Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-12-2011, 16:33   #1
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
[Wewnętrzny Wróg] Cienie nad Bögenhafen




WEWNĘTRZNY WRÓG





Pora była około południowa gdy w oddali zaczął dostrzegać kanciaste kształty kolejnego miasta. Wykarczowana i zabudowana ich siedliskami połać ziemi narośnięta niczym bąbel na obłym ciele rzeki Bogen. Na miasto nie miał wcale, a wcale ochoty. Może kiedy indziej. Ale lubił rzekę Bogen. Zawsze można było nad nią znaleźć coś smakowitego, lub po prostu przycupnąć i podelektować się życiem. Nie trudno też tam było, tak jak i na bagnach, o zgrabną partnerkę, ale jakoś tak zawsze gdy zbliżała się odpowiednia ku temu pora, dostawał czegoś w rodzaju panicznych ataków zaciekawienia. Uzmysławiał sobie ile jeszcze rzeczy nie widział i wszystko go wtedy interesowało tylko nie to jak zwrócić na siebie uwagę. Więc nie zwracał. I nawet nie specjalnie żałował. Tak już do końca życia z jedną? A jak przestanie go ciekawić? Głupstwo ot co. Ale rzekę Bogen i tak lubił. Nie zrezygnował więc z trasy nad miastem. Za długo już obserwował karczmarza Gustava, by teraz prychać na ludzi. Fakt. Trochę go zanudzili. Ale w swoim długim życiu wiedział, że mu przejdzie. Nie wiedział tylko, że może stać się zdecydowanie szybciej niż podejrzewał.

Czarnuś zapikował w dół by obniżyć lot i rozejrzeć się za czymś do posilenia się wokół koryta rzeki. Jakaś wczesna leszczyna, a może wyrzucone na brzeg tłuściutkie truchło… Nie odczuwał dziś specjalnej potrzeby wybrzydzania. Para rudzików skrywających się w koronach drzew, nerwowo poderwało się do lotu na jego widok, ale znając te małe spryciarze, to na jaja nie miał co liczyć. Gniazdo pewnie ledwo wić zaczęły nie napomykając jeszcze o żadnym pożyciu.
Skręcił nieco by lecieć nad samą wodą i stąd wypatrywać zdobyczy. Tak jak się spodziewał, długo szukać nie musiał. Oto wśród kamieni leżał padły już jakiś czas temu jeleń. Nosił wyraźne znamiona zainteresowania innych padlinożerców, ale mięsa bez wątpienia starczy na solidny posiłek. Rozłożył swoje potężne skrzydła by wyhamować i przysiadł nad truchłem. Piękne, szeroko otwarte, brązowe oczy zdawały się mówić do niego:

- Tak, witamy, tak szybko nas opuszczacie, jak miło was widzieć, czy może chcecie drogę do pójścia skąd przyszliście? A może łyczek kurczaka?

Przekrzywił dziób.
- Ależ miło chętnie – wyskrzeczał w odpowiedzi na niewypowiedziane zaproszenie do uczty.

Kątem oka dostrzegł jeszcze jak prawą stroną rzeki przepływa całkiem spora łódź, którą chyba ktoś ostatnio próbował spalić, bo na burcie zostały ślady sadzy. Czarnuś przerwał na chwilę konsumpcję przyglądając się z zaciekawieniem słomianowłosemu mężczyźnie, który z liną na kolanach w skupieniu ćwiczył jej wiązanie. Mając świetną, kruczą pamięć, Czarnuś bezbłędnie rozpoznał człowieka imieniem Erich. Zaskrzeczał przyjacielsko na powitanie.

