Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-12-2011, 10:18   #191
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Tego dnia słonce wstało nad Bar Harbor jasne i złociste, jednak kilkoro osobom jego blask nie przynosił ukojenia czy radości. Ich nastroje były raczej ciężkie,
jakby zawisły nad nimi mroczne, czarne chmury.

Widzieli w krótkim czasie zbyt wiele niewytłumaczalnego zła. Przerażającej, nienazwanej potęgi. Czy też, po spotkaniu ze Złamanym Wiosłem już nazwanej. To byli Adumbrali. Ci sami, których wzięli za zaginione plemię.



JUDITH DONOVAN, NORMAN DUFRIS


Norman i Judith odprowadzili wdowę i jej dziecko do rodziny na drugim końcu miasta. Wszystko, co mijali, wydawało się takie zwyczajne, proste, radosne, nieświadome, jak oni sami przed przyjazdem na tą przeklętą wyspę. Ludzie, sklepy, domy, uśmiechy na ich twarzach.




Kiedy kobieta i jej dziecko byli już bezpieczni, Judith i Norman nie śpiesząc się skierowali swoje kroki w stronę domu Indianina. Już pod samymi drzwiami usłyszeli dźwięki grzechotek, które w ich sercach wzbudzały mimowolny dreszcz, ale kiedy weszli do środka zobaczyli tylko starego Złamane Wiosło i ich przyjaciela – Jamesa Walkera wygrywających skomplikowany rytm na grzechotkach. Scena ta była na tyle dziwaczna i w jakiś sposób groteskowa, że na ich twarzach pojawiły się niewymuszone uśmieszki.




SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL


Spojrzenie Solomona było dziwne i Samantha szybko uciekła wzrokiem. Nie chodziło o naturalną i może troszkę wbrew prawu reakcję kuzyna na jej urodę. Tego oczekiwała. Ale wzrok Solomona był... osobliwy. . Taki wzrok miał konstabl w Bas Harbor wymierzający jej cios w twarz. Zimny, ponury, jakby gdzieś wewnątrz jej kuzyna budziły się siły, nad którymi nie był w stanie zapanować.

I tak było w istocie.

Samantha ujrzała osobliwy tatuaż, jaki pozostawiły na ciele jej kuzyna macki Ciemności. Ujrzała, jak znaczki poruszają się pod skórą, jak wędrują przez gołą pierś zmierzając w stronę serca.

Nie czekała na efekty tej upiornej wędrówki. W pośpiechu wyskoczyła z łóżka. ubrała się szybko ciągle obserwując leżącego nieruchomo Colthrusta i wybiegła z pokoju. W samą porę, bo kątem oka ujrzała, że kuzyn podrywa się półnagi z łóżka i rzuca się w stronę drzwi. Jego oczy były czarne jak wykrojona z objęć nocy Ciemność.

Pędziła po schodach na dół hotelu, jak szalona słysząc, że drzwi za nią ustępują pod siłą zawładniętego przez Ciemność Solomona. Kiedy była na dole ujrzała, że ten zatrzymał się przed schodami i stanął. Nieruchomo, jak posąg, obserwując ludzi na dole.

Samantha nie oglądała się za siebie. Ze łzami w oczach i paniką w sercu wybiegła na zewnątrz. Jasne promienie słońca oślepiły ją na moment, tak, że musiała zasłonić oczy dłonią.

Kiedy już przywykła do blasku dnia zorientowała się, że przyciąga ciekawskie spojrzenia przechodniów. Nie zważając na nie ruszyła w stronę domu Złamanego Wiosła. Liczyła na to, że interwencja Indianina pomoże ocalić jej kuzyna.




WSZYSCY POZA SOLOMONEM COLTHRUSTEM


Samantha wbiegła do domku starego indiańskiego szamana jako ostatnia z oczekiwanych sprzymierzeńców. To, że Solomon się nie pojawi, było oczywiste po kilku pierwszych słowach, jakie padły z ust przerażonej piękności.

Prze twarz Złamanego Wiosła przebiegł zmęczony grymas.

- Kogokolwiek dotknie Ciemność, stanie się prędzej czy później jej niewolnikiem – wyszeptał, a Judith poczuła zimny dreszcz promieniujący od miejsca, gdzie dotknęły ją macki adumbrali.

- Prędzej, czy później łowca znajduje drogę do serca ofiary i spycha ją w otchłań, z której tutaj przybył.

- Czy można mu jakoś pomóc? – padło przytomne pytanie.

- A czy potrafiliśmy pomóc tym ludziom wczorajszej nocy? – odpowiedział pytaniem na pytanie stary Indianin.

Kiedy powaga jego słów dotarła do ich zszokowanych umysłów Złamane Wiosło zabrał swoje przybory – dziwną lampę w wyplatanym rzemieniami koszu i stare grzechotki – włożył długie buty i ruszył w stronę wyjścia.

- Najpierw ocalimy mieszkańców Bar przed potworem, jakim stał się wasz towarzysz, a potem wyruszymy stawić czoła ciemności.

Spojrzał na nich w wejściu.

- O ile nadal macie w sercach tyle odwagi.


* * *


Kiedy doszli do hotelu usłyszeli dobiegające ze środka wrzaski i krzyki przerażanie i bólu. Drzwi do miejsca ich odpoczynku zostały zamknięte, okna szczelnie zasłonięte, a kiedy dobiegli pod próg Indianin zatrzymał się.

Złapał jakiegoś człowieka w uniformie boya hotelowego.


- Ilu było ludzi w środku, James?

- Kilkunastu. Goście i obsługa. On ich wszystkich ...

- Idź do domu, zamknij się w nim i nie wychodź do jutra rana. Idź!

Chłopak – o dziwo – posłuchał słów starca.

- Przeniosły się. Łowca miał udane łowy. Nie dam rady tylu powstrzymać, a jest tam kilkunastoosobowe gniazdo adumbrali. Kiedy zapadnie ciemność, wyjdą na łowy i .... sami wiecie.

Spojrzał w stronę piętrzących się, zalesionych gór.

- Brama jest rozwarta szerzej, niż sądziłem. One dosłownie zalewają nasz świat. Musimy szybko zrobić to, co planowałem.

Westchnął.

- Potrzebujemy ochotników, którzy pójdą z nami. Musimy naprawić latarnię na Bar Harbor. Potrzebujemy części i środka transportu. Potrzebujemy czegoś, co łatwo daje ogień, by odstraszyć cienie. I w końcu potrzebuję jednej, lub dwóch osób, które pójdą ze mną, aby odpędzić demony ode mnie, gdy będę robił rytuał. Pojawia się jednak problem, nie znam go całego. I nie wiem, czy zadziała. Ale nie ma czasu na czekanie. usze zaryzykować.

Indianin westchnął widząc zbliżających się w jego stronę ludzi. To był Nathan Young. Wyglądał strasznie. Miał zmięty, pobrudzony błotem mundur i plamy krwi na twarzy. Szedł, główną ulicą trzymając się cienia budynków. Towarzyszyło mu dwóch innych policjantów, równie marnie wyglądających jak Young.

Zadrżeli na jego widok.

- Są już opętani! – stwierdził Złamane Wiosło niepotrzebnie. – Musimy stąd odejść. Albo spróbować ich powstrzymać na oczach wszystkich świadków. Taka konfrontacja zmęczy mnie jednak i uniemożliwi działanie dzisiejszej nocy.

- Wy tam! – Young wykrzyknął cicho – Jesteście ... aresztowani.

Ostatnie słowo wypowiedział po długiej chwili namysłu, jakby miał problemy z pamięcią.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 17-12-2011 o 10:36.
Armiel jest offline  
Stary 27-12-2011, 17:30   #192
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację

Byli na chodniku słonecznego miasteczka w piękny, zwiastujący lato poranek. Fasady domów Bar Harbor były kolorowe, podobnie jak jego mieszkańcy. Jeśli idzie o ubrania rzecz jasna. Dominowali biali, których eleganckie czarno-białe stroje dżentelmenów, upstrzone były zielonymi, niebieskimi sukniami kobiet i różnorakich ubranek dzieci, które nie mogły doczekać się zabawy na plaży. Czarna służba z pochylonymi czołami, przemykała chyłkiem za plecami bogatych. Zapowiadał się wspaniały sezon turystyczny.

Słaniający się na nogach policjanci, nieznajomym w temacie Ciemności, mogli sprawiać wrażenie pobitych lub pijanych. To, że nie wszystko było z nimi w porządku, było widać gołym okiem. Jak ich postrzegali miejscowi i turyści, James domyślał się aż nadto dobrze. Że niby mamy być aresztowani? Jak widać w biały dzień, ściama Ciemności nie wychodziła, rzecz jasna, zbyt dobrze.

Norman spojrzał pośpiesznie na kobiety i Walkera w ich ekspresji ich twarzy szukając odpowiedzi na wybór jaki zostawił im Indianin. Poświęcić jeszcze dzień na ratunek Bar, czy ruszać czym prędzej do źródła? Zabić to co zostało z Colthrusta, czy pozwolić by pochłaniał kolejnych niewinnych…? Nie czekał jednak na działanie reszty.

