Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-12-2011, 12:27   #121
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
XARAF FIREBRIDGE


Xaraf czytał, z trudem znosząc upał panujący w domu. W końcu poszedł na kompromis. Włączył wiatrak i ustawił go na cały regulator. Podobnie pomyślała połowa londyńczyków i przeciążona elektrownia nie wytrzymała takiego poboru mocy. Telewizor zgasł, wiatrak przestał się obracać, a lodówka mrozić.
To była norma po Fenomenie z 2012 roku. Nowoczesne elektrownie nie wytrzymywały emanacji Całunu, a te starsze – poboru mocy i tak to się kręciło.

W sumie jednak brak elektryczności nie przeszkadzał Xarafowi w nauce. Siadł z książką bliżej okna i czytał. Instrukcja była nudna i pisana językiem napuszonego urzędnika, co – nie wiedział dlaczego – irytowało Egzekutora. Ale musiał się z nią zapoznać.
Zasady windykacji były dość zawiłe, ale przynajmniej używanie jego mocy było jasno opisane. Kiedy miał do czynienia z samym Martwym, mógł je odpalać w dowolnym momencie i używać tak, aby dłużnik był w stanie pożyczone pieniądze zwrócić. Kiedy przy Martwym był jakiś człowiek, mógł to zrobić tak, aby człowiek nie oskarżył go o atak za pomocą magii, kiedy windykował dług od człowieka użycie mocy było jego indywidualnym wyborem, za który odpowiadał osobiście.

Upał wlewał się przez otwarte okna do mieszkania Xarafa. To, że jego „gniazdko” znajdowało się na ostatnim piętrze, najbliżej nagrzanego dachu, nie pomagało.

Miał ochotę zedrzeć z siebie skórą, i zanurzyć się w ciekłym azocie.


DOLORES E. RUIZ, GARY TRISKETT


Brewer skinął głową, jakby nic się nie stało.

- Spokojnie, Garry – powiedział. – Zrobiłbym to samo, na twoim miejscu.

Przez chwilę milczeli.

- Chodźcie – Brewer uśmiechnął się lekko. Zaprowadzę was do niej.

Opuścili zawsze chłodny gmach MRu wychodząc w sam środek upału.

To były tylko trzy przecznice. Niedaleko. Więc odpuścili sobie samochód. Żar lał się z nieba z taką siłą, że po chwili obaj mężczyźni ociekali potem. Lola, jakby się nad tym zastanowić, miała powód do zadowolenia. Pochodziła z kraju, gdzie słońce i upały są normą, więc męczyła ją ponura, londyńska aura. Cieszyła się tą odrobiną słonecznego blasku. Dzięki niemu miazmaty Śmierci, opary Całunu, zdawały się być mniej intensywne. Jakby nie patrzył, w większości podań Świat Żywych to był dzień i słońce, a Martwych – noc i księżyc.

Ludzie na ulicach nie podzielali jednak zadowolenia latynoski. Większość starała się znaleźć miejsce, gdzie upał by tak nie doskwierał. Cień bramy, skrawek cienia pod drzewem, parasolkę w ogródku na ulicy. Chłodzili się lodami, zimnymi napojami, a nawet pluskali się w fontannach miejskich. Głównie dzieciaki, ale kilka nastolatek w strojach kąpielowych szybko zwróciło uwagę całej trójki.

Przecięli Ulicę Królowej Victorii i weszli w chłodny Watiling Ct. Kopuła katedry Świętego Pawła widoczna ponad budynkami była dla nich drogowskazem w tej części miasta. W końcu zatrzymali się przed wejściem do małej restauracji noszącej nazwę „Reflex”.

Brewer wskazał ją głową i zmrużył oczy.

Wyraźnie poczuł to, co w Garym rozpaliło już hyperadrenalinę. W środku czaiło się jakieś zagrożenie. Lola też wyczuwała paskudne zawirowania Całunu. W „Reflexie” był jakiś silny Nieumarły. I raczej nie z gatunku tych, co popijają kawę i jedzą ciasteczka.

