Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2011, 19:36   #9
majk
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[media]http://www.youtube.com/watch?v=LoZQiuqahJM&feature=player_embedded[/media]


Bestie, które sforsowały Wilczy Mur przypominały krzyżówkę ochydnie zmutowanych wilkołaków o hienowatych, krótkich pyskach uzbrojonych w zmechanizowane paszczęki wspomagające kąsanie. Ponad dwustukilowe, zwaliste monstra o przerośniętych mięśniach i burych, zmierzwionych futrach bez baczenia na własne obrażenia napierały na obrońców Munbyne taranując własną masą, prując szponami, odgryzając kończyny i miotając obrońcami o ściany budynków. Wspierane chaotycznym ostrzałem artyleryjskim i tajemniczo skoordynowanymi manewrami. W jednym miejscu zdziczałe mutanty rozszarpywały na strzępy odzianych w szare kamizele strażników pożywiając się wyrwanymi ze stawów kończynami i wnętrznościami. Kawałek dalej padały na pyski usypiane zabójczymi strzałami ołowianych kul czy przeszywane stalowymi ostrzami i dzidami. Tragedii dopełniała wątpliwa stabilność stanu budynków miasta- w większości drewnianych, przeżartych próchnem i obciążonych ciężkimi, dachówkowymi stropami. Z każdym wstrząsem pod ostrzałem moździerzy osiedle drżało w posadach, a kolejne domostwa osuwały się w gruzy jak prymitywne lepianki z gliny i słomy. W kilku miejscach Wilczy Mur stanął w płomieniach potęgując panikę i chaos na ulicach, nasilając taranowanie się tłumu przez siebie nawzajem- każdy walcząc jedynie o własne przetrwanie. Doprawdy cieżko było zorienotwać się w całym zamieszaniu, uchwycić drogę ucieczki, bezpieczne ścieżki w ogarniętym atakiem miastem. Sama inwazja zdawała się niezbyt przemyślana, choć ze sporym nakładem środków i o wyraźnym celu osłabienia samej twierdzy. Niemniej losy inwazji zdawały się przesądzone- kilkunastoosobowy oddział hienoidów rozbijał się o solidną, zorganizowaną formację obrońców, jeden po drugim padając szarymi truchłami na błotniste ulice wewnętrznego pierścienia Munbyne.