- Nie radzą sobie dobrze w naszej rzeczywistości… - szepnął po czym spojrzał na Samanthę. To ona przedstawiła się jako jego kuzynka… - Nie znałem go. Ale na pewno na jego miejscu nie chciałbym takiego końca.

Nie miał wątpliwości, że trzeba to uczynić. Dobył Wessona i strzelił trzy razy w niebo z wyciągniętej nad głowę dłoni, by przerazić i spłoszyć jak najdalej stąd wszelkich świadków. Niech Bóg usłyszy… Przydałoby się by usłyszał. Norman bardzo liczył na to, że nie myli się sądząc, że Łowcy równie słabo strzelają co posługują się językiem ludzi.

Oddawszy trzeci strzał zaczął odsuwać się na bok, by Indianin i kobiety nie stały na tej samej linii ognia co on. Gotów był otworzyć do policjantów ogień jeśli i oni zrobią coś podobnego, lub jeśli choćby nie zwrócą się ku niemu. Do lewej dłoni wziął latarkę.

- Proszę stąd natychmiast uciekać! - krzyknął do pozostałych przechodniów, po czym spojrzał na Walkera - Musimy odwrócić ich uwagę od Wiosła..

James omiótł wzorkiem po twarzach mieszkańców miasteczka. Naoczni świadkowie rytuału mogli być mieczem obosiecznym. Zrozumieć nieludzką naturę postaci w mundurach, jakże znajomych im twarzy, lub wpaść w szał i ukamienować, zlinczować ich samych razem z szamanem, który w ich oczach zwyczajnie paktuje z diabłem rzucając na białych uroki. Indiańskie czary-mary. W pierwsze nie wierzył. Drugiego się bał. Niezależnie od skutków, trzeba było uważać, aby ani ludzie do Adumbrali, ani demony do nich i Wiosła się nie zbliżyły. James po słowach Normana zagryzł zęby. Coś trzeba było zrobić. Wiedział, że gołymi pięśćmi wyperswaduje nadgorliwym obywatelom zbyt bliskie gapiostwo lub tym bardziej próby ataku na Indianina. Tylko wobec Adumbrali był bezbronny, nie mając przy sobie żadnej broni. Kto wie, może to był dobry moment na wykorzystanie nowo poznanej pieśni, lecz miał nadzieję, że nie będzie musiał w tym pomagać szamanowi. Tam i wtedy. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Ciemność dopadła Solomona. Czyż wedle słów szamana nie ma ratunku dla Samanthy, którą uderzył po twarzy Adumbrali w Konstablu?

- Rozejdźcie się do domów - zawtórował Dufrisowi. - Na wyspie wybuchła tajemnicza zaraza w Bass Barbor! Policja stamtąd wraca już zarażona! - wystawił na wyciągniętej przed siebie ręce rządową legitymację. - Rząd Stanów Zjednoczonych! Powtarzam! Bez paniki udajcie się do domów! Istnieje duże ryzyko epidemii! - krzyczał z groźną, poważną miną chcą nastraszyć ludzi, językiem mowy ciała nie zostawiając cienia wątpliwości, że jego kolejne słowa nie będą rzucone na wiatr. - Ostrzegam! Mamy prawo użyć wszelkich środków bezpośredniego przymusu wobec opornych! Unikajcie zdezorientowanych, podejrzanych ludzi! Choćby sąsiadów czy członków rodziny! Nieuleczalny wirus przenosi się przez dotyk! - darł się.

Nawet jeśli miasto wpadnie w panikę to będzie to miało kilka dobrych stron. Część zamknie się w domach. Inni opuszczą wyspę. A wszyscy będą uważać na siebie. Teoretycznie. Był jednak czas na praktykę, więc Walker działał tak, jak uważał za słuszne w dalej chwili.

Ludzie spoglądali na całą scenę z całkowitym brakiem zrozumienia. Jakaś kobieta ruszyła w stronę policjantów.

- Frank - rzuciła do jednego z nich z lękiem. - Co się stało? Frank! Kochanie. Skąd ta krew? Jesteś ranny..

Pozostali gapie na razie wahali się.

Dopiero kiedy padły strzały w powietrze, większość zrejterowała pospiesznie usuwając się z potencjalnej linii ognia, kiedy ci nieznajomi szaleńcy i ich policjanci zaczną do siebie strzelać.

- Musimy ich powstrzymać - rzucił Złamane Wiosło. - Jest ich zbyt wielu. Nie dam rady tutaj. Musimy się wycofać. Zamknąć bramę. Tylko to umożliwi nam zwycięstwo. Adumbrali, kiedy zacznę rytuał, zmuszone będą opuścić swoje przebrania.

Zacisnął zęby.

- Ta i następna noc i nie będzie już Bar. To rozprzestrzenia się za szybko, bym zdołał zrobić cokolwiek innego. Potrzebujemy samochodu by wyjechać z miasta w stronę Bass. Ja mam już wszystko, co potrzebuję. Ale czy wy też? - Złamane Wiosło zapomniał o obrazach do rytuału, o których Walker też w tej chwili nie myślał.

Kobieta podeszła do Franca. Dwóch pozostałych Łowców szło w ich stronę. Powoli. Dość niezgrabnie. Dziewczyna rzuciła się na szyję narzeczonemu lub mężowi wieszając całym ciałem na nim. Adumbrali zatrzymał się. Nikt z nich nie mógł wiedzieć co czuje ta kreatura, ale dziewczyna zaczęła obcałowywać mężczyznę. Nagle jej ruchy stały się wolniejsze, przez plecy przebiegły skurcze.

Zwyczajny ludzki odruch. Głupia... A raczej jam jest głupi, westchnął Walker nie zdążywszy powstrzymać paniusi.

- Cześć Adumbrali przeszła w nią. Niedobrze! Nie wiedziałem, że mogą tak robić. - przyznał się Indianin.

Złamane Wiosło zaczął nucić swoją pieśń rzucając reszcie nerwowe spojrzenia oznaczające “róbcie, co musicie zrobić, byle szybko!”

Jednak wczorajszej nocy, niepewne myśli, że Indianin ma zaplanowane auto, objawiły się nareszcie słowami szamana, że go jednak nie ma. Całe szczęście Wiosło podzielał zdanie Walkera, że na ratowanie ludności miasteczka nie ma już czasu. Nie w tej chwili, kiedy trzeba zająć się bramą. Tak się tym przejął, że zupełnie zapomniał o obrazach, jakby ich znaczenie umniejszyło się z chwilą odnalezienia czerwonoskórego. Rozejrzał się gorączkowo po ulicy, przywopłując zmysły do porządku. Musieli wyrwać się z miasteczka.

Automoblie stały zaparkowane wzdłuż chodnika, lecz przecież im potrzebny był gotowy do drogi, z zapalonym silnikiem, na chodzie. Nie było tak jednak źle. Środek transportu sam się napatoczył w postaci mleczarki, której kierowca w białym kitlu, nie śmiał ruszyć dalej, ani myślał przejechać obok mężczyzn z rewolwerami, zatrzymując się pośrodku ulicy. Na ich szczęście nie wrzucił na wsteczny, ani co lepsze nie dodał gazu. Niektórzy ludzie w sytuacjach zagrożenia są dosłownie sparaliżowani strachem lub niemożnością podjęcia szybkiej decyzji. James podjął ją za mleczarza. A ponieważ Pan Bóg nosi kule, które niewiele szkody ciałom opętanych Ciemnością czynią, rozsądek krzyczał o zastosowanie metod nieracjonalnych, do których wielki, masywny zderzak na żelaznej ramie ciężarówki, zdawał się nadawać się jak znalazł.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 27-12-2011 o 17:34.
Campo Viejo jest offline  
Stary 27-12-2011, 17:38   #193
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
W zatęchłym od dziwnych zapachów domu Złamanego Wiosła słuchał wystraszonej i wyraźnie załamanej Samanthy z bezsilną obojętnością na twarzy. Chciał, żeby nie cierpiała. Pewnie nawet gdyby mógł przejąłby na siebie jej żal. Wywołanie w sobie czegokolwiek poza apatią, było tak bardzo trudne…

Solomon Colthrust…

Solomon Colthrust…

Solomon Colthrust…


Myśli leniwie kojarzyły fakty. Surowa twarz mężczyzny słabo przebijała się przez psychiczne wyczerpanie Dufrisa. Powoli jednak coś zaczynało się łączyć. Wyrobione instynkty zaczynały naprowadzać go na pytania, których sam jeszcze dokładnie nie rozumiał, ale wiedział, że powinien zadać. Dlaczego wczoraj o tym nie pomyślał? O czym? O tym że Colthrusta dotknęło w hoteliku Virgilów. O tym że nie ma odwrotu. O Jezu… Coś błysnęło złowrogo w głowie agenta. Może mogli coś zrobić… Może Indianin mógł… spowolnić? Zanim to go pochłonęło… Gdyby tylko skojarzyli. Dotknięty przez macki Red… Facet musiał być silniejszy od mechanika Reda… dłużej mu się opierał… cholera jasna…
Norman Dufris przymknął oczy przełykając gorzką pigułkę efektów ich nieporadności. Żal. Przez tą wszechobecną grozę od dłuższego czasu nic innego poza strachem. Nawet jak pyskujący Walker działał mu na nerwach to nic z tego nie wynikało. Żal był prawdziwy. Cholerna i straszna szkoda tego zimnego, bezpośredniego, acz mimo wszystko rozsądnie stonowanego mężczyzny. Ciemność jakby celowo wybrała sobie na początek tego najsilniejszego z nich. Jakby mówiła: wszyscy będziecie nasi. Każde jedno z was.
- Czy można mu jakoś pomóc? – chciał mimo wszystko usłyszeć tę odpowiedź na własne uszy.
Być może już niepotrzebnie. Bezradność i umysłowy marazm w końcu zaczął ustępować.

Poszli przez nieświadome niczego i nadal tętniące życiem miasteczko usunąć chwasta, który wżarł się i przegnał duszę Solomona Colthrusta. I to było to. Działanie. Zbawienne działanie, które znowu podziałało jak zastrzyk z kofeiny. Już dwa razy znalazł się w sytuacji gdy nie było możliwe. Jeśli znajdzie się raz jeszcze… nie będzie już niczego.

Na miejscu jednak stało się coś nieoczekiwanego. Stary Indianin stracił wiarę w siebie. Norman przez chwile poczuł się jakby mu ktoś zabrał dostęp do powietrza. Omal naprawdę się nie zachłysnął. Nieee. Ucieczka nie wchodziła w grę. Przyszli tu w konkretnym celu. Musiał jakoś zmusić ich, a przez to i siebie by nie odpuszczali. By się nie poddawali… Myśl… Myśl!

Czy mieli wszystko? O tym właściwie Norman nie pomyślał. Cały poprzedni dzień spędził na komisariacie, a noc... nocy wolał nie pamiętać. Nie byli na nic przygotowani.
- Panno Halliwell! - krzyknął do dziewczyny - Te obrazy, których szukaliśmy w Bass... Zostały w hotelu?
Właściwie nigdzie indziej nie mogły zostać. Nie wyobrażał sobie by policjanci je skonfiskowali...
- Musimy się dostać do tego hotelu! - krzyknął do Indianina - Musi pan dać radę! Jeśli trzeba odciągnę tych tutaj...
Wiosło jednak nie zdawał się przekonany do jego słów. Nadal zawodził swoją melodię, która jednak nie czyniła policjantom tyle szkody co wczoraj Redowi i jego przyjacielowi.
- Walker!!! - zawołał zdesperowany do drugiego mężczyzny.
James wybiegł na ulicę zatrzymując mleczarkę, która z zapalonym silnikiem stała na drodze, gdyż kierowca przyglądał się zajściu.


Miał nadzieję, że Dufris zrozumie i zajmie się tym Bogu Ducha winnym gapiem. Dufris zrozumiał. A przynajmniej na pewno częściowo. Podbiegł i otworzył drzwiczki mleczarki odsłaniając wytrzeszczającego na nich oczy leciwego mleczarza.
- Proszę natychmiast wysiąść - powiedział. Nie wyglądało to specjalnie efektownie, bo zaczął odłożywszy latarkę, szukać desperacko i pośpiesznie swojej starej odznaki. Gdy w końcu jednak ją znalazł trudno było powiedzieć, że jest nieprzekonywujący - Bostońskie Biuro Śledcze! Już! Z wozu!
Mleczarz wyskoczył biorąc ze sobą cenne butelki. Minę miał ogłupiałą.
Norman spojrzał na Walkera jakby jeszcze nie rozumiejąc jego planu. Dwaj policjanci zbliżali się. Powoli. Jakby leniwie i niespiesznie, ale nieubłaganie.

- Rozjedź sukinsynów! - krzyknął Walker podbiegając do drzwiczek kabiny od strony pasażera.
Rozjedź ich. Łatwizna. Oczywistość. Łowcy nie spoczną... Norman siada za kółkiem. Znów sobie przypomina twarz Bruce’a... Wciska pedał wycofując wóz wzdłuż ulicy na odległość kilkudziesięciu metrów. No i teraz do przodu... ale to już nie tak łatwe. Patrzy na tych kaleko sunących dalej za nimi policjantów. Na te demony. Tu też słychać tę chorą melodyjkę Wiosła. Sekundy się wydłużają, a on nie może ruszyć... Nie świadomie…

Walker wgramolił się na siedzenie pasażera i z fartucha mleczarkiego zrobił sobie prowizoryczną kominiarkę rozdzierając otwory na oczy leżącym na podłodze kluczem francuskim. Na dłonie naciągnął rękawice pracownicze dostawcy i zapierając dech w piersiach zaparł się nogami o deskę czekając na uderzenie, kiedy to co zostało z policjantów rozkwasi się na murze budynku.
- Gazu Norman! - krzyknął Walker. - Teraz albo nigdy! - osadzeni pieśnią szamana policjanci zdawali się być jeśli nie sparaliżowani to znacznie spowolnieli w swoich niezgrabnych ruchach. - To nie ludzie!
Dufris wdusił stopę do deski podwozia. Dwadzieścia koni mechanicznych szarpnęło nie przemęczanym nigdy wcześniej wozem. Zamknął oczy przed samym zderzeniem z ciałami dwóch niewinnych, pogrążonych w otchłani ludzi.

Rozjechanie policjantów raczej nie było trudne. Ciała poleciały na boki, powpadały pod koła, które podskoczyły na gruchotanych właśnie, żywych wybojach. Mając zamknięte oczy widział je oczami wyobraźni. Pokrwawione i złamane resztki niewinnych ludzi. On to zrobił. On ich zabił. On odpowie. Ale nie teraz. Teraz musi działać. Nie puścił pedału gazu. Mleczarka z impetem wjechała w ścianę hotelu, za którą była hotelowa restauracja.

Wiedział, że obrazami zajmie się Walker. On musiał zwabić przemienionego Colthrusta do Złamanego Wiosła. By ten go odmienił. Musiał to zrobić. Inaczej już sam był Łowcą.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 28-12-2011, 20:19   #194
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Samochód najechał na ludzi, rozpędzony na tyle, na ile dało się go rozpędzić na krótkim odcinku. Chrzęst łamanych kości i miażdżonych ciał zdawał się rozbrzmiewać nawet głośniej, niż ryk silnika. Ale to była jedynie wyobraźnia kierowcy i pasażerów.

Efekty jednak taranowania były jak najbardziej realne. Cztery nieruchomo lezące, pokrwawione i dziwnie powykrzywiane ciała. cztery. Bo wszak nieszczęsna dziewczyna, której jedynym grzechem było to, że pocałowała swojego męża lub narzeczonego, też została rozjechana. Dufris zamknął oczy przez chwilę łykając gorzką ślinę. Wiedział, że to, co zrobił otwierało mu drogę prosto na elektryczne krzesło. Żaden sąd nie uwierzy w żywą ciemność. Takie zeznanie zapewniłoby mu nie tyle egzekucję, ale dom bez klamek do końca życia.

Jednak teraz nie martwił się tym. Trwała wojna. Wojna pomiędzy Piekłem i ludźmi. A on, były agent rządowy, został w tę wojnę wmieszany. I nie było odwrotu. Już nie.

Samochód zawrócił, wziął rozpęd. Dwaj siedzący w nim mężczyźni przełknęli ślinę, kiedy Norman wcisnął gaz do samej podłogi i z wizgiem silnika ruszył wprost na drewnianą ścianę hotelu.

Tuż przed samym zderzeniem stojące na ulicy Samantha i Judith, trzymający się blisko hotelu Złamane Wiosło a nawet obaj mężczyźni zamknęli oczy.



JAMES WALKER, NORMAN DUFRIS


Uderzyli w ścianę budynku z przeraźliwym hukiem. Pękające drewno, rozrywany metal i niszczone szkło. Ostre kawałki szyby wleciały do środka zasypując kierowcę i pasażera. Kilka z nich przebiło ubrania, i poraniło miękkie ciała skrywające się pod nimi. Na szczęście niegroźnie. Samochód jechał jeszcze przez chwilę rozwalając stoły na swojej drodze, ponieważ przebili się do hotelowej restauracji.
Auto dymiło z przodu i na pierwszy rzut oka niewielki z niego będą mieli pożytek w przyszłości. No, ale teraz spełniło swoje zadanie wyśmienicie.
Byli w środku hotelu. Teraz pozostawało jedynie zrealizować plan. James miał wejść na piętro i wynieść obrazy, a Norman zwabić Solomona jak najbliżej Złamanego Wiosła, który właśnie truchtał w stronę dziury zrobionej przez samochód mleczarza. Obaj mężczyźni porozumieli się wzrokiem i zaopatrzeni w przygotowany wcześniej sprzęt ruszyli wykonać plan.



JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL


Kobiety stały na ulicy. Po tym, jak ujrzały masakrę policjantów i dziewczyny niewiele młodszej od nich coś w nich pękło. Nie były w stanie podjąć jakichkolwiek racjonalnych działań. Do tej pory śmierć była blisko – owszem, ale to nie oni byli jej sprawcami. Za wyjątkiem jednego razu. Teraz granica została przekroczona. Rozpędzony samochód zmiażdżył ciała, jak szmaciane kukiełki. Leżały teraz, w dziwacznych pozycjach, skąpane w szkarłacie wsiąkającym w uliczne błoto.


Rozpędzony samochód z Normanem i Jamesem w środku staranował ścianę hotelu i jakby zerwał niewidzialne więzi oszołomienia i obie kobiety zaczęły dostrzegać coś więcej, niż rozjechane trupy. Widziały ludzi wybiegających z domów. Krzyczących. Próbujących udzielić pomocy w ich mniemaniu niewinnym ofiarom. Nie wyglądało to dobrze, ale ani Sam ani Judith nie widziały szans, by powstrzymać ich od takich działań.

- Squaw! – wykrzyknął w ich stronę Złamane Wiosło. – Znajdźcie nam jakiś samochód. Musimy szybko stąd uciekać.

Indianin miał rację. Samantha wiedziała, że świadkowie zajścia za chwilę staną się równie niebezpieczni, jak ci – jak ich szaman nazywał – adumbrali. Tam, nieruchomi i pokrwawieni leżeli zapewne ich bliscy, przyjaciele, członkowie społeczności. A zabójcy nadal byli w zasięgu potencjalnej zemsty. Nie było czasu do stracenia.

Obie, licząc na łut szczęścia zeszły z głównej ulicy szukając samochodu.



JAMES WALKER, NORMAN DUFRIS


W motelu panował półmrok. Nadal czuć było spalenizną po zeszło nocnym pożarze. Promienie słoneczne wpadały do środka budynku przez zrobioną przez nich wyrwę oraz szczeliny pomiędzy szczelnie zasłoniętymi kotarami.

Pierwszy z pochłoniętych przez Ciemność ludzi stanął w wejściu do holu, z którego mogli przedostać się do dalszej części hotelu. Był to jeden z bojów hotelowych, w zdewastowanym, poszarpanym i okrwawionym uniformie. Jego oczy nie pozostawiały wątpliwości, że chłopak już nie jest człowiekiem. Z półotwartych ust wydobywały się ciemne smugi, jakby chłopak wydychał z siebie dym. Ale obaj wiedzieli, że to nie jest dym.

Za plecami obaj mężczyźni usłyszeli znajomy grzechot. To Złamane Wiosło zaczął swoje indiańskie „czary – mary”. Łowca Adumbrali zatrzymał się. Przekrzywił głowę pod dziwacznym kątem, jak drapieżny ptak i skoncentrował uwagę na Indianinie. Wiedzieli jednak, że niewiele jest w stanie zrobić.

- Pośpieszcie się – powiedział Złamane Wiosło.

To było ostanie, co zrobił. Po chwili z jego ust popłynęła dziwaczna, indiańska pieśń. Z doświadczenia James i Norman wiedzieli, że Indianin nie będzie w stanie nic więcej powiedzieć do nich w najbliższym czasie. Zajęty tworzeniem dziwacznej muzyki zmuszony był w pełni skoncentrować się na tej czynności.

Obrazy były w pokoju na górze. Aby się do niego dostać musieli przejść kawałek tonącego w półmroku holu, wspiąć się na schody, przejść prawie połowę korytarza na piętrze. Pozostawało pytanie, ilu opętanych przez Ciemność ludzi stanie im na drodze i co wtedy zrobią?

Pierwszy adumbrali był już raczej niegroźny. Złapany w sieć muzyki Złamanego Wiosła. Pozostałe na pewno miały zdecydowanie większą swobodę działania.
 
Armiel jest offline  
Stary 07-01-2012, 07:22   #195
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Mrok w hotelu, zastygły w bezruchu, stał w milczeniu groźny i posępny. Czaił się wszędzie. Pod sufitem, w rogach i między meblami. Słońce dnia, które wdarło się wraz z tym co zostało z ciężarówki mleczarza, wwiercało się strugą promienia przeszywając ciemność snopem jasności. Tańczył w niej dym, który siwym dywanem wypełzał spod pogiętej blachy maski forda wraz z pyłem skruszonego tynku ze ścian. Razem wirowały wśród opadających śmieci i drzazg. Walker, który cudem nie odniósł żadnych obrażeń, postawił elegancki, czarny lakierek na niegdyś czerwonym dywanie, pokrytym teraz warstwą białego kurzu. Zwrócił uwagę by wysiąść prawą nogą.


- Pośpieszcie się – powiedział Złamane Wiosło za plecami Normana i Jamesa.

Łatwo powiedzieć, przełknął ślinę. Walkera pospieszało też, kołatające w piersiach jak szalone, pompujące adrenalinę, serce.

Boy hotelowy, z wypełnionymi szczelnie czernią oczyma, wpadł w sidła pieśni Indianina, która popłynęła znajomym rytmem, zarzucona na Adumbrali. Obrazy do rytuału z pewnością były na górze. W pokojach, w których jeszcze wczoraj były zostawione. James, potrząsając głową w takt grzechotki, skupił się na schodach wiodących na piętro. Melodia dziwnie uspokajała, pewnie dlatego, że w niej pokładał nadzieję. Niemniej wcale nie znaczyło to, że składał w jej ręce wszystko. Nie zamierzał modlić się o cud, lecz działać pomagając szczęściu. Nie spuszczając wzroku z tonącego w mroku korytarza, w garści mocniej uchwycił mosiężną rączkę francuskiego klucza.

Wolną ręką wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek. Potrząsając grzechoczącymi zapałkami w rytm grzechotki Wiosła, zaczął nucić pod nosem nowo poznaną pieśń strojąc groźną minę, gdy wspinał się po pierwszych stopniach schodów na górę.

Tam zobaczył dwóch kolejnych opętańców, w tym Solomona. Oczy niedawnego towarzysza wypełniała ta okrutna ciemność. Colthrust i nieznany Jamesowi mężczyzna nie byli chyba pod wpływem melodii Indianina, ale stali nieruchomo na szczycie schodów blokując skutecznie drogę na górę. Co gorsza - korytarzem z parteru w stronę Normana i Jamesa szło dwóch kolejnych ludzi. Obaj w strojach porannych, oboje z oczyma zaszłymi matową czernią.

Walker momentalnie cofnął się o kilka kroków jak oparzony. Czego się spodziewał? Otwartych na oścież drzwi i widoku wyciągających się ku nim stęsknionych ram obrazów? Nie. Demony czekały jakgdyby nigdy nic. Jakby miały cały czas wszechświata. Jakby pamiętały przestrzeń, z której wylazły. Gdzie czas jest wymiarem, w którym nie ma przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Tylko czyste zło odrzucone przez dobro. W czasie przed czasem. Bydlaki stały cierpliwie niezruszone. Jednak fakt, że to co zostało z Solomona oraz jego nowy towarzysz, równie kontrolowany przez demony, nie poruszali się, dodawało odwagi. Podsycało zwątpienie. lecz sugerowało nieśmiało, że może i oni są pod wpływem szamańskich szant. Bo w każdym cieniu niepewnosci "chyba" kryje się promień nadziei. James chciał w to wierzyć, lecz w końcu wiara opuściła go, ustępując logice strachu, podsycanej zbliżającym się, nowym zagrożeniem. Oto następni panowie dwaj, w strojach porannych, mieli mroczne zamiary, widoczne jak na otwartej dłoni, sunąc w stronę, jeszcze wciąż do końca żywych, ludzi.

Rzucić się do wraku auta i podpalić zbiornik? Uciec przez wyrwę w murze i biec byle jak najdalej? Rzucić się z francuzem na Solomona? Schować się za Normanem? Wysłać go przodem? Przez głowę Walkera przebiegł tabun myśli zostawiając po sobie stratowaną pustkę. Ta zrodziła instynktowne działanie, które wyprzedziło ten moment, w którym lęk paraliżuje ciało.

Zatknął za paskiem spodni ciężki klucz i ze stolika, stojącego u progu schodów, porwał ceramiczną lampę. Wbiegając na schody cisnął przedmiotem w stronę widma Colhursta. Miał nadzieję, że olej lub nafta z rozbitej od ściany lampy, rozleje się przy okazji na demony. Wtedy, pewnym krokiem ruszy w ślad za pociskiem, James z zapałkami. Potrząsając drewnianym pudełeczkiem nie przestanie śpiewać indiańskiej mantry. O ile ciemność nie wleje mu się do gardła zalewając je mrokiem, chwytając smugastymi mackami za język, odbierając mowę.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 08-01-2012, 00:53   #196
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY



Odwaga opuściła Normana. Musiał się do tego niechętnie przyznać. Miał wielkie plany, dużą motywację, ale w końcowym rozrachunku patrzył jedynie, jak James rusza na schody ciskając wcześniej naczynie z naftą w stronę opętanych przez Ciemność ludzi.

- Ochronię szamana – powiedział jeszcze za Walkerem, usprawiedliwiając się bardziej przed sobą, niż przed nim.

Zawiódł. Wiedział o tym. Ale nie potrafił przełamać nagłego lęku.

James miał więcej samodyscypliny. Zacisnął zęby i rzucił lampą. Płonąca nafta rozlała się wokół, także na stojących na schodach opętańców. Żarłoczny ogień buchnął pomarańczowym, wysokim płomieniem, rozgorzał na ubraniu jednego z wrogów. I wtedy stało się coś dziwnego. Zarazem przerażającego i fascynującego w jakiś chory, straszny sposób. Stwór – bo Walker nie chciał myśleć już o opętanych przez Ciemność osobach jako o ludziach – stwór wydał z siebie dziwaczny dźwięk, coś niby skowyt lub pisk i zniknął, zmieniając się w czarną, bezkształtną chmurę. Drugi ze stworów stał, mimo że płonął, aż w końcu upadł, kiedy cała jego twarz sczerniała na węgiel.
Dopiero wtedy James odważył się ruszyć w górę.

Kiedy dotarł na szczyt schodów, pożar żarłocznie pochłaniał kolejne fragmenty hotelu. Walker przebiegł przez płomienie, czując żar na twarzy i swąd przypalanych włosów, ale udało mu się przedostać przez pożar bez większych zranień. Przeskoczył przez płomienie, zakaszlał zdławiony ciemnym dymem. O mało nie zginął, kiedy ogień dotarł do kolejnego naczynia z naftą – lamy stojącej na stoliku przy jednej ze ścian. Miał jednak szczęście, bo płonąca nafta rozlała się kaskadą ognia na ten odcinek korytarza, którym zdążył już przebiec. Jednak pożar rozprzestrzeniał się szybciej, niż Walker sądził i, co najgorsze, odciął mu drogę do schodów.

Bez trudu wyłamał drzwi do pokoju dziewczyn. Były tam! Obrazy skrywające sekret! Obrazy, dla których narażał swoje życie!
Na korytarzu z trzaskiem szkła i hukiem nafty rozpadła się kolejna lampa naftowa. Walker wyjrzał na korytarz i zdusił przekleństwo. Płomienie stanowiły teraz ścianę nie do przebycia.

- Mam obrazy!!! – wrzasnął syn polityka na całe gardło, licząc na to, że przekrzyczy huk szalejącego ognia. – Uciekajcie stąd! Wyjdę oknem.

Nie tracąc więcej czasu podbiegł do okna, zerwał ciężką zasłonę i otworzył szybę jak szeroko. Najpierw wyrzucił obrazy, a potem podążył w ślad za nimi.

Tam dołączył do niego Norman i Złamane Wiosło, a zza zakrętu wyjechał, jak na zawołanie, rozpędzony samochód. Prowadziła go Samantha. Zdobycie środka transportu nie było aż tak trudne, jak dziewczyna sądziła. Wystarczyło odpowiednio zagadać do miłego właściciela, a sam pozwolił dziewczynie na przejażdżkę licząc na rewanż przy wieczornej kolacji. Czy też raczej, jak zapewne miał nadzieję, po niej. Naiwnych nie sieją. To fakt.

- Zmieńmy się! – tancerka przeskoczyła do tyłu Forda T, gdzie już siedziała Judith, blada i nieobecna duchem.

Norman nie czekał. Zajął miejsce za kółkiem, a stary Indianin i James siedli obok niego.

Ford T był dużą, pojemną maszyną i wszyscy bez trudu się w niej zmieścili. Nie przewidzieli jednak jednego. Reakcji części mieszkańców na ich działania. Rozjechanie kilku ludzi w biały dzień, podpalenie hotelu, a teraz ucieczka z miejsca zbrodni. To wystarczyło, aby co bardziej krewcy i posiadający broń obywatele otworzyli niespodziewanie ogień.

Czuli się, jak gangsterzy, uciekający z Bar Harbor wśród huku wystrzałów. Kilka kul trafiło w samochód. Jedna stłukła szybę w samochodzie, kilka podziurawiło nadwozie, ale nic wielkiego się nie stało. Wyrwali się z miasteczka, a miejscowi nie bawili się w pościg. Mieli ważniejsze sprawy na głowie. Pożar.


* * *

- Zatrzymaj tutaj – polecił stary Indianin po niespełna dwóch kwadransach. – Dalej pójdziemy pieszo. Musimy jeszcze odwiedzić mojego znajomego. Larksona.

Wtedy okazało się, że jednak nie wszyscy mieli szczęście podczas ucieczki. Jakaś zabłąkana kula trafiła Judith. W całym zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. Nawet Samantha. Podszywająca się pod kuzynkę Lucy dziennikarka miała rozszerzone oczy i tylko smuga krwi, która wypłynęła jej z ust świadczyła o tym, że stało się coś strasznego.

Kula trafiła ją w potylicę, zamieniając tył czaszki w krwawą miazgę. Dla dziewczyny problemy już się skończyły. Jedynym pocieszeniem mógł być fakt, że zginęła błyskawicznie, nie cierpiąc.

- Musimy iść – to Norman okazał się być najbardziej odporny na widok martwej kobiety. Najrozsądniejszy. – Mogą za nami jechać.

- A co .. co z nią – wyszeptała blada Samantha.

- Nie pomożemy już jej – powiedział Złamane Wiosło. – Jest teraz po drugiej stronie życia. Musimy iść.

Nie była to łatwa decyzja, lecz podjęli ją. Z obrazami w rękach, ze swoim skromnym dobytkiem weszli w las i ruszyli za Indianinem.

Każde z nich obejrzało się tylko raz, by po raz ostatni pożegnać spojrzeniem martwą dziewczynę, z którą połączył ich mroczny los.


* * *


Szli przez las nadspodziewanie długo. Ścieżkami, którymi chadzały chyba tylko zwierzęta. Teren nie był łatwy. Niekiedy wspinali się pod górę
po starych głazach. Innym razem wędrowali długo lasem, który wypełniały dziwne odgłosy.

Nie mieli odpowiedniego obuwia do marszu i tylko fart pozwolił im chyba uniknąć jakiejś kontuzji podczas marszu.

W końcu, późno po południu, stanęli na odpoczynek na szczycie wysokiego wzniesienia. Rozpościerał się z niego wspaniały widok.

- Tam – Indianin wskazał ręką coś w oddali, na krawędzi jeziora. – Za trzy godziny powinniśmy dotrzeć na miejsce.

Trzy godziny! Z piersi Samanthy wydobył się mimowolny jęk.

Ale nie mieli wyjścia. Ruszyli w dół, marząc o łyku wody i zaspokojeniu głodu, bo nikt nie pomyślał o wzięciu zapasów. W końcu nie spodziewali się, że staną się uciekinierami w leśnych ostępach.

Droga zajęła nieco więcej niż trzy godziny. Prawie pięć. Kiedy w końcu oddalili się od jeziora, które obchodzili przez dłuższy czas, na końcu wąskiej ścieżki wybranej przez Złamane Wiosło, ujrzeli prosty, pomalowany na czerwono dom w środku lasu.



Powitało ich głośne ujadanie psów, a po chwili zobaczyli i same zwierzęta. Wielkie mieszańce. Biegły w ich stronę machając ogonami. Złamane Wiosło przyklęknął przed nimi witając się serdecznie ze zwierzętami.

- Nie zrobią wam krzywdy – zapewnił szaman. – A oto i sam Larkson.

Mężczyzna był już niemłody. Miał poważną. skupioną twarz i twarde, zdecydowane spojrzenie.

Spojrzał na słońce, które stało już bardzo nisko, niemalże dotykając wierzchołków drzew.

- Zaraz zrobi się ciemnawo – powiedział głosem, pasującym do podstawy. – Widzę, że macie za sobą trudny dzień. Na pewno chcecie coś zjeść i się napić.

Nie było innej alternatywy. Padali z nóg.
 
Armiel jest offline  
Stary 14-01-2012, 18:34   #197
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Posiliwszy się i umywszy usiadł na chwilę w pokoju z Indianinem, Larksonem i Walkerem. Nie odzywał się jednak gdy zaczęli rozmawiać. Potem wstał szepnąwszy jakieś ciche “przepraszam” i wyszedł na werandę gdzie zostały psy samotnika.

Opowiadali sobie zawsze o tych psach z kolegami i z Mirandą. O nich i o ich właścicielu, Larksonie. Że stary dziwak żył tam z dziada, pradziada, a psy były zawsze te same. Że jak zdychały to zagrzebywał je na ziemi indian i odprawiał stare rytuały. A potem psy znów żywe same się odgrzebywały. I tak od zawsze. Wciąż te same zwierzaki. Bzdury z dziecięcych lat.
Wyciągnął ostrożnie dłoń do kudłatego kundla, w którego żyłach płynęło chyba sporo krwi jakiegoś owczarka. Nigdy nie miał psa. Ani w domu w Bass, ani później w Bostonie. Zwierzę zignorowało ten pokojowy gest i spojrzawszy na Normana z wywalonym jęzorem zatoczyło kilka kółek wokół własnej osi, aż w końcu legło na ziemi. Tuż obok stóp agenta, który siedział na werandzie czerwonego domku. W środku Walker, Wiosło i Larkson rozważali ich następne poczynania. Plany. Sugestie. Zagadki. Zawiłe kroki i strategie. Schematy na jakich opierało się działanie człowieka w Stanach Zjednoczonych. Wymyśl plan i go realizuj. Zostań żołnierzem, księdzem, prawnikiem, stolarzem. Skończ szkołę. Naucz się fachu. Złap przestępcę. Określ swoje miejsce w świecie. Określ cel i zaplanuj drogę do niego. Jaki cel do cholery? Jaki świat? Nie ma już świata. Boże, co ja tu robię? Co ja zrobiłem?

Skrzywił się boleśnie. Spojrzał na swoje ręce. Drżały mu jak alkoholikowi. Dziwny dreszcz go przeszył. Poczuł jak samochód, który zostawili na drodze podskakuje na ciałach policjantów i tej kobiety. Skurcz mięśnia łydki jak dociska pedał gazu. To już nie są ludzie. Walker ma rację. To już nie są ludzie.

I co Normy? Mówiłem, że ci się spodoba nowe Bass...

Wstał i przetarł twarz dłońmi. Kundel podniósł swój pysk i spojrzał na niego pytająco. Wszedł do pokoju narad.
- Z Bass pójdę do latarni. Uruchomię ją. - powiedział do zgromadzonych mężczyzn - Zostały tam narzędzia mechanika. Reda. być może wpadnę jeszcze do jego domu po zapasowy akumulator do ciężarówki. Powinienem dać radę skierować snop światła w dowolne miejsce w zasięgu widoku latarni. A teraz przepraszam. Nie mam siły.
I to powiedziawszy skinął każdemu głową i poszedł do pokoju gościnnego by położyć się i usnąć. By śnić o nieocalonych martwych i pochłoniętych żywych.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 14-01-2012, 19:22   #198
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Leśna chata była drewnianym domem w surowym, prostym, myśliwskim stylu. Co nie pasowało do niej, to liczne znaki wymalowane białą farbą, które ciągnęły się po elewacji dookoła budynku. Były to indiańskie glify, które choć mogły zdziwić turystów lub nieświadomych mieszkańców wyspy o przenikającej ich wymiar rzeczywistości duchowej, która zaczęła przybierać materią zła, James przyjął ten widok ze zrozumieniem i ulgą. W końcu ktoś, kto uwierzy z miejsca w każde ich słowo bez przekonywania i podejrzeń o zidiocenie.

Tobiasz Larkson, z tego co pamiętał Walker, potomek odźwiernego Bramy, przywitał ich z początku nieufnie w towarzystwie myśliwskich psów. Ich widok zmartwił Jamesa. Jak mógł zapomnieć o Łobuzie?!! Gdzie był? Kiedy uciekł? Podczas walki w lesie w walącymi się drzewami? Czy w ogóle opuścił Bass Harbor? Został zamknięty w chacie Reda, czy w Pirackim Skarbie? Zapomniał o ufnym czworonogu, którego zrobiło mu się żal jakby stracił ludzkiego przyjaciela. O ile ludzkie cierpienie w większym obrazie jest ważniejsze, to po przeżyciach I wojny światowej znieczulił się. Podswiadomość musiała bronić się przed szaleństwem odwracając normę. Niewinność zwierząt, zwłaszcza koni i psów, które oddawały swe życie na frontach Europy po pewnym czasie do tykały go równie boleśnie a po zarośnięciu duchowych i psychicznych strupów, były obecne uczulając jego wrażliwość na ich los w sposób szczególny.

Dlatego widok rozpływającego się Solomona w smugach dymu oraz znieruchomiałe, bezwładne ciało bladej Judy, przyjął z trudem, lecz potrafił w końcu sobie z tym poradzić. Przynajmniej dusza blondynki cierpieć nie będzie rozrywana na strzępy przez Adumbrali. W pewnym sensie udało jej się wydostać w wyspy. Uwolnić od zagrożenia. A Solomon? To było przygnębiające i przerażające. Jednak był wciąż cień szansy. Zamknięcie bramy mogło wszak uwolnić jego ducha od męczarni wyrywając go ciemności. Jeśli zdążą. Zostawało mieć nadzieję, że pozbawiony duszy Łobuz, klacz Lucy i inne stworzenia na wyspie nie są celem Adumbrali. Lecz czyż wedle indiańskich wierzeń duchy zwierząt i roślin nie miały swojego miejsca obok ludzi u Manitou? Walker chciał wierzyć i nie wierzyć zarazem, że zło i ciemność spaczy wszystko co dobre na ziemi, łącznie z przyrodą i zwierzętami.

Larkson i szaman na zewnątrz odbyli prywatną rozmowę w towarzystwie psów, nie krępując się wcale z tym, że przybysze zdawali sobie sprawę z tego i wiedzieli, że to o nich jest mowa. Tobiasz i Wiosło zerkali raz po raz na chatę, gdy Indianin relacjonował sprawę. W tym czasie James poczęstował się zaoferowaną wcześniej kawą oraz jedzeniem gospodarza.

Potem obaj wrócili do domu. Szaman zjadł i położył się na spoczynek a Larkson zaprosił gości do rozmowy chcąć poznać z ich ust wszystko od początku do końca.


- Panie Larkson. - powiedział Walker, wciąż głodny jak wilk, kończąc posilanie się pieczonym królikiem, którego zagryzał pajdą czerstwawego już chleba. - Co tu dużo mówić, przecież Złamane Wiosło powiedział już jak było. - ciągnął szczerze i przeżuwając zarazem zupełnie nie zwracając uwagi na dobre maniery, jakby to był ostatni posiłek życia, lub jak gdyby wielkomiejskie maniery pasowały w tej chwili do okoliczności jak pięść do nosa. - Pytaj pan o szczegóły, których Indianin może nie znał lub niejasno naświetlił. - Do ukrycia nic nie mamy - rozłożył ręce. - lecz czasu wiele nie ma, a ta opowieść to długa i krótka zarazem jest. - głową kiwnął w stronę płócien sięgając do kieszeni płaszcza, z której wyjął papierośnicę. - Obrazy, te które masz pan w rodzinie od lat, mogą być tymi, których potrzeba, do odprawienia rytuału domknięcia bramy. - dopił gorącą kawą i podszedł ku ścianie, aby przyjrzeć się malowidłu. - Pan pozwoli, że zapalę? - zapytał pytającym gestem wznosząc papierosa. Czuł jak głód tytoniowy wzmorzył się po solidnym posiłku, lecz czekał przez chwilę w zawieszeniu, zarówno na przyzwolenie jak i konkretne pytania, czyli odpowiedź gospodarza.

- Niech pan pali, oczywiście - powiedział Larkson na co Walker odetchnął z ulga odpalając skręta. - Nie potrzebuję szczegółów. Potrzebuję konkretów. Od kogo się to wszystko zaczęło. Kto z Bass był pierwszy, pana zdaniem? -
Walker skrzywił czoło wyraźnie szperając w pamięci.

Potem, po namyśle gospodarz dodał:
- Obrazy. Faktycznie są w mojej rodzinie od bardzo dawna. Ale nie sądzę, czy też raczej nie sądziłem, że skrywają w sobie jakiś sekret. Wiecie, jaki, jak go odczytać?

- Chyba zaczęło się od chłopaka co zaginął w Bass Harbor. NIe pamiętam jak się nazywał, ale był przewodnikiem profesora Willburriego. Nieboszczyk Adrian musiał w świętej swej profesorskiej naiwności otworzyć Bramę a nieszczęsny dzieciak stał się pierwszą ofiara Adumbrali i potem nie na żarty wystraszył mego przyjaciela, a tej pani wuja, co się skończyło zawałem serca... - zamilkł na moment. - A jeśli chodzi o naszą wiedzę, to mamy notatki misjonarza. - James podał mężczyźnie kolejno wymięte kartki. - Tu jest o Strażniku Bramy. - zagryzł filtr papierosa w zębach.

- Tu o obrazach. - przyjrzał się stronie po czym podał ją placem pokazując na zakreślone w kółeczko nazwy, kiedy Larkson miał już papier w ręce. - A tu... o pańskim przodku... - zmrużył oczy od gryzącego dymu, po czym strzepnął popiół. - Ze sobą mamy kilka płócien. Te brakujące winny być u pana.

