Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-12-2011, 20:42   #17
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

GRZEGORZ WICHROWICZ

To był wielki wieczór dla Grzegorza. Jego debiut jako muzyka w „Kryształowej”. Czuł się dziwnie już od samego popołudnia.

Nawet sprawa z okropnym zdjęciem i tym dziwacznym cytatem z Pisma Świętego odeszły na drugi plan. Popołudnie zajął mu dobór ubrania na wieczór i wysłuchiwanie rad Gosi, która nie miała zamiaru zostawić go w tej ważnej chwili samego. Jego dziewczyna miała zamiar wspierać go w „Kryształowej”. Grzegorz jednak nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, czy też mieć powody do jeszcze większej ilości zmartwień.

Wyjątkowo pojechali taksówką. Komunikacji wieczorami zdarzały się wpadki w postaci spóźnień czy wypadnięcia autobusu z kursu, a nie mieli zamiaru spóźnić się pierwszego dnia. Motor odpadał, bo pewnie Max będzie namawiał ich na drinka po występach czy nawet w trakcie, a poza tym padający zimny deszcz nie zachęcał do jazdy w siodełku.

Pracę miał zaczynać od siódmej wieczorem. Krótkie granie, co pół godzinki przez kilkanaście, góra kilkadziesiąt minut. Potem chwilka przerwy i powtórka. Lokal zamykano o drugiej, chyba, że jacyś wyjątkowo hojni klienci postanowili zabawić się dłużej. Jednak o drugiej w nocy Grzesiek już miałby wolne.

Krzysiek Maksiński przywitał ich serdecznie i zaprowadził do pomieszczeń dla personelu, gdzie mogli zdjąć płaszcze i wypić coś ciepłego. Czekali. A Wichrowicza zżerała od środka trema.


* * *


- Dobra, stary – Max wyciągnął Grześka w kwadrans później. – Siódma. Wchodzisz, chłopie. Rozwal tą budę! - Ostatnie zdanie kolega Grześka podkreślił waląc w plecy Wichrowicza.

Grzegorz wyszedł na zaimprowizowaną scenę skupiając na sobie wzrok części gości. „Kryształowa” predestynowała do rangi lokali „z klasą” tak, że odwiedzający ją ludzie pragnęli uchodzić za kulturalnych i obytych. Nie różnili się jednak za bardzo od gości innych, mniej „szykownych” restauracji. Piątkowy wieczór chcieli spędzić przy alkoholu, muzyce i ewentualnie jakiś tańcach.

W momencie, kiedy Wichrowicz wszedł na scenę stał się innym człowiekiem. Przestawał być kulejącym mężczyzną, a stawał się artystą. Występy publiczne odsłaniały jego prawdziwą naturę i ci, co go dobrze znali, doskonale o tym wiedzieli. Śpiewał i grał a ludzie słuchali, jedli, pili, żartowali, śmiali się unoszeni jego muzyką.
Gromkie oklaski na koniec pierwszego „wejścia na scenę” powiedziały Grześkowi to, co chciał usłyszeć. Powinien mieć tą pracę.

- Świetnie, chłopie – Max nie krył radości waląc Grześka po plecach. – Napij się – podstawił mu drinka. – Zasłużyłeś.


* * *

Było po dziesiątej. Ludzie pływali na oparach alkoholu, a Grzegorz pływał na fali swojej muzyki. To było tak samo, jakby grał na dworcu, ale było mu znacznie cieplej.

Czas zatrzymał się w miejscu. Był tylko rytm, była tylko melodia, była jedynie muzyka.

Grzegorz otworzył oczy po jednym z wolniejszych kawałków i uniósł głowę. Okrzyk zamarł mu w gardle, wciśnięty doń gwałtownym spazmem strachu.

Tuż przed nim, o wyciagnięcie ręki, stał Andrzej Czuba. Ze zmasakrowanej twarzy spływała krew, ze ściśniętych drutem kolczastym ust wydobywał się jękliwy bełkot, jakby nieszczęśnik próbował coś powiedzieć, lecz okrutny knebel nie pozwalał mu wyartykułować zrozumiałego słowa.

Grzegorz targnął się i zaczął krzyczeć, aż ktoś boleśnie nie uderzył go w twarz.

- Grzesiek, Grzechu – ktoś, coś do niego mówił.

- Grzesiaczku – to była Gosia.

Wichrowicz otworzył oczy.

- Co się dzieje, koleżko?! – Krzysiek spoglądał na Wichrowicza z niepokojem. – To tłumy mają mdleć na twój widok, a nie ty masz tracić przytomność na widok tłumu – próbował zażartować Max, ale żart wyszedł raczej słabo.

- Daj mu spokój, Max – powiedziała Gośka, nieco wkurzonym głosem.

- Spokojnie, dziewczyno. Wyluzuj. Odpocznij chwilkę, Grzesiek. Wyjdziesz po kolejnej turze. Każę Basi puścić coś z taśmy.



BASIA ZIELIŃSKA

Basia czuła strach. Nieuzasadniony. Irracjonalny. Jakby wokół niej zaciskała się niewidzialna obręcz pozbawiając ją zdrowego rozsądku.

Wszyscy w kamienicy współczuli pani Ani Czubie straty syna. Chodzili do jej mieszkania podtrzymując dobrymi słowami na duchu. Dodając otuchy. Jakby jakiekolwiek słowa mogły coś zmienić. Andrzej nie żył. Pozbawiono go życia, nim na dobre je rozpoczął. W tak brutalny sposób, że media z niezdrową fascynacją rozpisywały się, iż jego śmierć była „najokrutniejszym mordem w Mieście”.

Młoda Zielińska wypatrywała końca tygodnia, jak zbawienia. Kiedy wychodziła do pracy, było jeszcze ciemno i wydawało jej się, że w każdym ciemnym miejscu czeka na nią przyczajony napastnik. Odżywała w samym żłobku gdzie, otoczona maleństwami, spełniała się społecznie. Dzieci były męczące, ale zrozumiałe. Basia z łatwością dbała o to, aby potrzeby szkrabów były zaspokajane, a obowiązki pozwalały jej zapomnieć o niepokojach i lękach.
Ale potem musiała wracać do domu. Starała się zdążyć przed zmierzchem, ale nie było to proste, więc często musiała stawać czoła swoim lękom nim znalazła się bezpieczna w znajomych czterech ścianach swojego pokoju.

To był azyl Basi przed zewnętrznym światem. Jej bastion, gdzie po całotygodniowym trudzie mogła odpocząć od codzienności. Poczytać, poleżeć, posłuchać muzyki, zrelaksować się. Dzisiejszy wieczór zapowiadał się przyjemnie, o ile to w ogóle było możliwe w tych okolicznościach – szczególnie, że Zbigniew miał nocną zmianę, tam, gdzie pracował. Nie będzie musiała unikać konkubenta matki w drodze do toalety.

Tego wieczora Basia postanowiła poczytać. Lektura była taka sobie i sama nie wiedząc kiedy zasnęła nosem w książce.


* * *


Obudziło ją dziwne uczucie, że nie jest sama w pokoju. Wstrzymała oddech i otworzyła oczy. Lampka dawała sporo światła, idealną ilość do czytania. Z knajpy „U Włodka” dolatywały echa jakiejś pijackiej awantury. Ale to, co niepokoiło Barbarę najbardziej, to było szuranie. Ciche, ledwie słyszalne chrobotanie. Dochodziło z szafy na ubrania.

Młoda Zielińska zamarła. Serce kołatało się jej w piersiach, jak spłoszony ptak.
Szczur. To na pewno był szczur.

Ledwie ta myśl pojawiła się w jej głowie usłyszała kolejny dźwięk. Tym razem o mało nie krzyknęła ze zgrozy. Drzwi od szafy zapiszczały cicho, jękliwie i zaczęły się otwierać.

Najpierw pojawiła się w nich blada ręka, wyraźnie poplamiona zbrązowiałą, zaschniętą krwią. Basia widziała poczerniałe, połamane paznokcie. Bała się, że za chwilę nie utrzyma zawartości pęcherza.

A potem ujrzała twarz wypełzającej z szafy osoby. Oplecioną drutem kolczastym, zmasakrowaną i bladą twarz Andrzeja Czuby.

- Ty możesz być następna, Basiu – wyjęczał niewyraźnie trup i dziewczyna obudziła się z krzykiem.

Spojrzała w stronę szafy. Jej drzwi były zamknięte, ale i tak czuła strach ściskający ją za gardło.



WANDA JAWORSKA


Było już sporo po siódmej, kiedy Wanda czekała na przystanku. Praca w książnicy przedłużyła się w związku z przygotowywaniem do wystawy i dziewczyna zmuszona była pracować w nadgodzinach.

W piątkowy wieczór, w centrum miasta, gdzie mieściła się Książnica, panował spory ruch. Na przystanku oczekiwało sporo pasażerów, ale tramwaj spóźniał się na tyle długo, że na pewno jakiś wypadł z kursu. Nieźle już zziębnięta Wanda mogła jedynie cierpliwe czekać kuląc w sobie, by stracić jak najmniej ciepła.

