Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2011, 16:28   #54
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Śmiech osobnika w kapeluszu wbijał się w uszy dziewczyny, wibrował w nich, rozdzierał serce. Gniew wzbierał, nienawiść rosła. Dłoń sama sięgnęła do łuku. Strzała została nałożona na cięciwę. Wycelowana.
Palce pościły cięciwę. Strzała pognała do celu.
Drżące z wściekłości i żalu dłonie, miały trudność z celowaniem, łzy utrudniały przyjrzenie się przeciwnikowi.
Strzała wbiła się w udo tajemniczego niziołka. Popłynęła słodka wstęga krwi, której zapach nęcił Corellę, mimo że wróg był wszak tak daleko. W oczach rannego paladynka dostrzegła... łzy?
Tak. Osobnik w kapeluszu rozpłakał się z powodu bólu, jaki mu zadała. Spojrzał na strzałę tkwiącą w jego ciele i z wściekłością zaczął wypowiadać słowa magii.
Corella poczuła jak powietrze wyrywa się z jej płuc. Jak pada na kolana z trudem walcząc o kolejny haust powietrza. To nie miało sensu. Skoro była wampirzycą, czemu potrzebowała powietrza? Po co?
A jednak jej ciało pragnęło teraz choć odrobiny powietrza w płucach. Walczyło o nie próbując przełamać moc zaklęcia.
Ostrzeliwany przez Anagrosa żuk zabuczał skrzydłami, po czym poderwał się do lotu rezygnując z ukrytych po domach dwunogich przekąsek.
Przez moment ukrył przed sobą dwóch adwersarzy niziołka i paladynkę. Przez moment oboje nie widzieli nic, poza odlatującym żukiem.
A gdy już oddalił się odsłaniając dach, przed Corellą, owego osobnika w kapeluszu już nie było. Za to w jest stronę leciał szkielet olbrzymiego nietoperza wydając piski ocierającymi się o siebie zębami.


Potwór był olbrzymi, ale też i dość wąski i bez problemu wylądował na oknie, by dopaść otrząsającą się z czaru paladynkę-wampirzycę.
Ale wszak Corella nie była sama, mogła zawołać, mogła krzyknąć by zwrócić na siebie uwagę półelfa. A być może kryjącego się w pobliżu Eurida.

Evelyn i Lialda również nie były same. Miały siebie. Miały robiącego za czujkę Viltisa.
Poranek mimo, że deszczowy, przyniósł im nadzieję. Odkrycia i zdobycze wlały w ich serca nieco radości.
Dziewczyny ruszyły więc w drogę powrotną. Wiedząc jak niebezpieczne to miejsce, przemykały się ostrożnie uliczkami, prowadzone przez Viltisa wijącego się po dachach. Ich celem był garnizon i ludzie którzy w nim być powinni. Ale czy byli?
Czy ktoś przeżył nieumarłą nawałę? A jeśli nie? Co wtedy?
Na razie jednak nie warto, było rozważać tego scenariusza. To była prosta droga do rozpaczy.
-Nie kochasz mnie już?-Lila nagle zamarła, wstrzymując zaskoczoną Evelyn. Znała ten głos. Wiązał się on z miłym dotykiem dłoni, z gorącymi ustami, z ramieniem w które lubiła się w tulić.
Rozejrzała się ze zdziwieniem. On nie powinien tu być? Ale czy aby na pewno? Wszak zaciągnął się do armii. Wszak mógł trafić do garnizonu w Wormbane. Wszak mógł być jednym z nieumarłych, którzy wczoraj szturmowali świątynię.
-Nie kochasz mnie już?- słowa wypowiedziane jego głosem. Słowa przypominające o tym bolesnym rozstaniu. “Nie kochasz mnie już?” wwiercały się głowę, wciskały w duszę, wyciskały łzy “Nie kochasz mnie już?” Lila upadła na kolana zaciskając dłonie na uszach “Nie kochasz mnie już?”.
Pytanie nie przestawało padać. Raz głośniejsze, raz cichsze, powtarzające się ciągle. Przypominające o tamtym spotkaniu, o tamtej rozmowie, o strachu i nadziei, o kłamstwie jak żmija wypływającym z jej ust. O tym co zaprzepaściła w chwili słabości.“Nie kochasz mnie już?”
O tym jak światło zdawało się gasnąć w jego oczach. Łzy popłynęły po policzkach Lili. “Nie kochasz mnie już?”

Evelyn jednak nie zwracała na to uwagi, bowiem otaczali je nowi wrogowie. Wychodzili z bocznych uliczek, okrążali ze wszystkich stron. Jej byli klienci. Starzy młodzi, przystojni i brzydcy, delikatni i brutalni. Nadzy. Podnieceni. Ich męskości prężyły się jak włócznie wojskowej defiladzie.
-Chodź z nami. -szeptali lubieżnym tonem głosu.- Chodź z nami, będzie ci dobrze. Zabawimy się jak za dawnych lat. Znów będziesz naszą małą laleczka.
Gnili. Na jej oczach pojawiały się na ich ciałach liszaje i owrzodzenia, skóra pękała odsłaniając gnijące mięso i ropę wylewającą się z żył. - Chodź z nami laleczko. Znów będzie za dawnych lat, znów będziesz naszą zabawką. Chodź z nami do nas. Chodź na drugą stronę. W sercu i tak jesteś martwa.

Viltis powrócił do kobiet, martwiąc się o nie ( choć przede wszystkim o swą panią). To co zobaczył przeraziło go lekko. Obie kobiety wpadły w szaleńczą histerię, wynikającą z uwięzienia we własnych koszmarach. Było tak jak wtedy, gdy Evelyn wydawało się, że zginęła. Tylko tym razem dopadło to obie kobiety na raz. A w tym mieście, nie można było sobie pozwolić na utratę czujności.