Przez dłuższy czas Larkson czytał materiały. Milczał tak samo jak Norman, który wygladał jak zdjęty z krzyża zanim wyszedł na werandę.

- Tutaj mam obraz wisielca. Faktycznie. Ale oczy zasmuconej matki. Hmm. W domu tych nuworyszów w Bass było płótno pędzla misjonarza. Ale nadal nie mam pojęcia, co to za sekret. Płótno wisi u nas od wieków. I nie wiem jaką może skrywać tajemnicę.

- Wintersoonowie... Myśleliśmy o tym wcześniej, aby do niech zajrzeć... Tylko, że ich dom jest na drugim końcu wioski, która teraz jest jednym wielkim gniazdem Adumbrali... - westchnął Walker wpatrując się w obraz. - Strażnik pisał, że wystarczy popatrzeć na płótna, aby wiedzieć co miał na myśli... Taniec, czyli rytuał ma być taneczny. Sowa, więc w nocy. Ciemna skała, to chyba miejsce... Latarnia jest na ciemnej skale... I tam ktoś się powiesił w przeszłości tam, tak? Kto był najbardziej znanym wisielcem Bass Harbor? - zapytał czując, że to ma kluczowe znaczenie, lecz nie mogąc sobie przypomnieć szczegółów. - Czyli musielibyśmy zatańczyć w nocy dookoła latarni... - powiedział James powoli z ogłupiałą miną, nie rozumiejąc po co mieliby wtedy ściągać w to miejsce wszystkie demony z wyspy odpalając jej blask. - Oczy zasmuconej matki... Może kobiece łzy po starcie potomstwa mają istotne znaczenie dla rytuału?



- Nie sądzę, by to było aż tak oczywiste. Może, kiedy uda się zebrać pięć. Może jakiś punkt wspólny. A może … coś jest pod farbą? A może wskazują jakieś miejsce.

- Bardzo dużo tych może - wtrącił Złamane Wiosło.

- Taaaa... - Walker od razu podniósł jeden z obrazów pod światło, aby zobaczyć, czy nie ma tam ukrytych pod farbą żadnych znaków, informacji.

Podniósł sowę, którą znaleźli jako pierwszą. Z pewnym przestrachem dostrzegł, że deszcz i wilgoć na które narażali płótno miały na obraz dość niszczycielski wpływ. Farba w niektórych miejscach rozlewała się tworząc brudnawa zacieki. Zmrużył oczy, bo wydawało mu się, że zobaczył pod farbą jakieś napisy, na miejscu jednego ze skrzydeł. Nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że pod farbą, czarnymi literami ktoś zapisał krótkie zdanie. Aby odczytał je sięgnął po chusteczkę aby zmyć farbę, lecz zawahał się.

- Tu faktycznie są ukryte napisy. – zauważył na głos. - Norman. – powiedział trącając zakrywającego się kocem mężczyznę na leżance, który był gotowy do odpoczynku po karkołomnej ucieczce z Barr Harbor. – Tu. Na Skrzydle. Widzisz? Jako oficer śledczy lepiej zajmiesz się zdjęciem farby bez zniszczenia śladu. – mrugnął do Dufrisa, który pojawił się parę minut wcześniej wracając z zewnątrz deklarując wyprawę do latarnii.

Norman miał rację. Rozdzielenie się i koordynacja uruchomienia obiektu ze zdobyciem obrazu z domów Wintersnoonów, zwiększało szanse powodzenia tego drugiego, odciągajac tym demony z Bass Harbor. Tylko czy Dufris zdąży uciec? I z kim powinien zostać szaman? Był przekonany, że ostatni puzzel układanki był ważny, jednak pozostałych płócien James nie mógł wziąć ze sobą, więc po "Oczy zasmuconej matki" będzie musiał pójść samotnie, zostawiając obrazy oraz towarzyszy pod opieką jego mocy. Kto wie, może w chacie Reda, oprócz narzędzi będzie i Łobuz.

– Chyba, że ktoś z Was zna się na sztuce malowania i wie jak to zrobić? – zapytał na tyle głośno, mając nadzieję, że i Złamane Wiosło może się obudzi lub jeszcze nie zasnął. – Ja bym użył ciepłej wody, albo pary i przetarł czystą szmatką płótno. - powiedział wiedząc, że tak zrobi jeśli nie będzie innej, mądrzejszej propozycji, pojęcia nie mając, czy postąpi właściwie.

- Sprawdź tego Sam. – podał kuzynce Adriana obraz z tańczącymi dziećmi po czym przyjrzał się uważnie „Ciemnej Skale”.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 14-01-2012 o 19:28.
Campo Viejo jest offline  
Stary 14-01-2012, 22:03   #199
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Samantha spoglądała bezmyślnie na obraz, który wcisnął jej w rękę Walker. Nagle zdała sobie sprawę, że robi to od kilku chwil, ale jej działanie nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek poszukiwaniami. Jakby jej umysł odpłynął i nie była w stanie skupić się na niczym co wymagałoby intelektualnego wysiłku. Nie chciała myśleć, bo to zmusiłoby ją do przypomnienia sobie wydarzeń od momentu gdy pełna nadziei otworzyła rano oczy...
Teraz jakby ciemna zasłona oddzielała ją od tamtych wydarzeń. Miała nadzieję, że obrazy nigdy nie powrócą.
Odłożyła płótno i wstała:
- Nic nie znalazłam. - Powiedziała z wysiłkiem formułując słowa. Mówienie wymagało umysłowej pracy i mogło obudzić to, co spało głęboko w jej głowie.
Podeszła do okna.
Popatrzyła w dal. Było tak cicho i spokojnie jakby świat wcale się nie walił. Może to wszystko tylko jakiś absurdalny sen z którego obudzi się za chwilę? Niech mnie ktoś uszczypnie. Ja nie chcę już śnić tego snu. Chcę się obudzić w moim mieszkanku w New Yorku, przy 5th Avenue.
Popatrzyła na zaczerwienioną skórę na swojej dłoni. Czuła ból. Po policzku spłynęły jej łzy. To musiał być sen. Przecież nigdy nie płakała. Głupi sen!
Ciekawe dlaczego człowiek nigdy nie umiera z swoim własnym śnie?
Inni wkoło tak, cały świat się wali, a człowiek śniący trwa, niezniszczalny.
- Nie znam się na obrazach, ani na tym jak je czyścić. - Powiedziała jakby od słów Jamesa upłynęły sekundy. Choć czy miało to jakieś znaczenie? Przecież w snach czas nie był ważny. Płynął sobie swoim własnym dziwnym torem, zupełnie niezależnym od rzeczywistości.
Chyba po prostu musiała coś powiedzieć, by przerwać ciszę otaczającą ją niczym gruby całun.
- Co dzieje się z ludźmi po śmierci? Kiedyś myślałam, że po prostu znikamy. Pustka. Spokój. Niebyt. Może jednak piekło istnieje? Wiara, religia... może to nie tylko „opium ludu?” Może to niewola w świecie Adumbrali?
Coś dusiło ja w gardle. Wielka gula utknęła tam i nie mogła jej przełknąć.
Głupi sen. Dlaczego był tak cholernie sugestywny? Dlaczego zmuszał ją do egzystencjalnych myśli?
Chciała się obudzić.
Zaraz! Teraz Natychmiast!
Zrobiłaby wszystko, żeby tylko przestać śnić.
 
Eleanor jest offline  
Stary 15-01-2012, 10:16   #200
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Gorejąca kula słońca znikała w odmętach oceanu. Niebiosa płonęły pastelowymi barwami i gdyby, której z ocalonej trójki miało ochotę i siłę zerknąć na zewnątrz leśnej chaty, ujrzałoby piękny widok. Widok, dla którego ludzie z wielkich miast uciekali do takich mieścin, jak Bass Harbor lub Bar Harbor.

Złamane Wiosło spacerował nad jeziorem przyglądając się, jak czerwień rozlewa się na kamienie i przybrzeżne skały.



Indianin wiedział, że może to być przedostatni dzień w jego i tak długim życiu. Jutro miał zamiar udać się do bramy, z której na świat wypełzły z czeluści bezimienne, nienasycone stwory. Jutrzejszej nocy zmuszony będzie stawić jej czoła za sojuszników mając innego starego przyjaciela oraz trójkę nieznanych mu ludzi, w tym jedną sqaw. Nie martwił się jednak. Zawsze wierzył, że Wielki Duch czuwa nad swoimi dziećmi i że życie każdego człowieka jest zapisane w kamieniach i drzewach, kiedy pierwsze kwilenie opuszcza nowonarodzoną buzię.

W końcu zrobiło się zbyt ciemno. Złamane Wiosło spojrzał na pogrążony w ciemnościach las za swoimi plecami i wrócił w stronę chaty Larksona.



SAMANTHA HALLIWELL

Samantha położyła się spać szybko. Była wyczerpana zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Stopy, nieprzyzwyczajone do tak długich pieszych wędrówek, obtarły się do krwi i pokryły bąblami. O dziwo jednak nie przeszkodziło jej to zapaść w ciężki, zdrowy, życiodajny sen.