***

- Bogenhafen panowie – krzyknął do załogi stojący za sterem Quartijn gdy ich oczom ukazała się zabudowa wielkiego portu towarowego otoczonego nawet kilkupiętrowymi magazynami - Węzeł handlowy dla kupców nawet z najdalszych zakamarków Starego Świata. Z Norski przez porty w Erengradzie i Marienburgu. Z Arabii przez Księstwa Graniczne i estalijską Magrittę. Karawany górnicze z Gór Szarych i kopalni czarnogórskich. Przez to miasto rocznie przerzuca się tyle towaru, że można by je w nim zakopać. A ludzi tu żyjących nie ma więcej niż kilka tysięcy. Znajdziecie tu nulneńskie pukawki i pancerze, middenheimskie bronie, wszelaki wybór wierzchowców od middenlandzkich einsiedlerów po bilbalijskie dzianety, najlepsze wina z Averlandu i Tliei, siodła i kulbaki z ostlandu i kislevskie wyroby skórzane, tkaniny i piśmiennictwo z Altdorfu, bydło, trzodę chlewną, drób... - pokręcił głową jakby na jednym dechu nie był w stanie dalej wymieniać - No Marienburg to co prawda nie jest, ale i tak można się zdziwić, czego to nie da się kupić na rynkach Bogenhafen. Panie Ghartsson! Kotwicę będziemy rzucać. Oldenbach i Spieler, uważajcie na burty, bo przy wejściu do portu może być tłoczno, a gamoni nigdy nie brak. Konrad, weź się cumą zajmij.
Przyzwyczajeni do jego komend szybko stanęli na swoich stanowiskach z mniejszą, lub większą uwagą starając się wykonywać swoje obowiązki. Quartijn pozdrowiwszy dłonią kapitana innej barki, która właśnie wypływała z portu kontynuował swój monolog.
- Cała ta ziemia należy do barona Wilhelma Grauenburga, ale tego młodego panicza to w mieście się nie uświadczy. Po lasach hasa za zwierzyną łowną i w efekcie faktyczną władzę sprawuje Rada Miejska będąca w rękach gildii kupieckiej. Dla jednego należącego właśnie do rady kupca, te wina w beczkach wiozę. Hieronimus Ruggbroder. Głowa rodu i znaczna persona w mieście. Co się rzadko w tym fachu zdarza, człek bardziej rozsądny niż pazerny i wróg monopolu dzięki któremu pomniejsi kupcy też jeszcze mogę w miarę spokojnie wyżyć. Przygotujcie się. Wpływamy...

***

Po przycumowaniu i wyładowaniu swoich rzeczy na wyłożoną deskami promenadę nabrzeża Haagenów, poczekali jeszcze na Quartijna, który zniknął w kapitanacie. Pozostało pożegnać się ze starym przewoźnikiem, oraz odebrać zapłatę za pomoc w pracach na barce. Długo nie czekali.
- No to tu się nasze drogi rozchodzą panowie - rzekł po chwili kapitan barki, za którym przyszedł też jakiś poczciwie wyglądający urzędnik portowy. Quartijn wyciągnął kiesę i każdemu zaczął odliczać po pięć sztuk złota - Jeśli szukacie jakiegoś zajęcia w mieście, to proponuję popytać po karczmach i przy ratuszu, a jeśli wam zależy na czymś bardziej z podróżą związanym to polecam odwiedzenie Festynu Schaffenfest, który ma właśnie miejsce na podgrodziu Bogenhafen. Pójdziecie prosto Haffenstrasse i wyjdziecie z miasta Wschodnią Bramą. Znajdziecie tam bez liku karawaniarzy z różnych miast więc okazja ku czemuś na pewno się nadarzy. No i sam Festyn warto zobaczyć. Ceny dobre. Jedzenie i picie porządne. Towaru najróżniejszego w bród. A i zabawić się też można, bo to też miejsce występów komediantów i grajków z całego Imperium i nawet dalej.

- Konrad. Poczekaj chwilę - głos Quartijna zabrzmiał nad wyraz wyraźnie mimo chrypki jaka zdobiła przepity głos przewoźnika. Ton był mocny i silny. Taki sam jak gdy wydawał komendy podczas nawigowania barki przez kanał. Kapitański. Nie znoszący sprzeciwu. Konrad Sparren dobrze znał ten ton. Wiedział co się szykuje. Cieszył się, że pozostali już się oddalili i nie będą się temu przysłuchiwać – Bogowie mi świadkiem, że im dziękuję za twoje wyżycie, ale tyś chyba w łeb tym bełtem dostał. Miarkuj się lepiej chłopie, bo się pyskaty robisz jako i ojciec. Draba usiekłeś i czekasz na przyklask. Nie chcieli płacić za twoje leczenie, to nie. Kompanioni z drogi, to ani gildia, ani zakon shalyitek ani insza komuna. Raz bywa lepiej, a raz gorzej i jak będziesz się tak szarogęsił jak jaki fircyk to w biedzie machną na ciebie ręką. A samemu na szlaku to pewnie już sam wiesz... ciężko.
Spojrzał chłopakowi w oczy jakby chciał wyczytać, czy ten go słucha, czy bardziej puszcza mimo uszu i po chwili machnął ręką.
- Dobra. Pora na mnie Konrad. Co miałem rzec, to rzekłem. Bywaj tymczasem.