Dźwiękoszczelne drzwi chroniące lokal prze zgiełkiem ulicy były zaciemnione. Nie mogli przez nie usłyszeć ani zobaczyć nic, co działo się w lokalu. A że coś tam się działo, ostrzegały ich wszystkie zmysły.

Dzwony w mieście szaleńczo wybijały południe....


RUSSEL CAINE


Caine jechał zgodnie ze swoją szkołą nauki jazdy. Szkołą paranoi i braku zaufania nawet do własnego cienia. Gdyby woził za sobą ogon, na pewno śledzący go dostałby choroby lokomocyjnej, czy nawet nabawił się ostrej nerwicy jak również nadszarpnął poczucie własnego ego.

Co by nie mówić, w tego typu zagraniach Russel nie miał sobie równych. Proszki pomagały na ból głowy, ale nie pomagały na inne przywary.

- Po coś tam lazł? – głos na tylnym siedzeniu zaskoczył Russela kompletnie.

Nie odwracał się. Nie chciał tracić czasu. Jedno spojrzenie we wsteczne lusterko powinno pokazać mu, kto podszedł go jak dziecko. Ale nie pokazało. Tylne siedzenie było puste.

- Po coś tam lazł? – zapytał ten sam cichy, męski szept. Tym razem dobiegał z siedzenia po lewej.

Caine zatrzymał samochód na pierwszym wolnym miejscu, jakie zobaczył, prowokując tym samym kilka bluzgów od kierowcy cabrio jadącego tuż za nim.

Dzwony na kościelnych wieżach zaczęły wybijać południe.

Russel poczuł. jak jakieś niewidzialne ręce wciskają go w fotel, jak jakiś ciężar przygniata mu klatkę piersiową, pozbawia tchu. Jakiś prawie dziecięcy głosik zaczął mu szpetać do ucha znane już słowa wiersza.

Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe dzwony huczą!
A każdy huk spiżowych płuc bucha brzemienny krwawą tuczą!
Morze dymiącej, spiekłej krwi rozlewa w krąg odmęty błotne,
Które sięgają już mych ust, jak węże śliskie i wilgotne!
Huk każdy ciosem wali w skroń, zbolałą skroń rozmiażdżą, stłuczą!
Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe dzwony huczą!

- Szukałeś mnie – głos zmienił się w męski szept. – Oto jestem.

Drzwiczki samochodu zamknęły się. Otwarte wcześniej szyby powędrowały w górę. Pasy oplątały ręce i ciało kierowcy, silnik odpalił i auto włączyło się w ruch, z unieruchomionym Cainem na siedzeniu.

Niewidzialna stopa wcisnęła pedał gazu do dechy. Samochód nabrał prędkości.

- Zobaczymy jak Martwy lęka się śmierci – szept nabrał głębi.


CHARLES FOSTER


Rewir w dzień był niczym stara dziwka. Pozbawiony makijażu i osłony nocy wyglądał tylko jak stara, zdewastowana dzielnica Londynu. Ciemności nocy maskowały szpetotę domów, blask neonów maskował ich całkowity brak architektonicznego piękna.
Rewir w dzień był tylko opustoszałą, wyludnioną częścią miasta – wspomnieniem grzechów nocy.

Kot szedł znanymi sobie uliczkami ostrożnie używając daru, by rozpoznawać zagrożenia. Wyczuł kilka zombie sprzątających po nocnych baletach. Tak rozłożonych, że kompletnie nie zważali na to, że słońce i upał jeszcze szybciej zakończą ich drugie życie. A może właśnie o t chodziło tym najbardziej pogardzanym spośród zdechlaków stworzeniom.

W pewnym momencie zmysły Kota wyczuły wampira Nowej Krwi. Skrywał się gdzieś w budynku o zabitych deskami oknach, przy którym przechodził Kot. Ze środka dobiegała rzężąca muzyka z magnetofonu.

