Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-12-2011, 08:39   #18
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

THE CHEMIST'S WINGMAN



To jest ten moment. Ręka, sięgająca do kieszeni, jest napięta i lekko drży...Dłoń układa się odpowiednio na chłodnej powierzchni strzykawki...Lepszego momentu nie będzie...Przez cały ten czas, tylko w tym korytarzu byłem sam na sam z jednym tylko strażnikiem. Walenie serca walczy o lepsze z dudnieniem kroków na schodach gdzieś dalej przede mną, i słyszanym też z odległej już dość dyżurki. Nerwy, cholerne nerwy...

- Ożesz ty, kurwa...

Wyszarpnął jednym ruchem strzykawkę, wieszając się na klawiszu, otyłym zwalistym klocu. Już pikując na gościa, po wytrzeszczonych gałach wściekłej mordy, Nobody widział że będą kłopoty. Igła pomknęła ku celowi, wbijając się dość głęboko gdzie trzeba. Ale tyle wystarczyło czasu zyskanego dzięki zaskoczeniu.

Klawisz parsknął jak wściekły koń, potężne łapy chwyciły Dominica i bezceremonialnie pieprznęły nim o ścianę. Jakby ktoś przyłożył mu sztachetą przez plecy, stracił na moment dech. Tynk sypał mu się na głowę i twarz, aż chciało się pluć. Tymczasem widok przesłaniał zwalisty angol w przyciasnym mundurze, idący ku Wingmanowi z pałką w dłoni, wykrzywioną w gniewie tępą gębą, oraz sterczącą mu z szyi, kołyszącą się na boki strzykawką...

Planu nie ma, wiesz, jak ich nie cierpię. Tylko improwizacja. Niech cię szlag, Królowo, jak łatwo ci powiedzieć!

Nagle stało się coś, co sprawiło że obaj jak na komendę zastygli i obrócili głowy w kierunku jednej ze ścian. Na dziedzińcu strzelano, gdzieś za grubą ścianą posypały się jeden za drugim miarowe wystrzały, tonące częściowo w następującej chwilę później olbrzymiej wrzawie.

Improwizuj!

Dominic miał tylko jeden moment i wykorzystał go. Potężny, celny kop w jaja. Taki, jaki mu wyszedł, powaliłby chyba nawet byka. Kloc sapnął krótko i ciężko jak wielki samowar, poczerwieniał i ugiął się na nogach.Gdyby spojrzenie mogło zabijac, zapewne Mr.Nobody padłby trupem. Chłopak tymczasem nie czekał na oklaski, dopadł obezwładnionego chwilowo klawisza i docisnął energicznie tłoczek strzykawki.

Przeskoczył nad walącym się nad podłogę cielskiem, otrzepując się z tynku. Dłoń chwyciła klamkę drzwi. Tam, z tyłu, była dyżurka, węzeł komunikacyjny i strażnicy - to na pewno. Przed nim, nie wiadomo co, i strażnicy: tylko byc może. Druga opcja pozostawała raczej jedyną szansą. Ostrożnie zajrzał za framugę, na pnącą się ku górze odrapaną klatkę schodową.

Cholera, kolejny klawisz! Cholera, cholera, cholera! Niech Cię cholera, Antonio!



THE SOURCE



Delikatna muzyka, wykonywana rzecz jasna przez prawdziwych, żywych instrumentalistów, sączyła się w uszy nielicznych obecnie gości w hallu. Antonio Salieri. Poprawiając mankiety, Boyle stanął przed długim kontuarem Luna Hotel Baglioni. Olśniewająca recepcjonistka kończyła właśnie załatwiać jakąś sprawę, przewracając dłońmi książkę hotelową i wprawnie podtrzymując słuchawkę czarnego telefonu między policzkiem a swoim ramieniem. Tomowi nie spieszyło się zbytnio, a było wiele powodów takiego stanu rzeczy.

- Uroki emerytury...- uśmiechnął się do siebie w myślach.

Tak, powodów było wiele. Był wiele w stanie wybaczyć pięknym kobietom. Nawet kilka godzin, nie tylko minut, było za mało by w pełni docenić osiemnastowieczne freski rozpościerające się przed oczyma gościa. Trzeci powód był chyba najważniejszy, a jednocześnie najbardziej nostalgiczny. Italskie tournee właśnie dobiegało końca i Boyle z niechęcią myślał o opuszczeniu pełnej niesamowitych zabytków kultury Europy. Trzeba było też przyznać uczciwie, że część z tej niechęci dotyczyła jednak faktu, iż będzie tam zmuszony do spotkania ze swoją drogą małżonką.
Nie to, żeby pałał do niej szczególnym resentymentem. Nie. Chodziło raczej o to, że chciał przekonać ją do czegoś, czemu była z zasady przeciwna. A jej przypadku...No cóż, powiedzieć że to cholernie trudne, to mało.
Słowa “niemożliwe” zaś bardzo nie lubił używać.

Uśmiech dziewczyny za kontuarem odbił się wykrzywiony, niby w zwierciadle w lunaparku, w czarnych szkłach okularów Toma. Jak większość kobiet, które tu spotykał, pachniała dobrymi perfumami.
- Czy jest wiadomość od mojej Żony?
- Tak, proszę Pana. Zostawiła informację, że czeka na Pana w waszym gniazdku.
Recepcjonistka z pietyzmem wymieniła datę.
- Za trzy dni...- upewniła się jeszcze, że zapamiętał - ...w samo południe.

- Grazie. - Tom przesunął w kierunku dziewczyny stosowną gratyfikację, która zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pod ladą. Na nieogolonej twarzy mężczyzny zagościł niewielki, ledwie dostrzegalny uśmieszek.
- W samo południe...- powtórzył powoli - ...nie mówiła czasem, żebym zabrał ze sobą pistolety?
Nagrodą za udany żart był kolejny uśmiech młodej włoszki. Tym razem nie służbowy. Szczery.
- Jutro rano...- strzepnął niewidzialny pyłek z marynarki - ...proszę mnie wymeldować. Rezerwacja lotu, rozumiem, załatwiona.
- Si, Signore. - syknęła jak żmijka.
- A dziś wieczorem... - szkła czarnych okularów znów obróciły się ku dziewczynie - ...mam zamiar wypróbować spaghetti con le seppie w restauracji, którą mi pani poleciła. - Wybierze się pani ze mną?
Spojrzenie młodej było zalotne, ale tym razem niestety... tylko służbowo.
- Niestety, nie wolno spoufalać mi się z gośćmi. - odparła wesoło - Zresztą, i tak mam nocny dyżur.
- Cóż...- Tom z westchnieniem odbił statek od nabrzeża - ...będę zmuszony kontemplować ten specjał samotnie...
Gdy pierwszy stuk podeszw jego wyglansowanych butów poniósł się echem w okazałym lobby, usłyszał za sobą jeszcze rozbawiony głos dziewczyny.
- Proszę pana...Niech pan nie bierze tej pierwszej łódki od wejścia. Gondolier to pedzio.
Obrócił się lekko, półprofilem.
- A co do wczorajszej przegranej...- dodała już ciszej, przybierając poważniejszy wyraz opalonej twarzyczki - ...to niech się Pan nie przejmuje. Mówią, że kto nie ma szczęścia w kartach, ma je w miłości. Jestem pewna, że ktoś taki jak Pan nie spędzi takiego pięknego wieczoru samotnie...






Po tylu latach nauczyła się nieco angielskiego, ale gdy była jak teraz zdenerwowana, trajkotała w tym swoim popieprzonym, najeżonym świszczącymi dźwiękami języku który pozostawał dla Toma szwargotem stworzeń z innej planety. Yaninka pochodziła z Polski, gdzie urodziła się jakieś pięćdziesiąt lat temu w nieznanych mu wysokich górach, co ukształtowało zapewne jej nieprzejednany, twardy jak stal charakter. Mimo iż sprzątała tylko jego mieszkanie na downtown, Tom często miał wrażenie że kobiecina ma się conajmniej za generała. Tak jak teraz, gdy mieszając swój dialekt z kiepskim angielskim rugała go bezczelnie za fakt, iż przez tyle czasu nie tylko nie pojawiał się w swoim mieszkaniu, ale miał czelność nie dać jej kluczy do zmienionego zamka, przez co flat zapewnie przypomina teraz...tu płynęły soczyste polskie przekleństwa których Boyle zdążył już nieco przecież poznać. W takiej atmosferze doszli pod mieszkanie Toma, gdzie napotkali małe zamieszanie. Na szczęście zaaferowana góralka w tej sytuacji na moment się zamknęła. Przyczyna niewielkiego zgromadzenia, składającego się z biadającego landlorda budynku, mrukliwego policjanta i dwóch przypadkowych gapiów - wyrostków w kapturach, szybko przestała być tajemnicą.

- Za co wy właściwie bierzecie pieniądze?! - tłusty landlord beształ przedstawiciela władzy - To przecież nie jakieś slumsy?! Tyle patroli, i żaden nie zauważył jak ktoś znowu zamienia moją świeżo malowaną elewację w pieprzony blok rysunkowy na mazgaje dla dzieciaków?! Może za bardzo przyglądacie się swoim tłuściutkim pączkom, co?!
- Proszę panować nad słownictwem. - obruszył się policjant.
- Nie znasz się, man. - jeden z dwóch zakapturzonych wyraził swe zdanie - To nie mazgaje. To sztuka. Street-Art, słyszałeś o czymś takim? Prawdziwa sztuka, stary.

Tom nie wchodził w polemikę w żadną ze stron. W bezruchu przyglądał się wielkiemu malunkowi piętrzącemu się na ścianie tuż przed wejściem na klatkę prowadzącą do jego mieszkania. Wrzut inspirowany wyraźnie stylem Banksy’ego przedstawiał faceta babrającego się w otwartym sedesie. Przekaz był wyrażony w komentarzu, pyszniącym się ponad grafiką ogromnymi literami, które przez użycie wściekle czerwonej farby i odpowiedniego kroju liter wyglądały jak napis wykonany krwią, rodem z taniego horroru. Sztuka, czy nie sztuka...Boyle intensywnie zastanawiał się jednak właśnie nad czymś zupełnie innym. Nad istotą i naturą przypadku, mianowicie.


LEAVE POLITICS TO POLITICIANS



THE MARK


...brak woli Stanów Zjednoczonych do kompromisu w sprawie nowego systemu obrony antyrakietowej. - Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji, w nowiutkim garniturze, był jak zwykle przykładem opanowania i krytykował USA z rzeczowym, ale też posiadającym lekki rys troski wyrazem twarzy. - Amerykańska tarcza antyrakietowa może być zagrożeniem dla bezpieczeństwa Federacji. Chyba nikogo nie powinno dziwić nasze żądanie, by w tej sytuacji Rosja mogła uczestniczyć w tworzeniu tego systemu i później korzystać z jego ochrony.

Dyplomata rozpłynął się, a jego miejsce zajęła atrakcyjna kobieta o doskonale ułożonej fryzurze.
- Jak poinformowała agencja Interfax, powołując się na oficjalne źródła wojskowe...- wzrok jej miał w sobie coś hipnotyzującego -...Rosja przeprowadziła w sobotę próbę z nową rakietą międzykontynentalną, zdolną do przenoszenia głowic jądrowych i ominięcia obrony antyrakietowej. Rakieta typu "Topol", a według kodu NATO:SS-25, została wystrzelona z Archangielska na północy Rosji i - po ponad dziesięciu tysiącach kilometrach - trafiła dokładnie w cel na Kamczatce, na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Jak powiedział rzecznik rosyjskiego ministerstwa obrony, ta próba pomoże w poprawie efektywności tej broni będącej według inżynierów rosyjskich w stanie uniknąć zniszczenia przez systemy obrony antyrakietowej. Komentarze w tej sprawie...

Palec energicznie wdusił niewielki przycisk. Szare, sprężyste ciało mknęło z gracją przez całą szerokość ściany, a świat za nim był rozmglony lecz jednocześnie czysty. Właściciel palca odsunął się nieco od blatu na obrotowym, skórzanym fotelu, w jego oczach po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawił się nikły ślad zainteresowania przepływającymi obrazami.

-...drapieżnik ten do swojego życia potrzebuje średnio jeden i trzy dziesiąte kilograma mięsa, wraz z kośćmi i skórą, dziennie. W naturze żywi się drobnymi zwierzętami, ptakami, ale także, o ile warunki i liczność stada na to pozwala, dużymi zwierzętami takimi jak jelenie, łosie lub kiedyś bizony. W normalnych warunkach duży wilk z ras północnych może zjeść jednorazowo do sześć i pół kilograma - jednak jest to zwykle związane z kilkudniową głodówką.

Charakterystyczny zaśpiew języka spikera był czymś, czego lubił zawsze słuchać. Lubił swój rodzinny język. Palec o starannie przyciętym paznokciu wisiał nad guzikiem, decydując o życiu lub nie-życiu istot po drugiej stronie szklanej bariery.

- Wilki potrafią posługiwać się symbolami. W stadzie posługują się rytuałami. Wilk komunikuje się w grupie poprzez pozy jak i poprzez odgłosy. Potrafi planować i organizować działania zespołowe. Może posługiwać się narzędziami, a..

Ktoś stał za jego plecami. Ten ktoś wpatrywał się w nieruchomy tył głowy mężczyzny, obserwującego ze spokojem drapieżniki, w zwolnionym tempie dopadające i rozrywające ofiarę. Ten ktoś wiedział, że nie należy, mimo ważności sprawy, teraz w żadnym razie przeszkadzać. Wilki szarpały właśnie zębami parujące, świeże mięso. Ujęcia z paru kamer. Na szczęście wkrótce nadszedł sprzyjający moment. Szeptane niemal nad uchem słowa wydawały się nie robić wrażenia na odbiorcy. A jednak, wywołały jakiś efekt.

- Odtwórzcie mi to.

- Stojący od bez mała dwudziestu lat na czele korporacji Whi-Tech, według The Forbes jeden ze stu najbogatszych ludzi na Ziemi, Jack Morton dziś rano znalazł się, jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie w poważnym stanie, w specjalistycznej klinice lekarskiej, której nazwy nie ujawniono. - wysoki spiker informował grobowym, poważnym tonem - Na właśnie zakończonej konferencji prasowej, rzecznik korporacji zapewnił, że kłopoty zdrowotne Mortona, których natury korporacja nie zdecydowała się upublicznić, choć istotnie nie mogące pozostać zlekceważonymi, w rzeczywistości nie powinny potrwać dłużej niż dwa tygodnie. Według rzecznika, lekarze określają że po tym czasie Jack Morton znów będzie mógł znów zasiąść w fotelu CEO Whi-Tech, choć będzie on prawdopodobnie musiał poddawać się okresowym kontrolom dla celów profilaktyki. Po ogłoszeniu tego oświadczenia, akcje Whi-Tech zniżkowały o jeden punkt procentowy.

- Telefon. - powiedział człowiek w skórzanym fotelu.




THE ARCHITECT, THE CHEMIST, THE TOURIST


Przekrzykując harmider, u szczytu schodów na drugim piętrze, profesor wyłuszczył szybko swój plan. Zebrani wokoło strażnicy, do których dołączyło jeszcze kilku nadbiegających z bronią z dołu, słuchali Willa z uwagą. Turysta przytraczał pospiesznie podarowaną amunicję do odpowiedniego miejsca na pasie. W pewnym momencie, zza grubych murów, rozległ się przytłumiony odgłos kanonady z dziedzińca. Otwarto ogień do więźniów...
-....zrozumiano? - kończył Will.
Nerwowe spojrzenia strażników biegały po swoich kolegach i po Williamie. Czy w tej sytuacji...Niektórzy wyraźnie zrobili się bardziej agresywni. Zaczął narastać szum...
- Zrozumiano?! - wydarła się Antonia - Na pozycje!

Strażnicy zakrzyknęli twierdząco chórem i zaczęli ustawiać się w żądanych pozycjach. Byli na szczęście zorganizowani i wykonali rozkaz szybko. Szkło z potłuczonych lamp zachrzęściło pod butami.
- Nie zabijać, jeśli nie musicie. - głęboki głos brazylijki przepłynął nad głowami Turysty i Profesora. - Jasne?! To ważne.
William, osłaniany po prawej przez Blackwooda, po lewej przez brazylijkę, myślał gorączkowo. Użycie gazu zbyt wcześnie, w sytuacji gdy mieli tylko trzy maski, wyłączyłby z gry ich całkiem pokaźną już ochronę - w postaci uzbrojonych klawiszy otaczających ich kordonem. Strażnicy stali stężali czekając na sygnał, obrzucając przy tym zdziwionymi, pytającymi spojrzeniami nieznane im umundurowanie Turysty. Nie było już jednak czasu na zadawanie pytań...
Dalej przed nimi, na barykadzie trwało zwarcie. Co jakiś czas słychać było wystrzał. Klawisze na pierwszej linii, zasileni przez paru dodatkowych funkcjonariuszy z bronią, zaczynali zdobywać tam przewagę. Nie mogło być lepszego momentu. Stojący na szpicy Luis obejrzał się na Willa, a ten skinął głową.

- GO! GO! GO!!!

Nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale to Blackwood rozpoczął tym krzykiem szturm, zdradzając tym pewne przygotowanie zawodowe w podobnych akcjach. Ważne, że oddział ruszył. Sprawnie, równo. Zwarta kolumna dobiegła do barykady z poprzewracanych mebli. Gdzieś w końcu korytarza słychać było jednak głośniejsze, tryumfalne ryki. Któryś ze strażników wdał się w przepychankę z biegnącą kobietą z nożem. Inny odepchnął kolejną kolbą.

Dalej! Buty biegnących zadudniły o stalowe szafy. Szpica zderzyła się ze wspinającymi się z drugiej strony agresywnymi kobietami-więźniami. Huknął strzał, prawie jednocześnie z innym odgłosem czyjejś pękającej żuchwy. Wrzaski przybrały na sile. Co ja tu robię? - przebiegło przez myśl znajdującego się zaraz za linią walki Williama. Blackwood krzyczał coś, krótko i zdecydowanie, po żołniersku, do klawiszy. Antonia nie interweniowała, widząc ze zdumieniem pozytywny efekt jego działań. Oddział, słuchając nieoczekiwanych komend Turysty, przebił się na drugą stronę barykady i ruszył z impetem wdłuż jednej ze ścian, omijając większą ruchawkę mającą właśnie miejsce po przeciwległej stronie korytarza i zmiatając kolbami zaskoczone kobiety z drogi.

W ostatniej części koridoru nie było jednak już tak łatwo. Inni strażnicy nie dotarli aż tutaj, więc nagle oddział szturmowy jako jedyny zaczął wbijać się klinem w przeważające tu siły więźniów. Rozpychanie się przestawało wystarczać.
- Na pierwszej! - koordynował akcję Blackwood, który jak się okazało jako jedyny ma pojęcie co należy robić w takiej sytuacji. - Czwarta!
Wystrzały ze strzelb położyły trupem pierwsze z napastniczek. Zadudniły pały, ale i rozwścieczone osadzone nie pozostały dłużne. Luis zawył i odpadł, gdy jedna ogolona na zero młódka wbiła mu z wściekłością palce w oczy.

Po stronie Antonii, chroniący ją klawisz uchylił się zasłaniając głowę, gdy rzucona przez krewką buntowniczkę ciężka szafka zrobiła wyłom w pierścieniu. Brazylijka spięła się w zwarciu z idącą za ciosem kobietą. Napastniczka nie doceniła jednak niedoszłej ofiary, niejedna awantura w wąskich “ulicach” faveli nauczyła Antonię jak dźgac się ostrymi narzędziami w niemożebnym ścisku. Chaotyczny może atak tipsami na twarz pozwolił na kupienie czasu, wyszarpnięcie tamtej kuchennego noża. Potem ostrze świsnęło, a z kołtującego się tłumu walczących nagle jedna z kobiet-więźniów odpadła z wrzaskiem i malowniczo rozchlastaną buźką. Antonia rzuciła spojrzenie wstecz, tak energicznie, że aż plasnęły ją jej własne rozpędzone włosy.

Oddział ugrzązł w zwarciu, a otaczający ich kordon zaczął się łamać pod naporem więźniów. Kolejny agresywny babsztyl skoczył na Antonię. William skonstatował, że to ostatnia chwila, chwycił za torbę. W oczach Blackwooda, błyskających w czarnych otworach kominiarki, zobaczył zrozumienie.

Turysta uderzył nogą z impetem, wyłamując zamek w najbliższych im drzwiach. Eakhardt, uchwycony w jego dłoń jak w kleszcze, pofrunął nagle bezwładnie do środka jakiegoś ciemnego, pustego niemal pomieszczenia. Miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stał Turysta, przeszył szpic wykonanej z zaostrzonego kija od szczotki dzidy. Antonia, z tryufalnym wrzaskiem rozkwaszająca właśnie kolbą twarz uwieszonej na niej jakiejś rudej dziwki z nożem, usłyszała swoje imię. Zasłaniając się przed uderzeniem kolejnej buntowniczki i klnąc przy okazji na czym świat stoi uskoczyła do utworzonej właśnie ciemnej przestrzeni. Turysta krzyknął coś znowu i klawisze utworzyli szereg broniący dostępu do kryjących się w pomieszczeniu osób, kupując potrzebny czas. Fala więźniów napierała jednak z wrzaskiem, spychając walczących strażników coraz bliżej drzwi.

Profesorowi trzęsły się ręce, gdy usiłował wyszarpać z torby maski i gaz. Z perspektywy czytelnika książek historycznych i domatorskiego jednak miłośnika militariów... wyglądało to zupełnie inaczej niż w samym środku bitewnego chaosu! Bloody hell...Dygotał jak osika, biały pojemnik z gazem upadł i z hałasem potoczył się pod jakąś szafkę. Na szczęście w pobliżu była już Antonia.

- Weź się w garść, Brytolu! - przywołała go do pionu, a zdecydowanie w jej głosie sprawiło, że na moment zapomniał o krwiożerczej tłuszczy hałasującej tuż za ścianą. Brazylijka wyrwała mu torbę i paroma szybkimi ruchami rozrzuciła maski i granaty gazowe pomiędzy profesora a pilnującego drzwi człowieka w kominiarce. W pośpiechu i milczeniu nakładali maski, szarpiąc się z paskami. Antonia poderwała Williama za ramię do góry, a facet w kombinezonie SWAT skinął porozumiewawczo głową.

Biało-czerwone granaty z charakterystycznym sykiem potoczyły się po podłodze między nogami walczących. Opary gazu szybko buchnęły wyżej, w szybkim tempie wypełniając przestrzeń więziennego korytarza! Wrzaski atakujących i jęki bólu atakowanych szybko zmieniły się w innego rodzaju hałas. O-chlorobenzylidenomalononitryl zjednoczył więźniów i klawiszy w kakofonii kaszlu, kichania, plucia i krzyków bólu z powodu dotkliwego pieczenia skóry. Pośród tego pandemonium, przy akompaniamencie syczenia wciąż wydostającego się z puszek gazu, z utrudniających dodatkowo widzenie oparów wynurzyła się trójka osób w maskach. Pochyleni, puścili się między zataczającymi się wszędzie kaszlącymi ludźmi, których błony śluzowe produkowały ogromne ilości wydzieliny uniemożliwiającej jakiekolwiek zainteresowanie dalszą walką. Jak trzy duchy, pędzili pośród obłoków, przesadzając susami zwijające się na posadzce, parskające ciała.
Na szczęście maski były szczelne. Z oparów przed biegnącą trójką już wyłaniał się obraz zdemolowanych, wyłamanych drzwi gabinetu naczelnika i leżących obok nich na posadzce kilku obezwładnionych gazem kobiecych ciał. Jedno po drugim dopadli wyłomu i przaskakując po przewróconej w progu stalowej szafie, znaleźli się w środku gabinetu, który zdążył już też tymczasem częściowo wypełnić się gazem...

Już zaraz za progiem, pośród setek płatków róż, na podłodze wiła się kaszląca i zalana łzami Miranda Lawson, odziana w więzienny pasiak. Obok niej leżał nieruchomo świeży kwiat, na długiej zielonej łodydze. A dalej...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-12-2011 o 12:08.
arm1tage jest offline