Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2011, 17:38   #193
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
W zatęchłym od dziwnych zapachów domu Złamanego Wiosła słuchał wystraszonej i wyraźnie załamanej Samanthy z bezsilną obojętnością na twarzy. Chciał, żeby nie cierpiała. Pewnie nawet gdyby mógł przejąłby na siebie jej żal. Wywołanie w sobie czegokolwiek poza apatią, było tak bardzo trudne…

Solomon Colthrust…

Solomon Colthrust…

Solomon Colthrust…


Myśli leniwie kojarzyły fakty. Surowa twarz mężczyzny słabo przebijała się przez psychiczne wyczerpanie Dufrisa. Powoli jednak coś zaczynało się łączyć. Wyrobione instynkty zaczynały naprowadzać go na pytania, których sam jeszcze dokładnie nie rozumiał, ale wiedział, że powinien zadać. Dlaczego wczoraj o tym nie pomyślał? O czym? O tym że Colthrusta dotknęło w hoteliku Virgilów. O tym że nie ma odwrotu. O Jezu… Coś błysnęło złowrogo w głowie agenta. Może mogli coś zrobić… Może Indianin mógł… spowolnić? Zanim to go pochłonęło… Gdyby tylko skojarzyli. Dotknięty przez macki Red… Facet musiał być silniejszy od mechanika Reda… dłużej mu się opierał… cholera jasna…
Norman Dufris przymknął oczy przełykając gorzką pigułkę efektów ich nieporadności. Żal. Przez tą wszechobecną grozę od dłuższego czasu nic innego poza strachem. Nawet jak pyskujący Walker działał mu na nerwach to nic z tego nie wynikało. Żal był prawdziwy. Cholerna i straszna szkoda tego zimnego, bezpośredniego, acz mimo wszystko rozsądnie stonowanego mężczyzny. Ciemność jakby celowo wybrała sobie na początek tego najsilniejszego z nich. Jakby mówiła: wszyscy będziecie nasi. Każde jedno z was.
- Czy można mu jakoś pomóc? – chciał mimo wszystko usłyszeć tę odpowiedź na własne uszy.
Być może już niepotrzebnie. Bezradność i umysłowy marazm w końcu zaczął ustępować.

Poszli przez nieświadome niczego i nadal tętniące życiem miasteczko usunąć chwasta, który wżarł się i przegnał duszę Solomona Colthrusta. I to było to. Działanie. Zbawienne działanie, które znowu podziałało jak zastrzyk z kofeiny. Już dwa razy znalazł się w sytuacji gdy nie było możliwe. Jeśli znajdzie się raz jeszcze… nie będzie już niczego.

Na miejscu jednak stało się coś nieoczekiwanego. Stary Indianin stracił wiarę w siebie. Norman przez chwile poczuł się jakby mu ktoś zabrał dostęp do powietrza. Omal naprawdę się nie zachłysnął. Nieee. Ucieczka nie wchodziła w grę. Przyszli tu w konkretnym celu. Musiał jakoś zmusić ich, a przez to i siebie by nie odpuszczali. By się nie poddawali… Myśl… Myśl!

Czy mieli wszystko? O tym właściwie Norman nie pomyślał. Cały poprzedni dzień spędził na komisariacie, a noc... nocy wolał nie pamiętać. Nie byli na nic przygotowani.
- Panno Halliwell! - krzyknął do dziewczyny - Te obrazy, których szukaliśmy w Bass... Zostały w hotelu?
Właściwie nigdzie indziej nie mogły zostać. Nie wyobrażał sobie by policjanci je skonfiskowali...
- Musimy się dostać do tego hotelu! - krzyknął do Indianina - Musi pan dać radę! Jeśli trzeba odciągnę tych tutaj...
Wiosło jednak nie zdawał się przekonany do jego słów. Nadal zawodził swoją melodię, która jednak nie czyniła policjantom tyle szkody co wczoraj Redowi i jego przyjacielowi.
- Walker!!! - zawołał zdesperowany do drugiego mężczyzny.
James wybiegł na ulicę zatrzymując mleczarkę, która z zapalonym silnikiem stała na drodze, gdyż kierowca przyglądał się zajściu.


Miał nadzieję, że Dufris zrozumie i zajmie się tym Bogu Ducha winnym gapiem. Dufris zrozumiał. A przynajmniej na pewno częściowo. Podbiegł i otworzył drzwiczki mleczarki odsłaniając wytrzeszczającego na nich oczy leciwego mleczarza.
- Proszę natychmiast wysiąść - powiedział. Nie wyglądało to specjalnie efektownie, bo zaczął odłożywszy latarkę, szukać desperacko i pośpiesznie swojej starej odznaki. Gdy w końcu jednak ją znalazł trudno było powiedzieć, że jest nieprzekonywujący - Bostońskie Biuro Śledcze! Już! Z wozu!
Mleczarz wyskoczył biorąc ze sobą cenne butelki. Minę miał ogłupiałą.
Norman spojrzał na Walkera jakby jeszcze nie rozumiejąc jego planu. Dwaj policjanci zbliżali się. Powoli. Jakby leniwie i niespiesznie, ale nieubłaganie.

- Rozjedź sukinsynów! - krzyknął Walker podbiegając do drzwiczek kabiny od strony pasażera.
Rozjedź ich. Łatwizna. Oczywistość. Łowcy nie spoczną... Norman siada za kółkiem. Znów sobie przypomina twarz Bruce’a... Wciska pedał wycofując wóz wzdłuż ulicy na odległość kilkudziesięciu metrów. No i teraz do przodu... ale to już nie tak łatwe. Patrzy na tych kaleko sunących dalej za nimi policjantów. Na te demony. Tu też słychać tę chorą melodyjkę Wiosła. Sekundy się wydłużają, a on nie może ruszyć... Nie świadomie…

Walker wgramolił się na siedzenie pasażera i z fartucha mleczarkiego zrobił sobie prowizoryczną kominiarkę rozdzierając otwory na oczy leżącym na podłodze kluczem francuskim. Na dłonie naciągnął rękawice pracownicze dostawcy i zapierając dech w piersiach zaparł się nogami o deskę czekając na uderzenie, kiedy to co zostało z policjantów rozkwasi się na murze budynku.
- Gazu Norman! - krzyknął Walker. - Teraz albo nigdy! - osadzeni pieśnią szamana policjanci zdawali się być jeśli nie sparaliżowani to znacznie spowolnieli w swoich niezgrabnych ruchach. - To nie ludzie!
Dufris wdusił stopę do deski podwozia. Dwadzieścia koni mechanicznych szarpnęło nie przemęczanym nigdy wcześniej wozem. Zamknął oczy przed samym zderzeniem z ciałami dwóch niewinnych, pogrążonych w otchłani ludzi.

Rozjechanie policjantów raczej nie było trudne. Ciała poleciały na boki, powpadały pod koła, które podskoczyły na gruchotanych właśnie, żywych wybojach. Mając zamknięte oczy widział je oczami wyobraźni. Pokrwawione i złamane resztki niewinnych ludzi. On to zrobił. On ich zabił. On odpowie. Ale nie teraz. Teraz musi działać. Nie puścił pedału gazu. Mleczarka z impetem wjechała w ścianę hotelu, za którą była hotelowa restauracja.

Wiedział, że obrazami zajmie się Walker. On musiał zwabić przemienionego Colthrusta do Złamanego Wiosła. By ten go odmienił. Musiał to zrobić. Inaczej już sam był Łowcą.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline