Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-12-2011, 00:41   #211
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Samotny mężczyzna stał na potężnej skale, jedynej w promieniu wielu mil na bezkresnej pustyni, którą przemierzał. Wpatrywał się uporczywie w jeden punkt, jakby tam właśnie miał znajdować się cel jego podróży, upragniony horyzont. Od wielu dni ten człowiek wpatrywał się w ów punkt, przekonany najwyraźniej, że właśnie w tym miejscu odnajdzie swoje przeznaczenie. Nikt też nie próbował człowieka wyprowadzić z błędu, pokazać mu inną drogę, inne miejsce. Prawda była taka, że i tak nie udałoby mu się czegokolwiek wytłumaczyć.


Robert Voight dawno stracił już resztki rozsądku. Teraz, miotany na przemian tęsknotą, strachem, miłością i nienawiścią po prostu parł przed siebie, nie oglądając się na towarzyszącego mu Vincenta, ani nawet swoje własne potrzeby fizyczne. Pustynia była dla niego Drogą. Droga, jak wiadomo, stanowi jedynie etap przejściowy, przeszkodę w osiągnięciu Celu.

Jedzenie? Oczywiście, przyjmował pokarm. Żyjące na pustyni jaszczurki, chrząszcze, tu i ówdzie, przy oazie, kora z drzewa. Z tym, że mało go to obchodziło, należało do świata, który dawno już przestał go zajmować. On widział tylko Cel i Drogę. I swoją Wolę Życia, przez którą Cel się spełni. Przez to rzadko też rozmawiał z Vincentem – choć nadal był dla niego życzliwy, stał się nieco… nieobecny. Myślami spacerował z rodziną po ulicach Xhystos, godzinami rozprawiając o niebezpieczeństwach, z jakimi mierzył się w swej pracy i grożących w związku z tym jego rodzinie. Przeczesywał palcami włosy swojej ukochanej Żony, szczerzył zęby do córki w figlarnym uśmiechu. W tych snach na jawie nie było miejsca dla takich rzeczy, jak jedzenie, picie, chłód, ból, czy rozmowa z Vincentem. Ten ostatni chyba to rozumiał, a może… odczuwał rezygnację?

Czy Robert Voight stał się w związku z tym szaleńcem, na w pół umarłym, opętanym jakąś pokraczną Ideą wariatem, dla którego nie liczyło się nic, prócz niej właśnie? To pytanie pozostawało bez odpowiedzi, ponieważ nie było nikogo, kto mógłby to obiektywnie ocenić. Na pustyni brakowało gabinetów psychiatrycznych, brakowało szpitali, brakowało nawet zwykłych ludzi, którzy spacerując, pokazywali sobie palcami szaleńców, ludzi z marginesu i w ten magiczny, rytualny sposób dokonywali swoistego aktu ostracyzmu, wyrzucania poza nawias tych, którzy nie pasowali do ich ułożonej wizji rzeczywistości.

Z pewnością Robert Voight nie pasował do żadnej wizji rzeczywistości, ułożonej, czy nie. Czy pozostał człowiekiem? Tak, raczej tak. Na pewno wymykał się kryteriom oceny tzw. ludzi cywilizowanych, którzy lubili stać na pewnym gruncie Dobra, Zła, Prawa i tym podobnych. Którekolwiek z tych dużych słów przyłożyć teraz do Roberta Voighta, efekt byłby raczej śmieszny. On był poza tym, całkowicie po drugiej stronie.

Czy można go za to winić? Byłże on w całości architektem swojej Drogi, kowalem swego losu, trzymał w garści wszystkie sznurki, pociągając za nie w odpowiednich momentach? Przecież to Samaris odmieniło go, pokazało mu rzeczy, których wcześniej nie był świadom; ustami między innymi Vincenta przekazał Prawdę, która tak Robertowi przestawiła życie…

Podróżował więc, szedł, czasami czołgał się, czasami nawet biegł, każdego dnia szydząc ze Śmierci i jej wiernych adiutantów: Głodu, Chorób, Bólu i innych pomniejszych oficerów – Drzazgi W Nodze, Złamanego Paznokcia, Suchego Gardła. Pustynia przerodziła się las, a las w dżunglę. Na skraju dżungli spotkali ich niegdysiejszą towarzyszkę, Iris Casse, która teraz przeprowadzała ich przez tropiki… Wszyscy chyba dawno uznali ją za zmarłą, ale jakie to miało znaczenie? Czy robiło to jakąś różnicę?

Tutaj mieli już więcej pożywienia i wody, a dzikie zwierzęta nie ruszały ich, omiatając wzgardliwie – litościwym spojrzeniem. Kiedy dotarł do Trahmeru, nie bardzo nawet kojarzył, że już tu kiedyś spędził długi czas, że tu pozbawił kogoś życia, tutaj chorował i polował na Warkinsa. Tamte rzeczy, tak kiedyś ważne i istotne, teraz już były bez znaczenia. Vincent długo musiał mu tłumaczyć, dlaczego powinni być ostrożni w tym dziwnym mieście. Dopiero po jakimś czasie Robert przypomniał sobie, co robił tutaj tak dawno temu.

Piękny i straszliwy Trahmer zmienił się rzeczywiście od ich ostatniej wizyty. Żadnych białych, tylko spokojni i powolni tubylcy, snujący się po mieście pozornie bez celu i nie zwracający uwagi, dokładnie tak, jak zwierzęta w dżungli, na dwójkę przybyszów… Nikt się do nich nie odzywał. Wieczorem Vincent wziął jakiś duży, smaczny owoc z kosza na rynku; zjedli. Być może, gdyby stanowili część lokalnej wspólnoty, zostaliby osądzeni za kradzież. Ale oni przecież nie istnieli, byli zupełnie gdzie indziej. Trahmer był tylko etapem przejściowym, chwilową barierą. Zasłoną.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 29-12-2011, 12:41   #212
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


Zaplątany w korzenie własnego umysłu, odłączony od własnej świadomości Vincent szedł. Gdyby ktoś obserwował go – dzień po dniu – widziałby, jak świadomość istnienia w jego oczach ustępuje miejsca zawziętości i determinacji. Najpierw zawziętości i determinacji małych, jak świeżo wyklute z jajek płazy, które czasami jedli z Robertem na szlaku, by w końcu urosnąć do rozmiarów pełnych zębów i pazurów stworzeń, przed którymi uciekali. By stać się ZAWZIĘTOŚCIĄ i DETERMINACJĄ wielkich, jak najdumniejsze wieże, w Xhystos.

Vincent szedł obok Roberta. Sam już nie wiedział, czemu wędruje, ani co jest na końcu tej włóczęgi. Po prostu szedł.


* * *

Czy ten człowiek wspinający się mozolnie błotnistą ścieżką wydeptaną przez kopytne zwierzęta w tym oceanie zieleni to ja? Ja – Vincent Rastchell? Negocjator Rady? Czy może ktoś inny. Ktoś, kto dzierży w rękach zaostrzony i pokrwawiony patyk. Jego broń i narzędzie. Pamiętam, że zabiłem nim niedawno małe, włochate, podobne do świni stworzenie i jedliśmy jego mięso razem z Robertem. Czy paliliśmy ogień? Nie potrafiłem tego powiedzieć.

Jak niewiele pozostaje z człowieka, z ludzkiej godności, kiedy zostanie wystawiony na próbę pustkowi. Wędrówka przez tereny nietknięte ludzką stopą jest sprawdzianem. Odwagi, siły charakteru i dumy. Nie miałem dwóch pierwszych, ale nigdy nie brakowało mi trzeciej. Więc szedłem. W milczeniu. Dwa duchy. Ja i Robert. Czego nauczyło nas Samaris? Nie wiem. Może tego, że nic nie jest takie, jak się wydaje. I pokory. O tak! Samaris nauczyło mnie pokory.


* * *


Dwójka ludzi w gęstej dżungli. Zobojętniali. Nie zdolni odczuwać ani strachu, ani silnych emocji. Wypełniała ich Droga. Napędzał do działania Cel. Droga i Cel. Droga i Cel....

Drogę, zgubili ją już jakiś czas temu. Cel, czy faktycznie go znali? Czy po prostu szli naprzód, zbyt uparci lub głupi by przestać.


* * *

Plamy światła słonecznego skaczące na liściach, tajemnicze cienie pośród wielobarwnej zieleni. Tak zapamiętałem szlak przez dżunglę. Jako drogę światła – cieni i zieleni. Nie miałem pojęcia, że zieleń ma aż tyle odcieni. Widziałem zgniłą zieleń, pleśniową zieleń, soczystą zieleń mchów, zieleń porostów i kilkanaście odcieni zieleni na liściach. Widziałem jasną zieleń pnączy, jadowitą zieleń rośli, bajkową zieleń piór wielkich ptaszysk, gadzią zieleń skóry węży i jaszczurek, turkusową zieleń omijanych jezior, butelkową zieleń strumieni, omszałą zieleń głazów wystających z wody. Mroczna zieleń przechodząca w ciemność, kiedy nadchodził zmrok i luminescencja fosforowej zieleni, kiedy świecił księżyc odbijając się w zgniłym próchnie i dziwnych grzybach.



Owszem. W dżungli były też inne barwy – cała paleta artysty o duszy estety i wybujałej wyobraźni, – ale to zieleń zapamiętałem najbardziej.

Kiedy w końcu, nawet nie wiedząc jakim cudem, udało nam się opuścić dżunglę sami byliśmy zieleni. Nasze dusze były zielone. Nasze myśli były zgniłozielone. Zieleń. Można ją albo pokochać, albo znienawidzić. Albo stać się zielenią. Jak my.

* * *

Kiedy upuścili dżunglę nie zostało w nich zbyt wiele z ludzi. Ubrania wisiały na nich w strzępach. Włosy mieli długie i przetłuszczone, wychudzone twarze zakrywały skłębione brody. Buty już dawno rozpadły się na ich stopach, ale obaj na to nie zważali. Pchani wprzód jakimś szaleństwem. Te szaleństwo można było ujrzeć w ich oczach. Kiedy opuścili dżunglę okalającą Thramer nie byli już ludźmi. Raczej zagubionymi duszami na piekielnym szlaku.

* * *

Dżungla skończyła się. Nie wiem ile przez nią szliśmy i jakim cudem przeżyliśmy tą włóczęgę. Jakim cudem nie pożarły nas dzikie bestie, jakim cudem udało nam się znaleźć jedzenie, jakim cudem nie zgubiliśmy drogi.

Wypadło mi większość zębów, podobnie jak Robertowi. Dorobiłem się wielu blizn, podobnie, jak Robert. Z każdym krokiem ja i Voight coraz bardziej przypominaliśmy siebie nawzajem. Coraz bardziej byłem pewien, że jesteśmy duchami, a nie żywymi ludźmi. Może tak było w istocie? Może umarliśmy w Samaris, a teraz nasze zbłąkane dusze szukały drogi do ... do czego.

Przed nami był interior. Morze traw falujących na wietrze i palące słońce przypiekające nasze odsłonięte na jego żer ciała.

Tu poznałem znaczenie słowa brąz. Ziemia była brązowa. Trawa też miała taki odcień. Krzaki, sierść uciekających przed nami zwierząt, nawet woda, którą znajdowaliśmy w zagłębieniach. Tutaj zrozumiałem, że brąz jest bardziej ubogim kolorem, niż zieleń. Owszem. Miał sporą gamę odcieni, ale interior był mniej brązowo – brązowy, niż dżungla zielono - zielona.

Taka była prawda.

Po niebie krążyły nad nami anioły. Mitologiczne stworzenia z dawno odrzuconych przez rozum wierzeń. Albo to były padlinożerne ptaki, które czekały, aż upadniemy. A może samoloty? Nie wiedzieliśmy. Nauczyliśmy się nie zadzierać głów w gorę, bo słońce – nienawistne słońce – wypalało nam wtedy oczy.

Potem dowiedzieliśmy się, że to jednak anioły. Inaczej być nie mogło.

Po kilku dniach Interior okazał się być bardziej morderczy niż pustynia i dżungla. Albo to nam w końcu zabrakło sił. Upadliśmy. Nawet nie wiem, który najpierw. Ja czy Robert. To nie miało znaczenia.

