka. W oddali zobaczył fragment budowli, ruiny kamiennego mostu porośniętego roślinnością, bez wątpienia była to dawno zapomniana przeprawa przez leśny strumyk. Woda nadawała się do picia, była kryształowo czysta, z czego Endymion nie omieszkał skorzystać. Woda była przyjemnie orzeźwiająca. W oczku leniwie pływały ryby, którym przez chwilkę się przyglądał. Przy konarze jednego z rozłożystych drzew zobaczył norę jakiegoś leśnego zwierzątka. Najpewniej była to bobrowa jama. Za mostkiem, który pozwolił mu przejść na drugą stronę zobaczył w odległości około 50 metrów jakby kamienne drzwi w skale, którą porastała roślinność lasu. Jakby wrota z kamienia tonące w mroku a do których wiodły schodki. A wszystko zarośnięte pnączami i liśćmi. To miejsce nie przestawiało zadziwiać Endymiona dostarczając co i róż nowych doznań. Wyspa z każdą chwilą wydawała się coraz ciekawsza.
 

Ostatnio edytowane przez ThRIAU : 16-12-2011 o 19:53.
ThRIAU jest offline  
Stary 17-12-2011, 18:00   #210
 
Wroblowaty's Avatar
 
Reputacja: 1 Wroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znanyWroblowaty nie jest za bardzo znany
Po wieczornej rozmowie z Endymionem Salah miał mieszane uczucia. Z jednej strony, trochę się wyjaśniło i zaczął sobie wyrabiać powoli zdanie o swoim przymusowym towarzyszu. Wyglądało, na to, że strażnik na poważnie był po ich stronie. A jeśli nie? Nie dawało to Salahowi spokoju, jednak gdy tylko złożył głowę na kocu, szybko pogrążył się w głębokim śnie. Nie miał zamiaru łypać jednym okiem na wszystko do okoła, był zmęczony sztormem, potem całodziennym wiosłowaniem, był zmęczony walką z potwornym pająkiem, miał naprawdę dość. Sen przyszedł szybko, ale jak zwykle nie było to nic przyjemnego. Znowu śnił mu głęboki dół w ziemi, ze ścianami obłożonymi zaostrzonymi palami. Do dziś pamiętał chrobotliwy dźwięk wyciąganej drabiny i oczy wychudzonego i równie jak on przestraszonego chłopaczka. Nie znali się, ale doskonale wiedzieli co ich czeka, tylko jeden z nich wyjdzie stąd żywy, tylko dla tego, że ich właścicielom nie opłacało się ich utrzymywać, a nikt inny nie chciał ich kupić…Po chwili gdy wymierzone w nich kusze wyraźnie pokazały, że jeśli nie dostarczą rozrywki zgromadzonym świniom, z Muttadą-Al.-Sadrr na czele, zginą obaj. Nie mieli wyboru, rzucili się na siebie, okładali się pięściami i kopniakami, szybko doprowadzili do zwarcia i zaczęli tarzać się w parterze. Przeciwnik Salaha zyskał nieco dystansu i kopnął go w brzuch. W tej samej chwili Salah otworzył oczy, to Endymion stał nad nim i coś mówił, jednak wpół przytomny Salah nic nie rozumiał. Endymion powtórzył nieco głośniej, do łysielca w końcu doszło, że ich więźniowie próbują się oswobodzić. Resztki snu otulające dotąd umysł Salaha momentalnie zniknęły, łysielec wygrzebał się z pod koca i szybko chwycił leżący obok na ziemi miecz i skoczył w stronę związanego elfa i drugiego strażnika.

Endymion dopadł do nich pierwszy, elf jeszcze leżał, wyglądało na to, że nadal jest związany, jednak Dorin już był na nogach. Endymion nie wdawał się w dyskusję z dawnym przyjacielem, zamachnął się na niego żarzącym się polanem. Tamten nakrył się nogami, wtedy dobiegł do niego Salah.

- Nie szarp się! Nic razem nie przeszliśmy, więc nie licz, że się zawacham! – paskudna facjata łysielca oraz czubek ostrza na gardle Dorina, musiały być bardzo przekonujące, strażnik, pomimo, iż ciskał wzrokiem gromy, pozostał w bezruchu. Endymion znowu go związał. Salah doszedł do wniosku, że teraz czas zająć się elfem i wziąć go na krótkie spytki.



Nikt z całej czwórki nie zasnął już tego ranka, Salah zajął się pilnowaniem ich więźniów, gdy Endymion wybrał się upolować coś konkretnego do jedzenia. Łysielec zauważył, że strażnik, nie zabrał ze sobą kamienia, ale nie był pewny gdzie Endymion go schował. Obserwował strażnika jak ten oddala się od ruin wieży, która służyła im tej nocy za schronienie, gdy tamten był już odpowiednio daleko, ignorując pojękiwania Dorina, zajął się przeszukaniem ruin. W końcu go znalazł…

Wziął go ostrożnie do rąk, bojąc się potencjalnej mocy kamienia, jeśli to rzeczywiście był ten kamień, którego szukał jego Pan. Podniósł go do wysokości oczu, aby lepiej się mu przyjrzeć…

Czas znowu porozmawiać z elfem…
 
__________________
"Lotnik skrzydlaty władca świata bez granic..."
Wroblowaty jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172