Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-12-2011, 12:41   #212
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


Zaplątany w korzenie własnego umysłu, odłączony od własnej świadomości Vincent szedł. Gdyby ktoś obserwował go – dzień po dniu – widziałby, jak świadomość istnienia w jego oczach ustępuje miejsca zawziętości i determinacji. Najpierw zawziętości i determinacji małych, jak świeżo wyklute z jajek płazy, które czasami jedli z Robertem na szlaku, by w końcu urosnąć do rozmiarów pełnych zębów i pazurów stworzeń, przed którymi uciekali. By stać się ZAWZIĘTOŚCIĄ i DETERMINACJĄ wielkich, jak najdumniejsze wieże, w Xhystos.

Vincent szedł obok Roberta. Sam już nie wiedział, czemu wędruje, ani co jest na końcu tej włóczęgi. Po prostu szedł.


* * *

Czy ten człowiek wspinający się mozolnie błotnistą ścieżką wydeptaną przez kopytne zwierzęta w tym oceanie zieleni to ja? Ja – Vincent Rastchell? Negocjator Rady? Czy może ktoś inny. Ktoś, kto dzierży w rękach zaostrzony i pokrwawiony patyk. Jego broń i narzędzie. Pamiętam, że zabiłem nim niedawno małe, włochate, podobne do świni stworzenie i jedliśmy jego mięso razem z Robertem. Czy paliliśmy ogień? Nie potrafiłem tego powiedzieć.

Jak niewiele pozostaje z człowieka, z ludzkiej godności, kiedy zostanie wystawiony na próbę pustkowi. Wędrówka przez tereny nietknięte ludzką stopą jest sprawdzianem. Odwagi, siły charakteru i dumy. Nie miałem dwóch pierwszych, ale nigdy nie brakowało mi trzeciej. Więc szedłem. W milczeniu. Dwa duchy. Ja i Robert. Czego nauczyło nas Samaris? Nie wiem. Może tego, że nic nie jest takie, jak się wydaje. I pokory. O tak! Samaris nauczyło mnie pokory.


* * *


Dwójka ludzi w gęstej dżungli. Zobojętniali. Nie zdolni odczuwać ani strachu, ani silnych emocji. Wypełniała ich Droga. Napędzał do działania Cel. Droga i Cel. Droga i Cel....

Drogę, zgubili ją już jakiś czas temu. Cel, czy faktycznie go znali? Czy po prostu szli naprzód, zbyt uparci lub głupi by przestać.


* * *

Plamy światła słonecznego skaczące na liściach, tajemnicze cienie pośród wielobarwnej zieleni. Tak zapamiętałem szlak przez dżunglę. Jako drogę światła – cieni i zieleni. Nie miałem pojęcia, że zieleń ma aż tyle odcieni. Widziałem zgniłą zieleń, pleśniową zieleń, soczystą zieleń mchów, zieleń porostów i kilkanaście odcieni zieleni na liściach. Widziałem jasną zieleń pnączy, jadowitą zieleń rośli, bajkową zieleń piór wielkich ptaszysk, gadzią zieleń skóry węży i jaszczurek, turkusową zieleń omijanych jezior, butelkową zieleń strumieni, omszałą zieleń głazów wystających z wody. Mroczna zieleń przechodząca w ciemność, kiedy nadchodził zmrok i luminescencja fosforowej zieleni, kiedy świecił księżyc odbijając się w zgniłym próchnie i dziwnych grzybach.



Owszem. W dżungli były też inne barwy – cała paleta artysty o duszy estety i wybujałej wyobraźni, – ale to zieleń zapamiętałem najbardziej.

Kiedy w końcu, nawet nie wiedząc jakim cudem, udało nam się opuścić dżunglę sami byliśmy zieleni. Nasze dusze były zielone. Nasze myśli były zgniłozielone. Zieleń. Można ją albo pokochać, albo znienawidzić. Albo stać się zielenią. Jak my.

* * *

Kiedy upuścili dżunglę nie zostało w nich zbyt wiele z ludzi. Ubrania wisiały na nich w strzępach. Włosy mieli długie i przetłuszczone, wychudzone twarze zakrywały skłębione brody. Buty już dawno rozpadły się na ich stopach, ale obaj na to nie zważali. Pchani wprzód jakimś szaleństwem. Te szaleństwo można było ujrzeć w ich oczach. Kiedy opuścili dżunglę okalającą Thramer nie byli już ludźmi. Raczej zagubionymi duszami na piekielnym szlaku.

* * *

Dżungla skończyła się. Nie wiem ile przez nią szliśmy i jakim cudem przeżyliśmy tą włóczęgę. Jakim cudem nie pożarły nas dzikie bestie, jakim cudem udało nam się znaleźć jedzenie, jakim cudem nie zgubiliśmy drogi.

Wypadło mi większość zębów, podobnie jak Robertowi. Dorobiłem się wielu blizn, podobnie, jak Robert. Z każdym krokiem ja i Voight coraz bardziej przypominaliśmy siebie nawzajem. Coraz bardziej byłem pewien, że jesteśmy duchami, a nie żywymi ludźmi. Może tak było w istocie? Może umarliśmy w Samaris, a teraz nasze zbłąkane dusze szukały drogi do ... do czego.

Przed nami był interior. Morze traw falujących na wietrze i palące słońce przypiekające nasze odsłonięte na jego żer ciała.

Tu poznałem znaczenie słowa brąz. Ziemia była brązowa. Trawa też miała taki odcień. Krzaki, sierść uciekających przed nami zwierząt, nawet woda, którą znajdowaliśmy w zagłębieniach. Tutaj zrozumiałem, że brąz jest bardziej ubogim kolorem, niż zieleń. Owszem. Miał sporą gamę odcieni, ale interior był mniej brązowo – brązowy, niż dżungla zielono - zielona.

Taka była prawda.

Po niebie krążyły nad nami anioły. Mitologiczne stworzenia z dawno odrzuconych przez rozum wierzeń. Albo to były padlinożerne ptaki, które czekały, aż upadniemy. A może samoloty? Nie wiedzieliśmy. Nauczyliśmy się nie zadzierać głów w gorę, bo słońce – nienawistne słońce – wypalało nam wtedy oczy.

Potem dowiedzieliśmy się, że to jednak anioły. Inaczej być nie mogło.

Po kilku dniach Interior okazał się być bardziej morderczy niż pustynia i dżungla. Albo to nam w końcu zabrakło sił. Upadliśmy. Nawet nie wiem, który najpierw. Ja czy Robert. To nie miało znaczenia.

A potem przybył po nas anioł...

* * *

Nazywam się Khristof Garred i zapewne zastanawiacie się, skąd wziąłem się w tej opowieści. Wyjaśnię wam to zaraz bez najmniejszego trudu. Jestem aniołem. Tak. Przynajmniej tak nazwał mnie jeden z nich. Mieli szczęście, że przelatywałem moim aeroplanem przez te pustkowie. Dzięki temu ich zobaczyłem.

Nie wiem czemu postanowiłem wylądować, by sprawdzić nad czym krążą sępy. Rozgoniłem ptaszyska szablą i wtedy ich zobaczyłem. Dwóch ludzi. Zupełnie innych niż dzikusy z Interioru. Białych. Jeden z nich nadal siedział i coś nucił. Nucił nieświadomy tego, że przy nim wylądowała maszyna.
Podszedłem bliżej ciekawy ale ostrożny.

Rozpoznałem pieśń. To była kołysanka, jaką rodzice śpiewają dzieciom w Xhysthos przed zaśnięciem. Człowiek ten trzymał ręce ułożone tak, jakby bujał na nich niewidzialne dziecko. Zadrżałem. Wiedziałem, że obaj mężczyźni są obłąkani. Że Interior odebrał im zmysły wraz z resztką wilgoci z ciał. Wyglądali na takich, którzy musieli błąkać się na pustkowiach szmat czasu.

I wtedy śpiewający mężczyzna zamilkł. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Miał wielkie, smutne, zgaszone oczy.

- Khristof – powiedział ledwie zrozumiałym głosem. – Dobrze cię widzieć, synu. Cieszę się, że znów będziemy razem. Czy jesteś aniołem?

Potem mężczyzna stracił przytomność.

Zawiozłem ich do Urbicandy.


* * *

Urbicanda. Potem alitplan. Potem stacja N. Ta podróż była jak cofanie się w czasie. Lecz nadal była snem.

Nikt nie wiedział, jak się nazywamy. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jesteśmy. Ani ja, ani Robert nie powiedzieliśmy ani jednego słowa. Do nikogo. Ani do anioła, który zabrał nas z Interioru, ani do lekarzy, którzy uratowali nam życie. Nikt z nas. Nikomu. Ani jednego słowa.

Kiedy pociąg zatrzymał się gdzieś po drodze wyskoczyliśmy z niego razem z Robertem. Dlaczego tak zrobiliśmy? Nie wiemy.

To był impuls. Przymus. Jakbyśmy musieli naszą drogę przejść pieszo. Do samego końca.

Ludzie nie istnieli. Byli tylko naszym snem. Barierą. Tłem dla naszych majaków.

I wtedy ujrzałem je w dali. Wieże Xhysthos. Dumne. Jak my. Nic nie znaczące. Jak my.

- Jesteśmy u celu, przyjacielu – pokazałem dłonią widok Robertowi. – Ty jesteś, Robercie. Tam czeka na ciebie córka. Na mnie nie czeka nic. Ale udało mi się. Dotrzymałem słowa. Sen się kończy. Obudź się. Żyj. Bądź dobrym ojcem.

Położyłem dłoń na ramieniu przyjaciela. Spojrzałem mu po raz ostatni w oczy, a potem odwróciłem się i ruszyłem z wolna w przeciwną stronę.

Do Samaris.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-12-2011 o 12:51.
Armiel jest offline