Kot minął ulicę, na której często kręcili się inni loup-garou. Nie miał zamiaru na razie stawać pyskiem w pyski z Benedyktem. Przeszedł zdewastowaną kładką nad nieużywanymi torami kolejki, i po chwili zatrzymał się przy jednym ze starych, obłażących farbą wagonów porzuconych na bocznicy.

- Cześć, Karczoch – miauknął przed wejściem do jednego z nich Kot. – Mogę wejść.

Duch – informator załomotał okiennicami, otworzył drzwi do wagoniku.

Kot wszedł, zanurzając się z blasku słonecznego dnia prosto w objęcia ciemności. Za oknami wagoniku dzień zmienił się w śnieżną noc. Karczoch był silnym duchem i całkiem nieźle trzymał w ryzach ten wagon.

- Mam kilka pytań, Karczoch – powiedział Kot, kiedy pojawił się Bezcielesny.

Tym razem przyjął formę konduktora. W nienagannie zaprasowanym uniformie i z zegarkiem na łańcuszku wystającym z kieszeni.

- Masz bilet, Kocie?

Kot wyjął guzik z charakterystycznym logiem Kolei Brytyjskich wytłoczonym na błyszczącej miedzi.
- Mam – powiedział kładąc guzik na stercie innych darów przynoszonych Bezcielesnemu – guzików, biletów, fragmentów odzienia, zniszczonych rzeczy. Wszystkie łączyła jedna wspólna przeszłość, która naznaczyła także ducha. Katastrofa kolejowa, w której wszyscy uczestniczyli.

Nim Bezcielesny przeszedł do dalszej części rytuału najpierw dokładnie sprawdził guzik.

- Co w zamian? – zapytał w końcu konduktor.

- Informacje.

- Pytaj.


Kilka minut później Kot wychodził na zewnątrz.

- Uważaj na siebie, Kocie – powiedział duch. – Ktoś życzy ci śmierci. Już zaczął plany.

Nawet gorący, upalny dzień nie zmniejszył uczucia chłodu, jaki towarzyszył Kotu po wyjściu z wagonu Karczocha. Zmiennokształtny nie wiedział jednak, czy powodem by la nagła zmiana pory dnia i roku pomiędzy wagonem, a resztą świata, czy też słowa Karczocha.

Uśmiech na twarzy Kota, kiedy opuszczał Rewir, mógł wprowadzić w kompleksy Kota z Alicji w Krainie Czarów.


LAURA MORALES, EMMA HARCOURT


Stukot maszyny do pisania za drzwiami poinformował Laurę, że ktoś jest w ich pokoju. Mimo, że komisariat policji od MRu oddzielało kilkanaście przecznic, kiedy wróciła, marzyła o zimnym prysznicu. Gmach Ministerstwa był chłodny i kiedy tylko przeszła weryfikację przy bramie, a potem drugą, gdy wkraczała do sekcji Łowców, czuła się już całkiem nieźle.

Osobą piszącą na maszynie była Emma. Kiedy Laura wchodziła do środka, Fantomka kończyła właśnie długi raport z postępów w śledztwie.


Emma zauważyła wejście Nekromantki, kiedy ta otworzyła drzwi. Wiedźma wyglądała nie najlepiej. Upal najwyraźniej dawał się jej we znaki, podobnie jak wszystkim. Obie dziewczyny wymieniły kilka uwag. Emma zajęła się sprawdzeniem tego, co wyszło spod klawiszy jej maszyny, a Laura pozwoliła sobie na chwilę wytchnienia.

Dzwony zaczęły dudnić na dwunastą. Laurze poszło szybciej, niż sądziła, a i dla Emmy to, było zaskoczeniem. Uwinęła się ze swoimi zadaniami wręcz błyskawicznie.

- Nathan będzie tu o pierwszej – powiedziała Laura. – chce jeszcze raz pojechać na miejsce znalezienia ciał i poszperać tam za jakimiś kotołakami.


NATHAN SCOTT


Wyczucie zagrożenia rozdzwoniło się w głowie Egzekutora, kiedy ten zbliżał się do samochodu. Wydawało mu się, jakby czas wokół niego rozciągał się, jak guma do żucia, jakby dźwięki ulicy ktoś przepuszczał przez urządzenie wydłużające każdą nutę.

Samochód wyjechał zza rogu, z piskiem opon i smrodem palonej gumy. Wziął kolejny zakręt, podskakując na krawężniku i gubiąc kołpak, który potoczył się w bok z metalicznym brzękiem, zjechał na chodnik i pomknął pomiędzy odskakującymi w popłochu ludźmi.

Nathan ze zdumieniem dostrzegł, że samochód kieruje się jakby własną wolą. Chociaż nie! Był w nim kierowca. Ale chyba stracił przytomność lub coś się z nim działo!
Maszyna, jakby sterowana niewidzialną wolą, pruła prosto przed siebie, w stronę parku.

Parku, gdzie bawiły się dzieciaki i gdzie jeszcze przed chwilą Egzekutor planował niedoszłe spotkanie. Hyperadrenalina krążyła w jego żyłach, niczym dawka czystej, atawistycznej siły, szybkości i zręczności.

„Opętany” samochód minął klowna i wjechał na teren parku.


SHAY KEANE


Muzyka. Znalezienie właściwego akordu, właściwego dźwięku, właściwej nuty dla każdego Bezcielesnego było inne. Przypominało komponowanie. Niekiedy trwało sekundy – ot! jeden impuls, przebłysk geniuszu – i muzyka sama płynęła przez Egzorcystę. Innym razem szukanie właściwej nutki było niczym randka z nudną i niechętną dziewczyną. Można było osiągnąć sukces, ale wymagało to sporej dawki czasu i jeszcze większej dawki cierpliwości.

Shay grał, a unieruchomione dziecko miotało się, w granicach swoich możliwości na łóżku. Keane zanurzył muzykę w opętanej, znalazł ścieżkę prowadzącą wprost do Bezcielesnego, który próbował zmyłek, zwodów i uników. I robił to w sposób wyjątkowo dobry.

W końcu jednak nieźle już zmęczony złapał właściwy rytm. Muzyka stała się egzorcyzmem. Teraz wszystko zależało od tego, jak silny duch opętał dziewczynkę.

Kiedy Shay zrozumiał, z czym się mierzy, było odrobinę za późno. To nie była jego wina. Pierwszy egzorcysta, którego przysłało Ministerstwo – Andreas Luopko – popełnił błąd, który potem powielili koordynatorzy. To nie był duch, jak sprawę przedstawił Luopko. Dziewczynę opętał demon. a za niego Shay nie powinien był się zabierać bez pomocy innych egzorcystów.

Teraz egzorcyzm stał się walką o duszę nie tylko dziewczynki, lecz również samego Shaya. Jednak starcie z Piekielnym Pomiotem nie mogło zakończyć się dobrze.

Muzyka zaczęła się rwać, kiedy gardło egzorcysty wypełniły haczyki na ryby, albo uczucie do tego bardzo podobne. Shay czuł smak krwi w ustach. Metaliczny i przerażający.

Miał wrażenie, że stoi na krawędzi, że zaraz spadnie w przepaść i zniknie, pochłonięty prze to COŚ, co skryło się tak kruchym ciele.

Huk wystrzału zabrzmiał w uszach Keanea jak odległy wystrzał kapiszonowy.

Poczuł, że ktoś szarpie go za ramię i pomaga wstawać.

Ujrzał dziewczynę leżącą w łóżku. Jej głowa i twarz znikły. To zapewne Egzekutor widząc, że coś idzie nie tak użył swojej pukawki. Żagiew wyprowadzał egzorcystę z pokoju. Shay chciał coś powiedzieć, ostrzec obu, jak wielką głupotę zrobił Egzekutor, lecz nie zdążył.

Zawirowanie Całunu stało się wręcz duszące. Drzwi za ich plecami zatrzasnęły się z hukiem pozostawiając dyżurnego Egzekutora na pastwę demona.