Kiedy w końcu przyjechał jej numer ludzie rzucili się do wejścia z takim zdziczeniem, że dziewczyna cofnęła się przepuszczając rozpychających się łokciami i wyzywających wzajemnie ludzi. Koniec końców została na przystanku pośród niewielkiej gromadki podobnie jak ona zrezygnowanych ludzi. Z dwojga złego wolała jeszcze odrobinę zmarznąć, niż tłoczyć się jak sardynka z tymi wszystkimi agresywnymi ludźmi.
Tramwaj odjechał a ona i kilku mniej przebojowych pasażerów skryło się pod wiatą, by chociaż odrobinę ochronić przed siąpawicą i wiatrem.

Można powiedzieć, że czekała ich nagroda. Po niespełna trzech minutach przyjechał drugi skład, prawie pusty i dobrze ogrzany.

- Pomoże mi panienka – starsza kobieta zaczepiła Wandę, kiedy ta już wsiadała do ciepłego wnętrza pojazdu.

- Oczywiście – odpowiedziała Jaworska uprzejmie i spełniła prośbę staruszki.

Kobieta była niewysoka, drobna i koścista, – co dziewczyna poczuła ujmując starowinkę pod rękę. Ubrana w czarny płaszcz i opatulona równie ciemną chustą wyglądała, jakby wracała z pogrzebu. Patrząc na jej pobrużdżoną twarz Wanda dawała kobiecince najmniej osiemdziesiąt lat.

- Dziękuję, dziękuję, dziękuję ... – staruszka nie kryła wzruszenia. – Ma panienka takie dobre serce.

Oczy Wandy i starszej kobiety spotkały się ze sobą. Oczy starowinki były ciemnobrązowe, a w mdławym świetle we wnętrzu tramwaju zdawały się być prawie czarne. Wanda, sama dziwiąc się swojej reakcji, zadrżała na widok oczu seniorki. Było w nich coś dziwnego. Jakaś niebezpieczna nutka, jakby staruszka była osobą nie do końca zdrową psychicznie. Dlatego też dziewczyna poczuła się nieco pewniej, kiedy staruszka usiadła na miejscu zaraz przy wejściu, a ona sama przeszła nieco dalej i siadła wygodnie wyciągając książkę.

- W książkach nie piszą prawdy – głos staruszki, prawie przy uchu, zmusił Wandę do podniesienia wzroku. Babcia przesiadła się najwyraźniej w międzyczasie, bo teraz siedziała przed dziewczyną.

- Nie możesz zamykać oczu, Wandziu, na to, co ujrzysz. Bo zginiecie. I nikt po was nie zapłacze.

Serce Jaworskiej zabiło szybciej. Skąd ta dziwna staruszka znała jej imię!? Co to za brednie wygadywała!?

- Co... – chciała zapytać Wanda, ale starucha syknęła tak dziwacznie i przeraźliwie, że głos dziewczynie uwiązł w gardle.

Potrafiła jedynie wpatrywać się w pomarszczoną twarz kobiety i te dziwaczne, czarne jak otchłań oczy.

- Nie przerywaj mi, dziecko, bo nie mam za wiele czasu – kobieta już nie mówiła, raczej warczała. – Zaczęło się. I nie skończy, póki nie umrzecie lub nie powstrzymacie tego. Nie zrobicie tego, co powinniście zrobić.

- Ale ...

- Nie przerywaj mi! – starucha ryknęła tak, że słyszeć ją musieli wszyscy w tramwaju. Jej oddech śmierdział padliną i zepsutymi zębami. – Szukaj klucza. Klucza, rozumiesz. Szukaj go. Musisz....Mój wnuk...

- Wanda?! – ktoś dotknął ramienia Jaworskiej, a ta prawie podskoczyła. – Cześć! Przepraszam. Nie chciałam cię przestraszyć.

Wanda zorientowała się, że drzemie z książką opuszczoną na kolana. Witającą ja była Ewa Przybylska, jej koleżanka ze studiów. Staruszki nie było przed nią. Siedziała nadal na siedzeniu przy wejściu. Tramwaj stał. Chyba już przez dłuższy czas, bo zniecierpliwieni pasażerowie narzekali głośno i patrzyli na zegarki.

- Proszę państwa – głos motorniczej rozbrzmiał w ciszy pojazdu. – Proszę państwa właśnie się dowiedziałam, że linia jest zablokowana. Jakaś biedna staruszka wpadła pod tramwaj, gdzieś przed nami. Dalej nie pojedziemy.

Wandę coś ścisnęło za gardło. Odruchowo spojrzała w stronę siedzenia przy drzwiach. Miejsce było puste.

- Wandziu?- - Ewa szarpnęła ją za ramię. – Co się stało? Strasznie zbladłaś. Idziemy z Oliwką i Martą na drinka. Może chcesz pójść z nami. Szczerze mówiąc, to wyglądasz na taką, co potrzebuje się wyluzować.
 
Armiel jest offline