Śniła.

Podobnie, jak wcześniej a Bass Harbor śniła sen o mężczyźnie w stroju kaznodziei. Siedzącego w obskurnej szopie, przy przybrudzonym zaschniętą krwią stole i wpijającego sobie długi gwóźdź w poznaczoną spiralnymi śladami po oparzeniach rękę. Stare rany, pokryte zrogowaciałą skórą, były wyraźnym świadectwem, że robi to często.
Za plecami masochisty Samantha widziała sztalugi i rozpostarte na nich płótno.
We śnie nie czuła strachu, ale normalnie pewnie, gdyby zobaczyła coś takiego, kwiliłaby jak przerażone dziewczynka.

Na płótnie powstawał znany jej obraz sowy. Ale przy sztaludze nie stał szalony duchowny. Widziała obok niej jakąś bezkształtną, półprzeźroczystą istotę, której nie dało się nazwać ludzkim określeniem. Chociaż obrysowany wokół niewyraźnego artysty okultystyczny pentagram sugerował jedno, pochodzące z greki słowo – demon.

To, w jakiś pokrętny sposób, tłumaczyło różne techniki, style i kreski tych „dzieł sztuki”.


Obudziła się wyspana, czując unoszący się w powietrzu zapach boczku i jajek. Słyszała radosne poszczekiwanie psów. Przez zasłonięte okno do pokoju, w którym położyła się na spoczynek wlewały się jasne promienie słoneczne. Przespała całą noc.



NORMAN DUFRIS

Norman też był zmęczony, chociaż bardziej psychicznie, niż fizycznie. Wiedział, że dzisiejszego poranka stanął na krawędzi, do której zbliżał się od momentu powrotu do rodzinnego domu. Zabił ludzi w biały dzień na oczach świadków, potem współuczestniczył w podpaleniu hotelu. Kiedy zamkną bramę – o ile uda im się przeżyć – będzie musiał pomyśleć o tym, czy poddać się policji, czy stać się poszukiwanym przez prawo kryminalistom. Oba wybory wydawały się równie nieciekawe w skutkach.

Z głową pełną tych ponurych myśli zasnął w końcu w przygotowanym dla niego miejscu na podłodze.

Śniło mu się, że paskudna, kudłata bestia dyszy mu prosto w twarz, a kiedy obudził się rano, zorientował się, że potwór ze snu to jeden z wielkich psów Larksona.

- Wiewiórka – sam gospodarz pojawił się w drzwiach pokoju wołając psa po imieniu. – Zostaw gościa. Panie Dufris, zapraszam na śniadanie.



JAMES WALKER

Najdłużej z całej trójki ocalonych z tajemnicą obrazów próbował walczyć James, ale widząc brak entuzjazmu Sam i Normana również się poddał.

- Połóż się – sękata dłoń Złamanego Wiosła spoczęła na ramieniu syna senatora. – Odpocznij. Jutro czeka nas długi, pracowity, wypełniony niebezpieczeństwami dzień. Będę potrzebował cię tam, przy bramie. Ja i Larkson spróbujemy coś jeszcze pomyśleć nad tymi malowidłami. A jak nam się nie uda, zajmiemy się nimi wypoczęci zaraz po śniadaniu.

To były słowa rozsądku, ale James nie poddawał się tak łatwo.

- Terpentyna lub benzyna – przypomniał sobie jednego ze swoich znajomych z czasów studiów, który miał palce wiecznie ubabrane farbą. – Powinna zadziałać, jak będziecie ostrożni.

Larkson pokiwał głową i po chwili wrócił do stołu z puszką benzyny. Namoczona łatwopalnym płynem szmatka poszła w ruch. Pod rozmazaną farbą pojawiły się drobne litery. Jednak słowa zapisano w języku, którego Norman nie znał. W dłoni Larksona pojawiła się lupa. Przyjrzał się uważnie wiadomości.

- Flandryjski. Dawny język Holendrów. To zapewne zapiski Azariasza van Der Ghrovera. Zajmie mi chwilę przetłumaczenie.

Z bijącym sercem James przyglądał się, jak gospodarz przepisuje widziane pod lupą litery do brulionu, a potem zagryzając końcówkę ołówka próbuje dokonać translacji. Mruczał przy tym coś niezrozumiale, jakby próbował przywoływać z pamięci dawno zapomniane wyrażenie i słowa.

- Strasznie trudny język – powiedział w końcu. – Może zajmijcie się resztą obrazów przez ten czas, co, albo połóż spać.

James pokiwał głową a Złamane Wiosło, tłumacząc się starymi już dłońmi i niezbyt dobrym wzrokiem wyszedł na zewnątrz. Miał zamiar pospacerować przy jeziorze.

Jakiś czas później tajemnica zdobytych obrazów została odsłonięta. Pod każdym z nich, znajdowała się sekretna wiadomość.

Skryłem ją w sowie, skryłem w wisielcu, skryłem w ciemnej skale, skryłem w oczach zasmuconej matki i w tańczących dzieciach. Przyjrzyj się moim dziełom, a wszystko zrozumiesz. Są tam słowa, są symbole, jest moje serce i moja wiedz.

To były wskazówki. Szalony duchowny nie był aż tak szalony. Brakowało im jedynie fragmentu z oczu matki.

James ziewnął. Teraz pozostała już tylko praca dla Larksona. Mógł położyć się na odpoczynek. Zasnął, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki.

I obudził się dopiero rankiem.



WSZYSCY


Śniadanie było proste, lecz sycące. Miało dać energię ciałom na długi dzień, jaki ich czekał.
Zjedli je na zewnątrz, rozkoszując się kolejnym pogodnym dniem i otaczającą ich, kojącą zielenią lasu. Dzieląc się plastrami bekonu z oczekującymi na łakome kąski psami Larkina. Wiewiórka, Zbój, Kamień, Hardy, Ziemniak i Kukurydza. Imiona psów musiały odzwierciedlać osobowość Larksona. Były ... dziwaczne.

- Przetłumaczyłem te zapiski – powiedział gospodarz, kiedy kończyli jeść i raczyli się mocną, budzącą do życia kawą. – Aczkolwiek nie wiem na ile wiernie oddałem przekaz.

Sięgnął do bruliony, wycierając otłuszczone palce w spodnie.

- Pod wisielcem było to ... – położył przed nimi jedną z kartek.

Cytat:
Pod wisielcem:

Drażnij je pradawnym rytmem grzechotek i bębnów, Indiańscy szamani leśnych plemion wiedzą, jak je zrobić – te nadają się najlepiej – raz uderzaj raz graj, na przemian, sowa po sowie
- Pod dziećmi było to – Larkson położył kolejną kartkę

Cytat:
Pod dzieciakami:


Melodia tancerzy jest melodią instrumentów, słowa odpędzenia znajdziesz w moim sercu, zapisałem je w każdym zdaniu, w którym pojawia się Nyarlatoteph – pierwsze słowo, to właśnie to słowo. Znają je też starzy Indianie zaklinający przed wiekami adumbrali.
No i kolejne.

Cytat:
Pod sową:

wypuść sowę do lotu, co klepsydrę jedną, niech stanie się strażnikiem, gdy przybędą oni, bez sów na niebie zginiesz niechybnie, by coś zamknąć, musisz to wpierw otworzyć.
Cytat:
Pod skałą:

noc jasna i bezksiężycowa jest taką, jaką być powinna, zwróć uwagę na to, jak niewiele ci trzeba, zrób znak starszych – ułóż go z trwałych kamieni, znajdź miejsce, którym wydostają się do nas, tutaj musisz rytuał odprawić.

- Złamane Wiosło mówi, że chyba wie, jak odprawić rytuał. Ma odpowiednie instrumenty. A nów jest dzisiaj. Klepsydry zdobędziemy w sklepie w Bass. Sowy. Ja zajmę się ich złapaniem dzisiejszego dnia.

Westchnął ciężko.

- Plan jest taki. Ja zajmę się sowami. James, miss Samantha i Złamane Wiosło pójdą do Bass po ostatni obraz i po brakujące rzeczy. Tutaj zrobiliśmy listę. Norman uda się do latarni. Spotkamy się nad brzegiem Echo Lake. O trzeciej popołudniem. Wszyscy, poza Normanem, który musi zostać do zmroku, by włączyć latarnię po zachodzie słońca. To odciągnie adumbrali od bramy. Zapisałem ci koordynaty, na jakie powinieneś skierować snop światła.

Podał Dufrisowi kolejna kartkę.

- Norman. Prośba jest taka, byś jak najdłużej utrzymał te światło. Pomoże nam w rytuale. Reszta, z pochodniami i flarami, będzie ochraniała Złamane Wiosło przy bramie. Mam nadzieję, że nam się powiedzie. Czy ktoś ma jakieś inne pomysły? A może woli pozostać w moim domu. Nikt, nikogo nie będzie za to obwiniał.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172