Awerroes i Prudence

Po spożyciu szaleju czarnego, zwanego potocznie lulkiem, ksenomanta dosłownie i momentalnie odpłynął z własnego ciała. Z percepcji osobistej przeszedł w stan postrzegania astralnego- obraz przed oczyma rozmazał się i zjaskrawiał unosząc mistrza mrocznych rytuałów ponad ciało, ponad miasto. Z tąd wyraźnie dostrzegał odcinającą się od poszarzałego tła poświaty emitowane przez hienoidy. Nie przypominały typowej aury istot napiętnowanych przez horrory ani innych przybyszów jakie zdarzyło się mu do tej pory widzieć. Coś jednak było z nimi nietak, coś na łbach atakujących mutantów sączyło w przestrzeń astralną silne, jednolite bodźce- coś na kształt sygnału czy fal, dobiegających z niewiadomo jak daleka sygnałów koordynujących cały manewr. Jednocześnie w uszach ksenomanty eksplodował warkot przemieszany z syczeniem normalnie niesłyszalnym w eterze. Kondensacja agresywnego dźwięku na tyle silna, że pchnęła go w tył, wprost w ramiona niewolnicy-kochanki. Dopiero w jej objęciach odzyskał jako taką świadomość, opanował wzrok astralny na tyle, by namierzyć mniej ruchliwego hienoida. Uznał za najlepszą broń przeciwko temu gatunkowi przeciwnika tojad i zaklęcie egzorcyzmu. Pałaszujący krasnoluda mutant co prawda zatrząsł się pod siłą czaru, ale to tylko rozjuszyło bestię kierując jego atencję na maga. Tylko błyskawiczne powołanie do istnienia pomniejszego ducha -nawet nie żywej, a spirytualnej tarczy- ocaliło go przed zabójczym odwetem bestii. Równocześnie zajął się nim Ugryź- quasimechaniczny pies, ale i ten nie był w stanie bronić swego pana przed znacznie silniejszym monstrum. Ostatnia scena tego starcia przeniosła się na dach pobliskiego budynku, gdzie pod wpływem kolejnego czaru animowane magią dachówki zapadły się pod ćwierćtonowym cielskiem. Przekonany o wygranej Awerroes skupił się na ratowaniu poszarpanego krasnoluda, który jak na złość nie zamierzał czy raczej nie mógł współpracować w bólu trzymającej się na strzępach nogi. Narzekając na koszta samarytanizmu przywołał do siebie Prudence chowającą się za pobliskimi beczkami. Ta swoim zachowaniem wskazywała na stan zupełnego oszołomienia lub wręcz przeciwnie- stalowych nerwów. Jej pan starał się ją uspokoić kłamiąc o kończącym się szturmie na Munbyne i poganiając do kolejnego punktu zapalnego. Wtedy zaskoczył go przebijający się przez ścianę mutant, który po dotkliwym upadku nie złamał karku, a cały nakumulowany gniew skierowował w oddalającą się już parę. Ugryź zniknął z horyzontu wydarzeń, a hienoid niepohamowanie pędził w ich kierunku z wyraźnie najgorszymi zamiarami z każdym susem groźniej kłapiąc napiłowanymi szczękami wzbogaconymi metalem. Zdawało się, że nie ma dla nich szans. Bestia oddała ostatni sus szeroko rozciągając szpony i rozwierając żuchwy. Powietrze przeszył strzał, który ściągnął masywne cielsko z trajektorii lotu na grząską glebę ryjąc kilkunastocentymetrowy rów, aż pod same stopy bezbronnego duetu. Odkładana na później inspekcja i tajemniczość aury stworów rozwiały się przedwcześnie. U zwieńczenia łba potwora powoli gasła roziskrzona kopuła urządzenia najwyraźniej sprzężonego z jego mózgiem. W połączeniu z jednolitością aur i koordynacją ataku istotną konkluzją jawiło się współdzielenie świadomości przez wszystkie hienoidy. To stwarzało również dużą możliwość skoncentrowanego dowodzenia całym szturmem. O wspólnym rodowodzie mutantów poza jednakowym pół-uzbrojeniem świadczyły jednakowe piętna odciśnięte na torsach przedstawiające wypalone w szarych futrach trój-macki.


Ilya

Dla tancerza wieczór zapowiadał się profitowo i renomotwórczo- wyśmienity występ wspierany widowiskowymi akrobacjami i wyczynami skutecznie zabawiał zgromadzoną gawiedź i do pewnego momentu gwarantował generację pokaźnego zysku. Sytuacja uległa zmianie, gdy doszło do rozliczenia z właścicielem lokalu, a raczej jej odmowy. Zaogniła się, gdy uniosiony dumą Rukkr zaparł się, że tancerz zapłatę pobrał w postaci napiwków i należność już została uregulowana. Niemogąc dojść do porozumienia w tej sprawie szef szynku nasłał na Ilyę własnego wykidajłę o wdzięcznym imieniu Bafmorda. Gdy ci dwaj wzięli się za łby lokal zastrząsł się w posadach- wpierw pękły palce trolla-ochroniarza na co ten z całym impetem pchnął performerem w stoliki za jego plecami. Kolejne ich zderzenie poskutkowało złamaniem otwartym ręki trolla, wyminięciem i kilkoma koziołkami solidnie obitego po żebrach Ilyi. Przed miażdżącym ciosem wielkoluda uratowało go chwilowe skąpstwo Rukkra chroniącego ozdobnej poręczy dzielącej walczących. Nie wiele to dało, gdyż goniąca tancerza pałka Bafmordy wyłamała większość szczebli kunsztowego ogrodzenia, a sama laga pękła na ostatnim słupku. Korzystając z okazji Ilya ciął ukrytym dotąd ostrzem w biodro, a tym samym pasek i spodnie ochroniarza, tym samym zmuszając go do odruchowego łapania dolnego okrycia. Kolejnym brawurowym wyskokiem, jednocześnie przyciągając Bafmordę za fraki i silnym ciosem głowy prosto w nos zgruchotał mu przegrodę, po czym odbił się od torsu olbrzyma. Przykładając do karku przeciwnika ostrze zakomunikował koniec walki jednocześnie trzymając się z obolałe czoło. Rukkr niechętnie potwierdził finisz starcia, oddał należność i dożywotnio zabronił tancerzowi odwiedzin w szynku. Ten tylko krytycznie ocenił wagę mieszka po czym jakby nigdy nic wyszedł z Szarej Podkowy zostawiajac lokal w kiepskim stanie i o znacznie gorszej niż wcześniej reputacji. Przemierzając dalej ulice miasteczka nadzwyczaj zadowolony z nowo-nabytej umiejętności arcygłośnego gwizdu zszokował się, gdy za jego plecami eksplodowała wyrwa w dachu dopiero opuszczonego pubu. Z walącego się budynku ledwie wyratował Bafmordę- dla Rukkra nie widział już szans. We dwójkę wybiegli na uliczki Munbyne, gdy ich drogę przecięły dwię pędzące niewiasty błagające o pomoc- ich tropem pruł hienopodobny mutant. Ilya wystrzelił z Mausera wprost w klatkę bestii, ale to jedynie odciągnęło uwagę bestii od kobiet i skierowało ją w w niego. Kolejne cztery pociski również nie zatrzymały dziwadła, a jedynie je spowolniły. Po opróżnieniu całego magazynku zrezygnował z przeładowania, postanowił przerzucić się na ostrze naginaty. Szanse miał marne, ale silny jak wół Bafmorda zdążył złapać hienoida za kostki wymachując nim o co popadło- ściany, drewniane bele podpierające altany, o ziemię, wreszcze z pół-piruetu o murowanu fundament- na koniec posyłając poczwarę w powietrze. Po wątpliwym lądowaniu maszkara była tak połamana, że już tylko dygotała w spazmach agonii. Ilya i Bafmorda wbrew kiepskim początkom uprzejmie się pożegnali- każdy biegnąc we własną stronę.


Bez

W Lalce jak co wieczór odbywał się kurewski proceder- panie lekkich obyczajów z profitem oddawały się nierządowi, a klienci uprzyjemniali sobie czas rozrywkami natury fizycznej. Bez sam do końca nie był pewien w czym tak naprawdę dopatrywać się swego mistrzostwa czy też jaki dokładnie złotodajny interes zamierzał ubić tego wieczoru w burdelu. Faktem pozostawało, że był święcie przekonany o swoim kunszcie i niebagatelnych umiejętnościach- pieścił, figlował i przyciskał zaskoczoną prostytutkę. Nawet w momencie wstrząsu nie dał jej się wyrwać powołując się na dokonaną zapłatę zupełnie nieczule każąc jej ruszać dupą po czym szczytując bezczelnie podtarł się jej koszulą. Dopiero wtedy postanowił opuścić burdel, sprawdzić rzeczywisty powód trzęsienia ziemi, a nie powoływać się na wyimaginowany orgazm. Dobrał przy tym jednego z zamożniej wyglądających klientów dopatrując się przy tym perspektywy na ochronę i zysk. Owleczony w granatowy, wyszywany złocistą nicią wams i buńczuczny beret z złotym piórem krasnoludzki handlowiec doskonale spełniał warunki na intratność ochrony. Postanowił pryskać zaraz po trzęsieniu. Gdy karzeł w pośpiechu opuszczał klub Bez był tuż za nim- w samą porę by wypatrzyć sunącego dachami hienoida czającego się na nieświadomą ofiarę. Nawet nie widział polującego nań z wysokości drapieżcy, toteż nie miał szans się przed nim bronić- musiał liczyć na szarlatana i refleks jego strzałów. Bez zaś miał przewagę nad mutantem skupionym na błyszczącym, tłustym kupcem nieobracającym się za siebie.


Cole

Sunący przez Munbyne szpetny jak noc na bagnie jeździec starał się unikać uwagi mieszkańców, nawet straże zwodząc podrobionymi glejtami. Poklepując równie niezrównoważonego fizycznie i duchowo wierzchowca obserwował mieszkańców spod głębokiego kaptura. W zgodnej ciszy cieszyli się anonimowością w obcym mieście. Gdy rozległy się pierwsze syreny stoicko zsiadł z biobota i odpalił cygaro ogarniając wzrokiem panikujący tłum. Tylko nieznacznie odchylił kaptur rejestrując Okiem forsujące Wilczy Mur hienopodobne mutanty masakrujące ludność, przebijające niemałą masą ściany i dachy budynków. Z jednej strony wolał pozostać bezczynnym- z drugiej nie bardzo miał wyjście. Jakiś nienazwany, okazyjny głos czasem przebrzmiewał w jego pozszywanej czaszcze- może był to głos sumienia, ostatnie pierwiastki człowieczeństwa w od dawna nieludzkim ciele Cole'a. Częściowo znienawidzone uczucie, które wielu przeceniających jego intensywność zwiodło- do samej mogiły. Tym razem wygrało z matematyczną, zimną kalkulacją. Nakazał Zazelowi przyczłapnąć koło Rogatej Wróżki. Ostatecznie zależało mu na zdobyciu oczekiwanych informacji, których ktoś miał mu dostarczyć w Munbyne- na co nie było szans jeśli miasteczko legnie w gruzach pod atakiem burych hienoidów. Dobył kunsztownego rewolwera w pewnych aspektach zakrawającego na miano armaty. Strzelał jedynie przy pewności trafienia atakujących go bestyj- chętnych nie brakowało. Kierował się do dowództwa obrony na bramie południowej, a na samą myśl, że obrońcy wezmą go za bezinteresownego dobroczyńczę na jego pokarcerowanej gębie pojawiał się szkaradny uśmiech. Pierwsze trzy pociski rozbiły przyczajoną w cieniach maszkarę w bark i jeszcze bardziej potworną gębę mutanta. Kolejny hienoid na jego drodze spotkał się z równie śmiertelnym poczęstunkiem- dwa pociski wielkiej giwery rozsmarowały żuchwę bestii w papkę nim cielsko opadło na ziemię. Ekspresowo wymienił magazynek przeklinając breję spływającą po połach wysłużonego już płaszcza. Rozpędzał się coraz bardziej- krwista papka spływała z odzienia pozszywańca. U bram dowódca gwardii Munbyne mobilizował podkomendnych rozstawiając ich na pozycjach, uzupełniając wyrwy nadwyrężonej obrony krzyczał rozkazy i wskazywał pozycje do utrzymania za wszelką cenę, a widać znał się na taktyce i samej siatce miasta. Żołnierze znacznie słabsi od hienoidów trzymali posterunki- wymieniali się przy przeładunku broni, przetasowywali się, gdy dochodziło do strat w ludziach. Nie bez strachu, ale konsekwentnie i z żelazną wolą utrzymania Wilczego Muru. Śmiałe uczynki Cole'a szybko przyciągnęły uwagę nie tylko napastników, ale i gwardzistów, którzy wyraźnie dopatrywali się w nim opoki i wsparcia. Sam kapitan dość niepewnie zakomenderował nim nakazując pozostanie na poziomie ulic i sianie zniszczenia wśród tych bydlaków, które już przebiły się za mur. Gdzieś za plecami pozszywańca zamajaczył jego biobot- nie trzymał się instrukcji, co zresztą już mu się zdarzało. Widocznie chciał coś przekazać swemu panu i gdy tylko znaleźli się na odległość głosu okazało się, że istotnie Zazel posiadał jakąś wiedzę na temat poczwar.

-Te stwory.., pamiętam podobne jeszcze sprzed Krachu, choć tamte nie były tak.. nienaturalne. Pod koniec wielkiej wojny na południe stąd rozegrała się bitwa pomiędzy triumwiratem ludzkich miast, throalczykami i trollowymi łupieżcami z Czarnych Szczytów. Tak naprawdę nikt z nich nie wygrał- to była jedna wielka rzeź, która pokryła trupem całe kilometry pól. Wtedy te paszczury nie były jeszcze tak brzydkie, na pewno nie tak zorganizowane. Pasły się na zalegającej tonami padlinie- pozostałościach po bitwie. Ktoś.., lub coś musiało dołożyć do ich rozwoju swój wkład- uposażyć w nowe ząbki, dieta z padliny pogłębić mutację. Widocznie wyżerka na tamtym cmentarzysku się skończyła i ruszyły dalej, na północ, szukają pożywienia... - poinformował skrótowo biobot łypiąc okiem na powalonego padlinożercę.


Skierka

Poruszająca się na mechanicznych skrzydełkach wietrzniaczka nie dość, że miała większą możliwość ucieczki przed poczwarami wewnątrz Munbyne, to jeszcze mogła obserwować je ze znacznej wysokości, z lotu wietrzniaka i perspektywy znacznych wysokości. Gdy tylko ofensywa rozpoczęła się na dobre i pierwsze paskudy przeskoczyły Wilczy Mur mistrzyni żywiołów momentalnie odbiła się od poziomu ulic i poza zasięg skocznych i kąśliwych hienoidów. Wydawało się to proste, ale lawirowanie pomiędzy zabójczymi szczękami niczym pszczoła czy koliber wokół kielichów kwiatów wymagało wprawy, nieustannego skupienia i śmiałych manewrów przy których najmniejsze niedociągnięcie wystarczyło do utraty kończyn, a nawet od razu życia- biorąc pod uwagę szerokość szczęk mutantów i małe rozmiary dawców pokroju Skierki. Nie raz brakowało centymetrów, by elementalistka padła ofiarą padlinożernych szczęk. Kilkakrotnie oszukała przeznaczenie nurkując pod zamaszystymi sierpami pałąków szponiastych ramion czy odbijając się na czubku nosa chcącego połknąć ją od spodu futrzastego mięśniaka. Nie mając wielkich szans w bezpośrednim starciu zrezygnowała z walki, zwiększyła pułap dopatrując się w nocnym powietrzu przecinających mrok klinów ostrzału moździerza, który też dość szybko namierzyła. Przelatując nad południową bramą faktycznie śledziła trzy bojowe motocykle- formację zwiadowczo-bojową kpt. Stobbyr'a z mechanicznym warkotem prujące ku płaskiemu wzgórzu na południowy wschód od bramy. Faktycznie ledwie nadążała za wyposażonymi w spalinowe silniki jednośladami- ratowała ją perspektywa wysokości -i całe szczęście! Przy moździerzu już nikogo nie było- obsługa w ostatniej chwili opuściła statyw i nawiała gdzieś w las. Stobbyr zdążył już zakręcić za stanowiskiem artyleryjskim, już nawracał z zamiarem zatrzymania się przy samej armacie i zbadania osprzętu. Wyglądało wręcz, że spotka się z dwoma podkomendnymi w połowie drogi, dokładnie na wysokości moździerza. Niespodziewana eksplozja rozerwała niewielką łąkę na szczycie opustoszałego pagórka tworząc w płaskim do tej pory miejscu spory krater. Podmuch ognia wypchnął spod Stobbyr'a i podwładnych maszyny, a ich samych rzucił bezwładnie w okoliczne zarośla. Wietrzniaczka była najbliższym świadkiem pułapki, jedyną pomocą w odwodzie i zarazem najmniejszym ratownikiem całego zajścia. Fakt, że ładunki odpalono tak synchronicznie świadczyły, że napastnicy wciąż są niedaleko lub szybko się oddalają. Wybór ratunku siebie czy zwiadowców pozostał samej wietrzniaczce.
 
__________________
"His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
majk jest offline