- To demon ... – wycharczał Shay do telekinetyka. – Nie złodziej ciał.

Ten zrozumiał.

- Wszyscy uciekać, szybko! Szybko!

z pokoju zastrzelonego dziecka dobiegł ich wściekły ryk, a potem chichot, spuentowany wrzaskiem bólu.

Zabicie ciała nosiciela rzadko przerywało przejście demona do ich płaszczyzny. Szczególnie, jeśli morderstwu towarzyszyła fala tak wielu negatywnych emocji.

Shay wypluł z ust paskudnie wyglądający haczyk na ryby i opierając się ściany, zostawiając na niej krwawe ślady, ruszył w stronę wyjścia.

Trzask szkła i odgłos rozbijania się jego odłamków o cement zatrzymały egzorcystę.

Wiedział, co oznaczają te dźwięki. Demon znalazł sobie nowe ciało. Większe. Silniejsze. Ciało dorosłego sukinsyna, który nie wahał się zamordować małej, związanej dziewczynki.
A teraz, korzystając z uroków tego opętania Piekielny Pomiot wyskoczył na miasto, dosłownie. przez okno.

- Musimy go dopaść, nim narobi większego zamieszania – powiedział Shay już wyraźniej po pozbyciu się haczyka z gardła.

- Potrzebujemy koordynatora, tak? – zapytał Żagiew.

- Tak – dodał Shay. - I jakiegoś speca od demonów. Pół armii Ojczulków i Siostrzyczek i drugie pół egzorcystów.

Spojrzał na twarz matki nieszczęsnej dziewczynki.

- I musimy się dowiedzieć, jak to dziecko mogło zetknąć się z takim bytem i jak się skurwysyn nazywa.

Ale najpierw Shay potrzebował czegoś mocniejszego, by zdezynfekować gardło i sumienie.


CG LAWRENCE


Wybrany lokal nazywał się „Reflex”. Przyjemne wnętrze, zaciemnione szyby, zapach kawy. Brewer zostawił jej pięćdziesiąt funtów, by mogła sobie zamówić coś do picia lub jedzenia. Była głodna, wiec z chęcią skorzystała z propozycji. Tym bardziej, że miała tutaj poczekać jakiś czas.

Lokal był miły, kelnerka też, goście zajęci sobą, jedzenie wyśmienite, lecz nie do końca na jej kieszeń. Nie narzekała jednak. Zabijała czas lekturą, jednej z książek postawionych na półkach jako dekoracja i napełniała żołądek ciepłym jedzeniem. Nie spieszyła się i obsługa chyba to wyczuła, bo podchodziła do niej dopiero wtedy, gdy zwróciła na nich swoją uwagę. Mistrzowie w swoim fachu. Szkoda, że nie mogła zostawić im tak sutego napiwku, na jaki zapewne liczyli.

Fala Śmierci oderwała CG od lektury. Mocna, śmierdząca „złem” aura, która wypełniła „Reflex” po tym, jak do środka wszedł ten dziwny mężczyzna w ciemnym płaszczu mimo upału, wręcz przytłoczyła CG.



Mężczyzna zatrzymał się w wejściu lustrując salę. Wzrok jego i CG spotkały się i egzorcystka zadrżała. Znała jego twarz! Nie wiedziała skąd, ale znała go! I przerażał ją! Cholernie ją przerażał.

Jakby wyczuwając emocje, jakie towarzyszyły CG mężczyzna uśmiechnął się. A potem jego płaszcz ożył i zmienił w dziesiątki małych, ruchliwych, czarnych stworzeń. Cieni, które niczym małe nietoperze pomknęły w stronę CG oraz obsługi i nielicznych gości.

Sam mężczyzna też się zmienił. Wyglądał teraz dużo groźniej, paskudniej.



- W końcu cię znalazłem, Świetlista – warknął nieznajomy.

Ludzie w lokalu zaczęli wrzeszczeć, duszeni przez ożywione cienie.

- Nie ucieka się swemu mężowi – zarechotał szaleńczo.
 
Armiel jest offline