A potem przybył po nas anioł...

* * *

Nazywam się Khristof Garred i zapewne zastanawiacie się, skąd wziąłem się w tej opowieści. Wyjaśnię wam to zaraz bez najmniejszego trudu. Jestem aniołem. Tak. Przynajmniej tak nazwał mnie jeden z nich. Mieli szczęście, że przelatywałem moim aeroplanem przez te pustkowie. Dzięki temu ich zobaczyłem.

Nie wiem czemu postanowiłem wylądować, by sprawdzić nad czym krążą sępy. Rozgoniłem ptaszyska szablą i wtedy ich zobaczyłem. Dwóch ludzi. Zupełnie innych niż dzikusy z Interioru. Białych. Jeden z nich nadal siedział i coś nucił. Nucił nieświadomy tego, że przy nim wylądowała maszyna.
Podszedłem bliżej ciekawy ale ostrożny.

Rozpoznałem pieśń. To była kołysanka, jaką rodzice śpiewają dzieciom w Xhysthos przed zaśnięciem. Człowiek ten trzymał ręce ułożone tak, jakby bujał na nich niewidzialne dziecko. Zadrżałem. Wiedziałem, że obaj mężczyźni są obłąkani. Że Interior odebrał im zmysły wraz z resztką wilgoci z ciał. Wyglądali na takich, którzy musieli błąkać się na pustkowiach szmat czasu.

I wtedy śpiewający mężczyzna zamilkł. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Miał wielkie, smutne, zgaszone oczy.

- Khristof – powiedział ledwie zrozumiałym głosem. – Dobrze cię widzieć, synu. Cieszę się, że znów będziemy razem. Czy jesteś aniołem?

Potem mężczyzna stracił przytomność.

Zawiozłem ich do Urbicandy.


* * *

Urbicanda. Potem alitplan. Potem stacja N. Ta podróż była jak cofanie się w czasie. Lecz nadal była snem.

Nikt nie wiedział, jak się nazywamy. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jesteśmy. Ani ja, ani Robert nie powiedzieliśmy ani jednego słowa. Do nikogo. Ani do anioła, który zabrał nas z Interioru, ani do lekarzy, którzy uratowali nam życie. Nikt z nas. Nikomu. Ani jednego słowa.

Kiedy pociąg zatrzymał się gdzieś po drodze wyskoczyliśmy z niego razem z Robertem. Dlaczego tak zrobiliśmy? Nie wiemy.

To był impuls. Przymus. Jakbyśmy musieli naszą drogę przejść pieszo. Do samego końca.

Ludzie nie istnieli. Byli tylko naszym snem. Barierą. Tłem dla naszych majaków.

I wtedy ujrzałem je w dali. Wieże Xhysthos. Dumne. Jak my. Nic nie znaczące. Jak my.

- Jesteśmy u celu, przyjacielu – pokazałem dłonią widok Robertowi. – Ty jesteś, Robercie. Tam czeka na ciebie córka. Na mnie nie czeka nic. Ale udało mi się. Dotrzymałem słowa. Sen się kończy. Obudź się. Żyj. Bądź dobrym ojcem.

Położyłem dłoń na ramieniu przyjaciela. Spojrzałem mu po raz ostatni w oczy, a potem odwróciłem się i ruszyłem z wolna w przeciwną stronę.

Do Samaris.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-12-2011 o 12:51.
Armiel jest offline  
Stary 31-12-2011, 10:31   #213
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Dlaczego - w oczach Roberta po raz pierwszy można było zobaczyć zdziwienie.
- Szedłeś ze mną całą drogę, lecieliśmy razem... Czemu teraz odchodzisz? Po co znowu... cała ta droga, Vincencie?

- A po co są drogi? - opowiedział Vincent, odwracając się. - By je przejść. Po co są przyjaciele? By cię wspierali w twojej wędrówce przez życie, Robercie. Tam, za murami, czeka twoja córka. Chętnie pozna ojca. Na mnie nie czeka nikt i nic. Nikt i nic - powiedział smutno. - To Samaris jest moim domem. Tam mam szansę spojrzeć w twarz tych, których kochałem. Tylko tam. Czy to nie wystarczający powód? Chciałem ci pomóc dotrzeć tutaj. Doszliśmy. Teraz już nie będę ci potrzebny, przyjacielu. Sam dasz sobie radę.

Robert poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. To, co powiedzial Vincent, było... niezwykłe.
- Samaris jest ułudą, tam nie nikogo, kto by Cię kochał. Jest tylko iluzja... i śmierć. Tutaj masz przynajmniej mnie, jakoś sobie ułożymy życie. Nie mogę Ci dać odejść, po tym wszystkim, co się stało... - Robert chwycił Vincenta za ramię.

- Ułożymy? Życie? - na wychudzonej i zniszczonej twarzy Vincenta pojawił się grymas mogący być zarówno uśmiechem, jak i znakiem zgorzknienia. - Ja już nawet nie wiem czym jest życie. Nie ma powrotu. Do kłamstw Rady? Do pustego życia. Poza tym boję się, Robercie. Boje się tego, co mam powiedzieć Radzie.

Potem spojrzał przyjacielowi raz jeszcze w oczy.
- Muszę iść, Robercie - głos miał poważny i smutny. - Jestem bardziej duchem, niż żywym człowiekiem. Skorupą wypaloną w środku. Jak Samaris. Bardziej pasuję tam, niż tutaj. Bywaj, przyjacielu. Bądź dobrym ojcem, dobrym człowiekiem, dobrym … Robercie. Pamiętaj.
To chyba miało być pożegnanie. Vincent zdjął dłoń przyjaciela ze swojego ramienia i posyłając mu jeszcze jeden nieodgadniony uśmiech ruszył przed siebie. Za nim pozostało Xhysthos z jego wieżami. I Robert. Tak. Jego będzie mu żal. Ale Vincent wiedział, że należy do Samaris. Wiedział to od kiedy wszedł do budki w podziemnej sali. Wiedział... Czuł... Musiał tam wrócić...

Robert wiedział, że nie zatrzyma Vincenta nawet siłą. Zacisnął zęby i skierował wzrok na oddalającego się przyjaciela. Choć wiele razy mu pomógł, wiele razy działali razem, a nawet rozumieli się bez słów... to jednak nie Vincent był Celem. W pewnym sensie rozumiał jego decyzję, i podziwiał go za to, że pomógł mu dojść tak daleko. Robert też nie wątpił, że Vincentowi uda się dojść do Samaris. Rzeczywiście, tam było jego miejsce. Po raz ostatni spojrzał na Vincenta. Nagle poczuł jednak jakąś przemożną potrzebę podziękowania.. za wszystko.
- Vincent! - krzyknął - Dziękuję! - był pewny, że przyjaciel to usłyszał. Jedyny przyjaciel, jakiego miał w życiu.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 16-01-2012, 10:39   #214
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"...wiedział, że należy do Samaris. Wiedział to od kiedy wszedł do budki w podziemnej sali. Wiedział... Czuł... Musiał tam wrócić..."





Xhystos.



Czy miasta zmieniają się, czy też pozostają zawsze takie same. Czy rzeczy zmieniają się, czy też pozostają niezmienne. Czy zmiana jest regułą, czy iluzją. Takie myśli, między innymi, biegły w mojej głowie, gdy przemierzałem raz jeszcze ulice wielkiego Xhystos. Miasto...zmieniło się...chyba. Otworzonymi szeroko oczyma, nie zwracając uwagi na przyglądających się mi przechodniów, obserwowałem wieże, tramwaje, domy...To było...naprawdę dziwne. Xhystos było takie same, rozbuchane królestwo nieskończonej linii, ogromny kłębek. Gdyby rozciągnąć Xhystos, okazałoby się że jest zrobione z jednego wątku, zapętlonego w oszałamiający sposób jednego kawałka, zapętlonego w ulice, kamienice, instytucje, przejścia podziemne i naziemne, sklepy i bary, uczelnie i burdele, kanały i niebosiężne drapacze chmur. Niepowtarzalny styl architektoniczny Xhystos nadal istniał, ale.. Ale miasto wydawało się większe, jeszcze gęstsze, wież było więcej i były jeszcze wyższe, obserwowałem nowe pojazdy których nie znałem i stroje mieszkańców, które zdawały mi się dziwne.

To nie wszystko. Nie potrafiłem tego dobrze nazwać, ale...Odczuwałem to jakby...jakby zmienił się...duch tego miasta. Było bardziej...pobudzone niż kiedyś. Ludzi było więcej, i wydawali się być bardziej niespokojni. Zacząłem dostrzegać ślady niedawnych zniszczeń na niektórych budynkach. Całe części miasta były placami budowy, mijałem majestatyczne dźwigi i dziwne maszyny budowniczych. W powietrzu czuło się coś...Błąkały się tu echa historycznych wydarzeń, które dopiero co miały miejsce, albo miały właśnie się zdarzyć. Tłum przemieszczał się szybciej i głośniej, ale może to ja ruszałem się jednak wolniej niż kiedyś...Od czasu do czasu mijałem wzniesienia z szarych worków, przypominające barykady. Było też więcej wojska, niegdyś widywało się ich właściwie tylko na bramach i w koszarach. Teraz patrole błąkały się wszędzie, grupy czujnych wojowników. Przesuwali się, obserwując przechodniów chodzących szybkim krokiem pod trzaskającymi elektrycznością liniami. Mieli dziwne oznaczenia na mundurach i ponure, uważne twarze. Jeden oddział, widząc mnie, nawet ruszył moim śladem - musiałem wyglądać podejrzanie, zarośnięty dzikus z interioru pośród miejskiej dżungli. Ale w międzyczasie coś się zdarzyło, i wojskowi puścili się z krzykiem z jakimś innym mężczyzną, który zaczął im uciekać. Wszyscy zniknęli w jednej z wąskich uliczek, między ścianami ze szkła, tylko ich odbicia jeszcze przez chwilę tańczyły mi przed oczyma.

Tak...Nie wyglądałem jak mieszkaniec miasta. Dwa dni zajęło mi, zanim mnie wpuszczono za bramę. Zarośnięty jak zwierzę, w ubraniu w strzępach, spalony słońcem i ledwo żywy, wegetowałem dwa dni pod bramą, obserwowany przez strażników. Nie chcieli mnie słuchać, brali za szaleńca lub po prostu zwykłego kryminalistę z przedmieść. W końcu, na którejś zmianie, znalazł się dowódca który kazał mnie przepuścić. Do teraz nie wiedziałem, czy mi uwierzył. Czy była to tylko litość... W każdym razie powlokłem się przez Bramę B i słaniając się na nogach, odnalazłem przejście na jedną z głównych ulic, a ta doprowadziła mnie aż tutaj.

Dziwne, ale nie czułem głodu, choć nie pamiętam kiedy jadłem ostatni raz. Rozejrzałem się. Przecież znałem tę ulicę, a jednak wyglądała dziś inaczej. Musiałem doprowadzić się do porządku, zanim wpakują mnie do jakiegoś więzienia, albo przytułka. Pomyślałem o swoim mieszkaniu... Błąkając się obco wyglądającymi uliczkami, odnalazłem w końcu to miejsce. Kamienica wyglądała prawie jak zwykle, choć była nieco podniszczona. Stałem jakiś czas, nabierając pewności że sprzedawca gazet w ulicznym straganie przygląda mi się uważnie. Ostrożnie zaszedłem ulicę od tyłu, przeskakując przez parkan i unikając wzroku tamtego, przy ścianie, dotarłem pod wysokie drzwi główne. Były zamknięte. Popatrzyłem z trudem spod krzaczastych, rozrośniętych brwi na podrdzewiałą taflę domofonu. Nazwiska współlokatorów brzmiały dla mnie całkiem obco, być może zdążyłem już ich zapomnieć...Ale przy moim przycisku widniały wciąż litery, układające się w słowo "VOIGHT". Wdusiłem przycisk. Usłyszałem tylko trzaski, a mimo że zrobiłem to jeszcze kilkukrotnie, nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem dwa inne. W jednym przypadku odpowiedział obcy głos, ale ktoś inny po prostu otworzył drzwi na klatkę, usłyszałem brzęczenie i nie czekając na nic chwyciłem za klamkę.

Klatka była ciemniejsza niż kiedyś...Fantazyjne szło na półpiętrze pokryte było kurzem, czułem jego zapach aż tutaj. Szedłem cicho. Za chwilę miałem dojść przed swoje własne drzwi. I wtedy ich zobaczyłem. Ciemne garnitury, meloniki...Jeden stał przed moim mieszkaniem, inny stał trzy schody niżej, paląc papierosa. Poznałem ich. To byli ci sami ludzie, którzy przynieśli mi list...
Ten z papierosem nagle popatrzył w dół. Zadziałałem instynktownie. Buty zadudniły, gdy rzuciłem się z powrotem w dół. Moje buty, ich buty też.
- Poczekaj!

Nie miałem zamiaru. Wypadłem jak wicher przez drzwi główne i przewracając jakąś kobietę w dziwnym stroju rzuciłem się do ucieczki. Wybierałem najpierw najwęższe ulice, potem schowałem się pod jakimiś kartonami...Jakiś bezdomny, który wyglądał zupełnie tak jak ja, przyglądał mi się spokojnym wzrokiem, ale nie powiedział nic. Krzyki goniących ucichły wkrótce...Ja chyba usnąłem...










Gdy się obudziłem, byłem w uliczce sam. Pierwsze co poczułem, to mój smród. Przypomniałem sobie o miejskiej łaźni. Była dość niedaleko, dotarłem tam jednak z trudem, bo dawne przejście na Downing Street zabudowano. Na szczęście łaźnia nadal istniała. Martwiłem się, że nie mam na wejście, ale o dziwo kobieta przy kontuarze poinformowała że przecież łaźnia jest dla obywateli za darmo.
Nie wiem, jak długo stałem pod natryskiem. Zmywał ze mnie wspomnienia, czułem się jakbym to czego doświadczył...było jakimś mirażem. Jakbym zaraz miał wrócić do domu, spotkać się z Owenem...Z Żoną...Zajrzeć do Hotelu...Hotelu? Zamknąłem oczy...Wszystko się mieszało...

Potem ktoś wcisnął mi jakieś drobne i niemal siłą zaciągnął do golibrody. Nie zdążyłem nawet podziękować, szybko się ulotnił. Fryzjer doprowadził mnie do porządku. Z lustra patrzył na mnie dawny Robert Voight, choć dużo bardziej opalony. Równo ostrzyżony i gładko ogolony. Fryzjer pożyczył mi jakiś garnitur, nie wiem dlaczego to zrobił. Coś mu opowiadałem, nie pamiętam co. On głównie klął, wyzywał kogoś od kanaliów i siepaczy. Często wyglądał przez okno, wydawało się że czegoś się obawia. Nie chciałem być dłużej zagrożeniem dla tego dobrego człowieka. Musiałem stąd iść.










Podjąłem decyzję. Poszedłem prosto do budynku Rady. Teraz wyglądałem już wreszcie na kogoś, kto może zdać relację z misji. Miałem jednak zamiar postawić warunki. Wydanie miejsca pobytu mojej córki lub pomocy w jej znalezieniu.

Budynek Rady stał jak stał. Był jeszcze większy niż kiedyś, chyba nawet odnowiony. Wszędzie powiewały flagi i było pełno wojska. Zatrzymano mnie szybko. Początkowo nikt nie chciał mi wierzyć, że wróciłem z misji. W końcu, gdy padło słowo Samaris, jakiś oficer posadził mnie na ławce pustego, wysokiego korytarza i kazał czekać. Nie wiem, ile to trwało. Myślę, że parę godzin, ale ja byłem jak głaz. Oficer wezwał mnie do siebie i wypytywał. Postawiłem swoje warunki, a on zniknął znów na pół godziny, zostawiając mnie w ponurym pokoju, który znałem tak dobrze z dawnych czasów. Jednak w budynku nie spotkałem żadnego ze znanych mi funkcjonariuszy czy urzędników. Oficer wrócił z wieściami. Urzędnik Rady zgodził się pomóc odnaleźć moją córkę, a poszukiwania już rozpoczęto. Tymczasem Rada zgodziła się mnie wysłuchać. Akurat trwało posiedzenie.

Stanąłem przed olbrzymimi drzwiami. Wrota rozsunęły się. Przez tyle lat, tyle lat służby, nigdy tu nie byłem. Za te wrota nie wpuszczano zwykłych śmiertelników. Słynna sala obrad. Ogrom budził wrażenie. Przed moimi oczyma otworzyła się przestrzeń, podobna wielkiej rotundzie lub też raczej uniwersyteckiej auli- ale zaskoczył mnie półmrok tu panujący. Pachniało tu kurzem, jak w wielkiej bibliotece. Nastrój przypominał mi tez nastrój wielkiej katedry, w której bywałem jako dziecko. Wyszedłem na środek ogromnego koła, po wypolerowanej posadzce, a echo niosło moje kroki wyżej. Byłem tu na dole sam, sam jak palec. Za moimi plecami zawarły się głucho wrota, a ja rozejrzałem się dokoła. Piętrami, coraz wyżej szły koncentryczne rzędy, jak loże. W każdej widziałem kontur człowieka, których twarzy nie dawało się w tym półmroku dostrzec. Radni. Nosili charakterystyczne peruki, przypominające peruki sędziów. Było ich wielu, przyglądali mi się z każdej strony. Stałem wyprostowany na środku, jak na scenie. Naprzeciw mnie, na jednym z najwyższych pięter, widziałem człowieka który najprawdopodobniej przewodniczył obradom. Twarz jego była dla mnie tylko paroma niewyraźnymi, to wyłaniającymi się z mroku to w nim się chowającymi, jasnymi plamami.

- Robert Voight.
Głos Przewodniczącego był spokojny i dumny. Akustyka ogromnej sali potęgowała wrażenie, że wydobywa się zewsząd.

- Tak. To ja. - odpowiedziałem.

- Utrzymujesz, że z ramienia Rady zostałeś wysłany do miasta Samaris...- przed przemawiającym leżała rozłożona jakaś księga. Przez salę przeszedł nagle wielki szmer. Przewodniczący uderzył parokrotnie małym młotkiem o drewno, ale walenie to zwielokrotnione echem uciszyło narastający gwar.

- Tak właśnie było. - potwierdziłem pewnie. - Na mocy oficjalnego pisma, które mi doręczono. Sprawdźcie w dokumentach.

Przewodniczący długo przerzucał jakieś strony. Radni milczeli. W powietrzu wirował kurz.
- Tak...- powiedział ciszej, choć nadal był doskonale słyszalny - ...istotnie wysyłano ekspedycje badawcze do Samaris.

- Ale...- rozległ się nagle głos z wysoka, ale gdzieś z boku. Głos męski, oburzony wręcz i natarczywy - ...to było jeszcze przed wojnami denickimi. To nie...

Głos jego znikł w tumulcie pokrzykiwań z dziesiątek gardeł, który wybuchł w trakcie jego słów. Przez hałas wybiło się energiczne walenie młotkiem, to prowadzący obrady tłukł nim zdecydowanie w deskę.

- Proszę o spokój! - grzmiał Przewodniczący. Zapadła cisza. Stałem pośrodku, nieruchomy, z zadartą głową.

- Rada zgodzi się wysłuchać twojej relacji, Robercie Voight. - głowa mężczyzny była pochylona nad księgą. Wreszcie podniósł wzrok i wysunął się nieco ku przodowi. Teraz i inne głowy wychyliły się nieco ze swoich loż, oczekując mojego wystąpienia.

- Opowiedz nam zatem...- Przewodniczący zastygł i tkwił znieruchomiały, tak jak inni.

- Czym jest S a m a r i s ?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-01-2012 o 11:44.
arm1tage jest offline  
Stary 16-01-2012, 21:37   #215
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robert Voight miał nieodparte wrażenie, że coś w mieście się zmieniło… Wszyscy byli inni, wszędzie wojsko, i jeszcze ten człowiek, mówiący o jakiś wojnach denickich… W życiu o nich nie słyszał, a dość dobrze znał historię miasta. Czym było teraz to nowe Xhystos? Znajdzie w tym nowym-starym mieście swoją ukochaną Hailey? Może to jakaś kolejna mistyfikacja? Test, który ma sprawdzić trzeźwość jego umysłu?

- Panie Voight. – rozległ się poważny, oficjalny głos – czekamy.

Jednak nie. Ten człowiek istniał, ‘był’, mówił naprawdę. Do niego, Roberta. Oczekiwał relacji, sprawozdania. Oczekiwał w krótkich, zwięzłych zdaniach opisu czegoś, czego on do teraz nie potrafił – i nie chciał, na wszystko, co święte! – pojąć rozumem. No dobrze, w takim razie Robert opisze. A oni zrobią z tym już co chcą.

- Samaris – zaczął – wyłapując spojrzenia Radnych, którzy już stracili wiarę, że coś w końcu powie – niewątpliwie jest miastem, realnym, tak jak Xhystos. Leży jednak bardzo, bardzo daleko stąd, na tyle daleko, że nawet ekspedycja z Trahmeru nie jest w stanie dotrzeć szybko. No i do tego, miasto zdaje się przemieszczać. Oddalać, w sensie.

Po Sali przebiegł szmer niedowierzania. Sądzili, że kłamał, że tylko wyobrażał sobie Samaris, albo, że był szalony. Trudno – chcieli raportu, to go mają. On nie będzie zmyślał.

- Proszę o ciszę – uciął krótko przewodniczący.

- Tak, oddalać właśnie – podkreślił jeszcze raz Robert. – Samaris nie wpuszcza też wszystkich przybyszów. Tylko wybranych. My akurat weszliśmy… - urwał na chwilę, patrząc w jakis punkt. – W środku wygląda jak zwyczajne miasto, chociaż nieco puste, w porównaniu z ogromem i ilością budynków, mało jest ludzi czy zwierząt. Zbyt mało. Ten fakt od początku powodował nasz niepokój. Po dniu oczekiwania zostaliśmy podjęci przez gubernatora tegoż miasta, pana… pana Verlaine’a. Nie miał wobec nas chyba nieprzyjaznych zamiarów, udzielił nawet azylu panu Blumowi…

- Jednak to wszystko okazało sie być ułudą, iluzją. Spędziliśmy w Samaris jeszcze jakiś czas, na tyle długi, że zdawaliśmy się być tam uwięzieni – nasz środek transportu już nie działał. I dopiero po tym czasie udało nam się odkryć… czym tak naprawdę było Samaris.
Zawiesił głos, w gardle zrobiło mu się trochę sucho. Postanowił jednak kontynuować.

- Kiedy już wydawało się, że zostaniemy tam na zawsze, udało się… mi i panu Rastchellowi wyłamać… pewne drzwi, które, jak się okazało, były barierą oddzielającą atrapę miasta od maszyn, które ją napędzały. Rozumiecie panowie, jak w teatrze. Widz obserwuje tylko karton, tekturową atrapę, która wydaje mu się prawdziwymi drzwiami, ścianą itd. Jest jednak tylko rekwizytem, napędzanym z tyłu przez mechanizm, którego ów widz nie jest w stanie dojrzeć.

- Zatem… my byliśmy właśnie takimi widzami. Widzami, którzy weszli za kulisy… Tam odkryliśmy, mechanizmy napędzające całą tę iluzję… Mnóstwo kabli, dźwigów, stalowych rusztowań… Ogromny mechanizm. Nie wiadomo, skąd sterowany. A właściwie skąd – wiedzieliśmy. Weszliśmy do sterowni tego dziwnego mechaorganizmu. Ale tam… nikogo nie było. Człowieka, żadnej istoty, niczego. Tylko taka… budka. W tej budce… widziałem różne rzeczy, o których nie chcę teraz mówić. Jednak niczego, co mogłoby zarządzać tym ogromnym perpetuum mobile, nie spotkałem.

Na Sali panowała cisza. Nikt nie wiedział, co powiedzieć, a może zastanawiali się, czy Robert w ogóle był poczytalny i czy to w ogóle był Robert, a nie jakiś szaleniec, który przeczytał w archiwach o Samaris i pragnął zabawić się w fikcyjnego reportera. Po chwili jednak zgromadzeni usłyszeli głos Voighta ponownie.

- Udało nam się, mi i Vincentowi Rastchellowi, uciec stamtąd i wydostać się poza Samaris. Przybyliśmy tutaj… na piechotę. To była długa podróż. Jednak wypełniłem swoje wszystkie obowiązki wobec Rady i Miasta. Często próbowałem z narażeniem życia ratować powodzenie wyprawy, co mogę szczegółowo opisać w dłuższym raporcie, jeżeli mi dacie takowy sporządzić. Nie żądam w zamian ani pieniędzy, ani chwały odkrywcy, nie chcę odznaczeń czy uścisków. Pragnę tylko zobaczyć się z moją córką, ponieważ wiem teraz, że ona żyje…

- Jeśli jednak spytacie mnie, czym tak naprawdę jest Samaris – podjął po krótkiej przerwie Robert Voight – to odpowiem: nie wiem. Jest Tajemnicą.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 18-01-2012, 13:24   #216
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Ciemne postacie patrzyły w ze swoich miejsc na stojącego na samym środku człowieka. Milczały. Stał na dole, w jedynym oświetlonym miejscu. Jupitery dawały punktowe światło, pozostawiając całą resztę w mroku. Ale oni tam byli, wszyscy.

S a m a r i s ...

- Jeśli jednak spytacie mnie, czym tak naprawdę jest Samaris – podjął po krótkiej przerwie Robert Voight – to odpowiem: nie wiem. Jest Tajemnicą.





- Spodziewa się pan...- Przewodniczący Rady przesuwa się jeszcze bardziej ku przodowi, jakby lekko kołysząc się na boki. - ...że w to wszystko uwierzymy, panie Voight?!

Otwieram usta, by odpowiedzieć. Ale nic nie wydobywa się mojego gardła, które nagle robi się wyschnięte na wiór, jak ta pustynia która niosła me stopy. W mojej głowie jest wir, sam nie wiem w którą stronę się porusza. Ponieważ...Ponieważ...

Ponieważ widzę. Widzę to wyraźnie. Jak mogłem nie zauważyć tego wcześniej...? Taka sama, widoczna do połowy, przesuwana na szynie. Taka sama jak inne, nawet słyszę teraz ich cichy zgrzyt, gdy kolejni Radni podjeżdżają bliżej barierek. Widzę...Widzę, a słowa nie są w stanie oddać spustoszenia, które czyni ten widok w moim umyśle. Widzę teraz cienki brzeg wycinanki z dykty, która przemawia do mnie niskim głosem, żądając odpowiedzi.

Przewodniczący Rady...Jest tylko makietą. Jak hotelowy recepcjonista. Jak Verlain. Jak patrzący z okien. Jak wszyscy Radni Xhystos! Rozglądam się dookoła na nędzne papierowe postacie otaczające mnie zewsząd...Radni miasta Xhystos są tylko dekoracjami, zapewne nie mają nawet nóg, dekoracjami są ich loże i schody które do nich prowadzą, dekoracją jest miejsce na którym stoję, a może ono jedyne jest sceną. Dekoracją jest Sala Obrad, którą tyle razy widziałem oczyma wyobraźni gdy mówili o niej zwykli ludzie - dekoracją: razem z pysznym sklepieniem, potężnymi filarami i wirującym w powietrzu kurzem. A więc wszystko...Miasto... Wszystko...


S a m a r i s ...


Poczułem nagle mocny impuls, by stąd uciec. Wybiec, pozostawić za sobą te papierowe i nic nie znaczące iluzje, mające mnie oszukać. Moje serce wali jak oszalałe, uczuć we mnie buzujących nawet chyba nie potrafię nazwać. Czy miałem poddać się temu impulsowi, czy zrobić którąś z tysięcy innych rzeczy które kłębiły się teraz w mojej głowie...Za chwilę miało się to okazać, musiało się coś wydarzyć, bo jedno było pewne - nie mogę dalej...

- Panie Voight...?!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-01-2012 o 13:33.
arm1tage jest offline  
Stary 18-01-2012, 15:01   #217
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Więc wszystko, wszystko to było iluzją… Radni, Xhystos, Samaris, nawet to Samaris było właśnie iluzją.

Oni wszyscy, wszyscy tyle czasu mnie oszukiwali, kłamali…

Zwodzili mnie swoimi makietami, mechanizmami, rurkami, kłamstwami z rurek.
Ja też byłem kłamstwem? Sterowanym mechanizmem, stworzonym, by oszukać kogoś innego?

Moja ukochana córka… kłamstwem? Maszyną?

Nią też poruszały liny i rurki, jej głos był równie pusty i metaliczny?

Jest tylko jedno wyjście… Wybiegam z Sali.

Śmierć…

Śmierć jest wybawieniem. Umierając, nie będę uczestniczył w tym spisku.

Uśmiecham się. Wygrałem. Ja Robert Voight, przezwyciężę… Tajemnicę. Przezwyciężę Tajemnicę Samaris.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 19-01-2012, 12:13   #218
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Nie powinien był opuszczać swojego Miasta...



Voight.

Popatrzcie na te litery, wygrawerowane na podłużnej tabliczce, tabliczce opływającej litery w fantazyjny sposób. Linia żyje, wije się i rozrasta jak korzenie, łączy się z ornamentami otaczającymi listę lokatorów i podłużną kolumną gdzie mieszczą się połyskujące przyciski. Odsuńcie się, patrzcie tablica jak wplata się w ozdobną fasadę kamienicy, rosnącej przed waszymi oczyma. A teraz przez wielkie, smukłe drzwi do kamienicy. Klatka schodowa, pyszniąca się finezyjną ornamentyką z motywem kasztana. Kręte schody, w górę, w dół, w górę, czy nie macie wrażenia że idąc w górę, spadamy, a one wciągają nas coraz głębiej?

Jesteśmy już przed drzwiami. Oni też tam już są. Podobni przez chwilę barwnym ptakom w niepowtarzalnym oświetleniu uzyskanym dzięki dużemu witrażowi z wizerunkiem młodego myśliwego z łukiem. Jest ich dwóch, zawsze było ich dwóch. Stukanie niesie się po klatce schodowej. Wiemy, po co przyszli.

- Proszę nas wpuścić. Mamy...








Hałas ulicy. Wypuszczana z sykiem para, maszyny, szemranie przechodniów niby muzyka ula. Przebiegł na drugą stronę, ignorując zbulwersowane komentarze mężczyzn chroniących własnym ciałem damy noszące małe parasolki przed ludzkim pociskiem. Wysoko nad nim elektryczność też biegła, na grubych kablach, trzaskami komentując jego nagły wyścig. Pomyślał, że dawno już nie poruszał się tak szybko, budka rosła w oczach. Dopadł spiralnie wygiętej, długiej klamki i wtargnął do środka. W środku był tylko on sam. Zza ścian z rżniętego szkła miasto wyglądało nierzeczywiście, jak z wnętrza szklanej kuli. Ujął słuchawkę zwisającą na długim kablu wykonanym z lśniących pierścieni podobnych do ślubnych obrączek. Wziął ją do ręki i podniósł do ucha. Sam nie wiedział jak długo słuchał jednostajnego, monotonnego sygnału.

Potem wykręcił numer. Czekał, aż odbierze. Aż usłyszał znajomy, męski głos.

- Czujesz się słaby. Czujesz się ostatnio coraz słabszy, prawda? - zapytał powaznie.
Chciał wiedzieć, kto dzwoni. A przecież znał tak dobrze ten głos.
- Nie masz ochoty na nic poza snem? - spytał znów, zamiast prezentacji. - Tylko byś spał...?
- Czego chcesz?! - jego nerwowy prawie-krzyk było słychać nawet bez przystawiania słuchawki do ucha. - Gdzie jesteś? -
- Przecież wiesz...
Milczał.
- Nie powinieneś był opuszczać swojego miasta...- powiedział wreszcie..
Rozmówca wygłosił kłamstwo.
- Już czas...To miasto jest tak obce. Ujrzałeś prawdę...

Puścił słuchawkę, a ta kołysała się z chrzęstem stalowego kabla. Wyszedł szybko, w ciemny dzień, pozostawiając za sobą otwarte drzwi do budki. Jakaś para mówiła coś sobie po cichu, dyskretnie pokazując go palcem. Odszedł szybko, znikając w najbliższej uliczce. To była ostatnia rozmowa. Pozostało tylko jedno. Ostatnia rzecz do zrobienia.









Stary zegar ścienny tykał. Otwarta, rozcięta starannie koperta leżała na stoliku. Na wiklinowym fotelu, przy starym, przeszklonym kredensie o przydymionych szybkach siedziała bardzo stara kobieta. Trzymała w pomarszczonej, trzęsącej się dłoni duże zdjęcie. Na fotosie w wielu miejscach były już świeże, okrągłe odbarwienia. Namokły papier zamieniał znajdujący się pod nimi obraz twarzy mężczyzny w rozmyte, blade jasnoszare kompozycje sprawiając, że człowiek na zdjęciu stawał się trudny do rozpoznania. Ale nie dla niej.

- To...- powiedziała schorowanym głosem do dwóch stojących w milczeniu mężczyzn w melonikach - To...To on. Jestem pewna.

Mieszkanie było dość ciche. Wypełniały je tylko dźwięki zza okien, dźwięki Miasta, szum sunących przez ulice pojazdów, trzask elektrycznych linii, ludzki gwar.

- Musi pani pojechać z nami. Trzeba zindentyfikować ciało.- odezwał się jeden, w bezruchu wyglądając przez okno.
Nie poruszyła się. Była jak wysuszona, skostniała skorupa o oczach, w których tliło się jeszcze życie.
- Poczekamy w samochodzie, na dole. - powiedział drugi i położył staruszce rękę na ramieniu - Mamy dużo czasu, nie musi się pani spieszyć.









Czas opuścić to miejsce. Już czas. Na schodach jest pusto, dywan przygnieciony jest pozłacanymi prętami, aby nie pozwijał się od dziesiątek depczących go stóp. Wrota kamienicy wychodzą na jedną z ulic Miasta, które bywa ostatnio wyjątkowo ciemne i pozbawione słonecznych dni jak na tę porę roku. Mężczyzni w melonikach zstępują po schodkach na miejski trotuar.
- Starość jest straszna. - mówi jeden z nich, zbliżając się do samochodu - Słyszałeś, ona pozostała przekonana że chodzi o jej ojca...

Wracajcie. Tam, wyżej w budynku. Na progu mieszkania, gdzie tyka stary zegar. Jest jeszcze ktoś, ktoś kto staje w drzwiach mieszkania starej kobiety. Drzwi, które nawet nie zostały zamknięte. Ktoś, kto tak jak staruszka mieszka w tej kamienicy od lat.

- Czego chcieli, Hailey?








Idzie. Samotna męska sylwetka, niewyraźny blady ognik tańczący w rozedrganym powietrzu. Stopa za stopą, mila za milą. Popatrzcie, jak zmierza tam gdzie powinien. Nie powinien był opuszczać swojego miasta. Barwy zachodu rozlewają się po nieboskłonie, horyzont jest długą linią a jak okiem sięgnąć nie ma nikogo prócz tego samotnego podróżnika. Gdzieś tam...Czeka Samaris. Czekają jego skąpane w słońcu białe mury, czekają fale oceanu roztrzaskujące się o brzegi, czekają mieszkańcy Miasta. Gdzieś tam Blum nalewa nową filiżankę kawy w swoim antykwariacie, a profesor gra w szachy z recepcjonistą. Łodzie czekają na przystani, kołysząc się lekko na wodzie, w której pogrywają sobie odblaski promieni tarczy olbrzymiego słońca. Ludzie przechadzają się prawie pustymi ulicami, pośród ciszy. Krok za krokiem. Oddech jest równy. Człowiek idzie, ale już tam jest. Człowiek idzie ulicami Samaris. Do Samaris. Pozostanie tajemnicą.


S a m a r i s.



Breathe, breathe in the air
Don't be afraid to care
Leave don't leave me
Look around and chose your own ground
For long you live and high you fly
And smiles you'll give and tears you'll cry

And all you touch and all you see
Is all your life will ever be









K O N I E C






 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-01-2012 o 12:16.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172