Nagle... brzęczący hałas o olbrzymim natężeniu wyrwał obie kobiety z petów własnych koszmarów.
Viltis, Evelyn i Lialda przyczaiły się pod ścianą budynku, starając się być niewidocznymi. Bowiem nad nimi przelatywał właśnie gigantyczny żuk skarabeusz. Potężna bestia unosiła się przez chwilę nad nimi.
Gdyby wylądowała, gdyby zauważyła... jakie szanse na przeżycie miałyby dwie spanikowane dziewczyny i eidolon?
Oddech zamarł im ustach, serca waliły jak szalone. Sześć par oczu wpatrywało się monstrualnego owada. Skąd tu się wzięła taka bestia? Jakim cudem dopiero teraz ją zauważyli?
Potwór w końcu odfrunął, a dwójka awanturniczek ruszyła dalej przemierzając uliczki miasta w stronę garnizonu.
Odetchnęły z ulgą, gdy dotarły do jego bram.

A tam nie działo się najlepiej.

Problem to robaki. Rozwiązanie więc nasunęło się samo. Zalać robala!
Alkohol wszak poprawia nastrój. Poza tym, szkoda czekać, aż dobry trunek skiśnie. Beczułka mocnego dębowego piwa postawiona w jadalni została szybko osuszona. Wszak żołnierz nie wielbłąd, pić musi. A i natura tego miejsca sprzyjała pijaństwo. Tarnus i Lionel nie mieli nic przeciwko temu, by żołnierze popili nieco. Zresztą Tarnus bardziej niż oddziałem, zdawał się przejmować znalezionymi w archiwum zapiskami. Bowiem nawet przy posiłku je przeglądał z wyraźnym zaciekawieniem.
Atak histerii Baldricka zaskoczył wszystkich, przez co dopiero po chwili zareagowano. Tarnus wskazał Darionowi, rzygającego mężczyznę. I ten milczek z niziołczą fajką w zębach, niczym kot podkradł się do Baldricka i błyskawicznie wykręcił mu dłonie. Gdy się zaczęli szarpać, bardziej widoczna stała się blizna na szyi Dariona. Jednemu mrukowi przyszedł z pomocą drugi milczek, Morn. I przycisnęli do ziemi, szarpiącego się Baldricka.
Dowódca zaś potarł czoło dłonią zamyślając się.-Niech... Zaciągnijcie go do karceru, na godzinę. Niech tam ochłonie. Ale pamiętajcie, by zabrać mu wszelki oręż. Co by ni sobie, ni komukolwiek innemu krzywdy nie zrobił.
Spojrzał w kierunku krasnoluda.- Mości Drogbarze.
Alchemik nie zareagował, więc Tarnus krzyknął głośno.- Mości Drogbarze!
-Co?-
wyrwało się z ust krasnoluda, który właśnie wracał z krainy swych rozmyślań, na ten ponury padół.
-Pójdziecie z nimi i dopilnujecie, by nie było problemów z Baldrickiem.- odparł Tarnus.- Przeszukacie go przed zamknięciem.

Pan każe, sługa musi. Toteż Drogbar udał się z trójką żołnierzy do karceru, którego rolę pełnił loszek w budynku administracyjnym. Krasnolud tam nie był, więc to żołnierze prowadzący, wyrywającego się Baldricka prowadzili. Cała czwórka weszła na korytarz budynku administracyjnego garnizonu i skierowała się w kierunku podziemi. Krasnolud obojętnie omijał wije pojawiające się na podłodze, zdając sobie sprawę że ni przydeptać, ni złapać żadnego nie zdoła. Już próbował. Bezskutecznie.
Schody prowadzące do lochu, były słabo oświetlone. Był to celowy psychologiczny zabieg. Przy lochu, była też sala przesłuchań z odpowiednim wyposażeniem. Ale używano go rzadko, najczęściej wystarczało zrobić wrażenie na więźniu przeznaczonym do przesłuchania.
Gdy więc schodzili, ciemnymi schodami prowadzącymi w dół, Drogbar zamarł.
Usłyszał bowiem dźwięk. Dobrze mu znany dźwięk.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=GKTrV9JJo7Y[/media]

Pszczoły. Cały rój. Może miały tam swoje gniazdo. Pszczoły. Setki owadów z żądłami pełnymi jadu. Nadlatujące, żądlące, sprawiające straszliwy ból. Wchodzące pop ubranie, do nosa, ust i innych otworów ciała. Cały rój czekający na niego. One tam były i chciały go dopaść. Czekały właśnie na niego.
Buczenie się nasilało. Czyżby zbliżały się?
Na czoło krasnoluda wstąpił pot, dłonie mu drżały, zaschło mu w gardle. Myśli gdzieś odpłynęły, pozostał jedynie czysto zwierzęcy paniczny STRACH.
-Ja... nie mogę.- wychrypiał i rzucił się od ucieczki. W górę i jak najdalej od tego miejsca. Wiedział, że nie zdoła zejść do lochów. Jak zresztą mógł tam zejść, skoro cały rój czekał tam na niego, by go zabić w bolesny sposób.
Alchemik biegł, z trudem łapiąc oddech. Niemal wyważył drzwi prowadzące poza budynek. Wbiegł na dziedziniec, poślizgnął się i upadł twarzą w mokre błocko. Ale był poza zasięgiem pszczół! A to było najważniejsze.
Tymczasem, wrota garnizonu otworzyły się i do środka weszły Evelyn i Lialda. Ale... czy istniały naprawdę, czy były tylko wytworem jego przemęczonej wyobraźni?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 13-12-2011 o 16:30.
abishai jest offline