Po chwili więc zarzuciwszy tobołki na plecy i ramiona zostali sami na ruchliwym nadbrzeżu. Co chwila przypływał tu, lub wypływał stąd jakiś statek. W większości były to barki takie jak ta należąca do Quartijna, ale zdarzały się też większe okręty dwu, lub nawet trzy masztowe, których burty widziały zapewne szersze i głębsze wody od rzek Bogen i Reik. Marynarze na nich wyglądali też zupełnie inaczej. Smagli, lub brodaci, ubrani w skóry i futra pokrzykiwali do siebie w różnych językach wyładowując towar.
Z samego nabrzeża widać była kilka portowych tawern i budynków wszelakiego zastosowania. W większości były to składy i magazyny, ale zdarzały się też domy mieszkalne, a na jednym z budynków wywieszono pokaźną płachtę z wyhawtowanym drewnianym kołem symbolizującym własność gildii kołodziejów.

Największą ulicą prowadzącą na nabrzeże była właśnie oznakowana drewnianą tabliczką Hafenstrase. W powszednie dni służąca zapewne głównie wozom i furgonom dziś była niemal zalana przez tłum przechodni podążających nią prosto na wschód. Mimo wrażenie ogólnego pośpiechu jakie panowało na samym nabrzeżu nie dało się ukryć, że mieszkańcy i przejezdni są w doskonałych humorach. Z każdej strony słychać serdeczne powitania i pozdrowienia, gwar śmiechu i rozmów o wszystkim i niczym. Ludzie czego by o nich nie mówić, dziś się bawili i robili to zupełnie szczerze. Dla podkreślenia tego nastroju ta główna ulica miasta została dodatkowo ozdobiona barwnymi flagami ukazującymi sierp i łan zboża.
- Na mnie tyż czos już - odezwał się Imrak - Imperium nie dla mnie. Wrócem do mojej baby. Jeśli nic do mnie mata to się pożegnom.
Nie czekając też aż ktoś z pozostałych stwierdzi, że rzeczywiście miał coś do Imraka, krasnolud odwrócił się z posępną miną i skierował w stronę tłumnie podążającego na wschód ludu. Było w tym coś bez dwóch zdań smutnego. Oto szlak pokonał tego starego krasnoluda. Czy pokona również ich? O tym miało zadecydować już Bogenhafen, powoli zbierające się na niebieskim niebie białe chmury i następny ich krok.

***

Spoglądając ukradkiem na twarz idącego beztrosko obok niej Franza Baumanna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że inaczej go sobie wyobrażała. Mężczyzna miał ciemne i posklejane w tłuste strąki włosy i przyjacielsko uśmiechniętą, pasującą raczej do wioskowego gawędziarza, buzię. Do tego był chudy by nie rzec żylasty i całkiem wysoki. Nie przeszkadzało mu to jednak by być wyprostowanym i sprawiać wrażenie człowieka, który cieszy się życiem. Nawet teraz gdy jeszcze o niczym nie rozmawiali, nieznacznie podskakiwał co jakiś czas z nogi na nogę nucąc sobie pod nosem jakąś piosenkę.
Walter, na wpół rzemieślnik, a na wpół domorosły artysta w drewnie rzeźbiący, od trzech dni wprowadzał ją do lokalnej rodziny, a ona w tym czasie tylko czekała i jadła na koszt snycerza słuchając o tym co należy, czego nie należy, co się dzieje w mieście, komu można zaufać, oraz dlaczego w buczynie tak dobrze rzeźbi się małe pieski i jak po ilości warstw rozpoznać wiek drzewa. Do tego tworzył całemu jej wprowadzeniu taką otoczkę jakby nie wiadomo co się działo. Po prostu spisek rangi obalenia imperatora. Gdyby nie fakt, że nikogo z Bogenhafen nie znała i właściwie nie posiadała żadnych wartościowych przedmiotów bądź wiedzy, mogłaby podejrzewać, że to pułapka jakaś. Racjonalnie obstawiła jednak, że tutejszy opiekun cechu zniknął gdzieś na kilka dni i stąd te trzy dni nieróbstwa. Sam Walter zaś ma po prostu taki charakter. W końcu jednak została umówiona z Baumannem w karczmie Skrzyżowane Piki. Budynek od razu przypadł jej do gustu. Znajdował się na tyłach baraków straży miejskiej więc co i rusz można było się napatoczyć na jakiegoś stróża prawa, który wymyka się w porze pracy, lub po niej by wychylić kilka kufelków. No a przecież wiadomo, że gdzie się pije tam się nie sra i nawet gdy straż przeprowadzała jakieś poszukiwania to dziwnie omijała swoją ulubioną gospodę. Siłą więc rzeczy Skrzyżowane Piki były wymarzoną miejscówką na prowadzenie odpowiednich interesów.
Nie weszli jednak do środka. Baumann czekał na nią na zewnątrz i choć nigdy wcześniej go nie widziała pomachał do niej dłonią jakby się znali od zawsze i z zza pleców wyciągnął dość niespodziewanie bukiet wczesnych jeszcze łąkowych hiacyntów. Nie czekając też na jej reakcję zaproponował swoje ramię i zapytał czy przejdą się na mały spacer. Oczywiście nie odmówiła.
Poszli więc. Mężczyzna jednak cały czas milczał. Przeszli kilkoma ulicami obchodząc wpierw park po środku Adel Ring, a potem skręcili w główną ulicę Bogenhafen - Hafenstrasse aż dotarli do rzeki Bogen. Nabrzeże było tak jak i wszystkie główne arterie miasta wybitnie zatłoczone w następstwie rozpoczętego dziś Festynu, lecz mężczyzna zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Z kilkoma osobami się przywitał po drodze. Jakiejś kramarce ukłonił się głęboko. W końcu ponownie skręcili z nabrzeża między niskie drewniane budynki i wtedy odezwał się pierwszy raz.
- No nie wiem Sylwio. Mogę się tak do Ciebie zwracać?
Obejrzał się na nią pierwszy raz od spotkania przy Skrzyżowanych Pikach. Uśmiechał się jakby się droczył.
- Mamy teraz masę pracy. Wiesz... Festyn. Potrwa krótko, a wyżyć trzeba cały rok, prawda? No i to nie Altdorf. Nie znasz miasta co jak sama rozumiesz utrudni Ci poruszanie się po nim. Choć czynisz to bez wątpienia bardzo zgrabnie.
W jego dłoni zupełnie znikąd pojawiło duże zielone jabłko z tych zimowych. Wgryzł się w nie i po chwili udawanego, lub nie, zamyślenia kontynuował.
- Zrobimy tak. Masz moje pozwoleństwo na działanie na własną rękę tak długo jak nie wejdziesz w paradę komuś z naszych. Jeśli chcesz się z nami jednak utożsamiać i liczyć na naszą pomoc w razie kłopotów, musisz coś dla mnie zrobić. Radny Heniz Richter ostatnio trochę za bardzo mi nabroił. Dostał na czas Festynu urząd głównego sędziego i zapewne przebywa w namiocie straży rozbitym na podgrodziu. Zapewne będzie to pierwszy namiot z tych jakie ujrzysz wkraczając na teren Festynu. Przynieś mi jego urzędniczą laskę sędziego. Jutro. Najlepiej do południa. Wtedy porozmawiamy trochę więcej. Hmmm... Albo wiem... Możesz też ewentualnie przynieść mi coś czego jeszcze na oczy nie widziałem. Wyzwanie ciekawsze no i lubię niespodzianki. Ale laska też się nada jakby co. Zgoda?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline