Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-01-2012, 14:29   #7
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Słomkowa czupryna miał przeczucie, że w końcu jest szansa ugrać coś w pączek. Pchnięty przez jednego z halabardników miał się zapewne przewrócić, ale ten zakuty głupek chyba nie wiedział z kim ma do czynienia. Młody chłopak nie był wszak zwykłym ulicznikiem do bicia. Należał do bractwa. Za nic miał te zakute pałki. Odwrócił się więc jeszcze wykonując niedwuznaczny gest w stronę niefortunnego stróża prawa i dopiero potem pobiegł w stronę bramy. Mógł dziś już olać festyn. Musiał trochę popytać i powęszyć. Nie miał wątpliwości. Trafił naprawdę na kogoś. Taki numer wyciąć radnemu i to tak, żeby ani staruszek, ani blaszaki się nie połapali. Nawet on nie zobaczył już gdzie ta paniusia zniknęła gdy wszczęli obiecaną burdę. Nie było bata, żeby nie dopięła tego co chciała. Przy takim zamieszaniu... no proste, że nie było bata. I on jej w tym dopomógł. Do licha. Miał już dość tego całego nibyżebrania. Jeśli to był ktoś ważny to robił coś ważnego. I on musiał być blisko tego czegoś jeśli chciał coś ugrać...

***

- Witamy! Witamy! Witamy! - odkąd zaczęli zbliżać się do wyjścia z miasta, wołanie robiło się coraz wyraźniejsze i barwniejsze.
- Witamy na corocznym festynie Schaffenfest, organizowanym przez Radę Miejską Bogenhafen pod patronatem Jego Ekscelencji barona Wilhelma von Saponatheima z okazji święta równonocy wiosennej! Chwała niech będzie Ulrykowi, Manaanowi i Talowi! Witamy i zapraszamy! Przed nami trzy dni hucznych zabaw, targów i widowisk z dalekich krain! Prezentacje rogacizny, ptactwa i trzody! Konkursy ogrodnicze, pojedynki bardów i walki siłaczy! Mrożące krew w żyłach i rozbawiające do łez pokazy, oraz najważniejsze... Turniej Rycerski!!! Tylko u nas i tylko...
Ubrany w kwiecisty strój mężczyzna z pulchną czerwoną twarzą co i rusz właził na niewielką, drewnianą ambonę umieszczoną za Bramą Wschodnią i wygłaszał mocnym głosem powitania dla przybywających na festyn podróżnych. Rozpościerające się od tego miejsca błonie okupowane przez namioty kramarzy, kupców i wszelakiego rodzaju rolników i hodowców, zajmowały całkiem spory obszar więc wyglądało na to, że każdy z nich znajdzie to czego szukał. Gomrund wszak przybył tu by trochę mięśnie rozruszać, Erich by trunków popróbować, a Dietrich nic złego nie widział by połączyć obie te przyjemności. Tylko Konrad nie był przekonany czy chciał tu przychodzić. Poszedł z pozostałymi poszukać prawników i z początku na festyn się nie wybierał mając w pamięci słowa Schwanka. Ponieważ jednak ani szwendanie się po mieście, ani siedzenie samemu w zatęchłej nieco gospodzie, w której już zdążył pospać nie uśmiechało mu się za bardzo, poszedł w końcu z towarzyszami obiecując sobie, że nie będzie się wdawał w żadne bójki, ani upajał lokalnymi specjałami.

Od wejścia przywitał ich widok stawianego właśnie, chyba od nowa, namiotu ozdobionego herbami miejskimi. Kilku strażników w barwach Bogenhafen i okolicznych robotników wiązało jakieś liny i próbowało rozciągnąć płótno, które zaległo w rozchodzonym błocie podgrodzia. Utykający lekko starszy już mężczyzna, bez dwóch zdań jakiś ważny urzędnik, wydawał krótkie polecenia strzepując dłońmi brud z pięknego czarnego surduta. Tłum gapiów, który się temu przyglądał nie był zbyt wielki, ale wystarczający by stwierdzić, że to co tu zaszło wywołało pewne poruszenie. Z rozmów jakie prowadzono można było wywnioskować, że ulicznicy zrobili burdę dręcząc jakiegoś zapijaczonego krasnoluda i ucierpiał na tym namiot sędziego sprawującego prawną pieczę nad porządkiem zachowanym na festynie. Nim zdążyli odejść, zatknięta na głównym palu, na którym opierał się namiot, flaga Bogenhafen znowu powiewała ruszana przyjemnym wiosennym wiatrem.


Stragany przy głównych przejściach poustawiane były tak gęsto jeden obok drugiego, że nie sposób było powiedzieć, który z kupców co tak naprawdę oferował. A oferowali, tak jak zresztą wspominał Quartijn, chyba rzeczywiście wszystko choć najwięcej było zdecydowanie towarów spożywczych. Co chwila więc sprzedawcy wołali do zwiedzających proponując spróbowanie, miodu, sera, konfitury, czy czegokolwiek innego. A tłum jak to tłum, tak długo jak płacić nie trzeba było, próbował często i tak dużo jak się da więc przedrzeć się przez te alejki łatwo nie było. Trochę luźniej było na placach gdzie handlowano inwentarzem, czy wykonywano jakieś przedstawienia. Na jednym właśnie z tych placów zatrzymali się. Dietrich w mig zauważył łatwą do przejęcia ławę, która cechowała się zarówno bliskością lokalnego ringu jak i dębowej beczki piwnej należącej do jakiegoś przyjezdnego piwowara. Konrad co prawda zrezygnował z napitku, ale reszta sobie nie odmówiła i już po chwili sączyli całkiem udane mitterfruhlskie zwane obiecująco Katowską Zaprawą. Sprzedawca chwalił się, że ma dobre układy z jednym z krasnoludzkich klanów, który przywozi mu do Morlenfurtu bryły lodu spod gór. A on już, jak twierdził, z tych brył potrafi zrobić użytek. Jakby nie było naprawdę, piwo spokojnie dawało się pić i tym też się zajęli z rzadka wymieniając między sobą jakieś uwagi. Niedługo później Gomrund i Dietrich stwierdzili, że czas się trochę rozruszać, a ponieważ Erich miał w planie wypróbowanie wszystkich płodów ciężkiej, piwowarskiej pracy Morlenfurtczyka, Konrad z braku innych pomysłów postanowił rozejrzeć się po całych błoniach. Umówili się na później “przy Erichu”.

***

Opiekunem ringu zapaśniczego był niejaki Klaus Schattiger, w trudnym do określenia wieku jegomość o cerze tak potwornie zoranej jakąś przebytą chorobą, że omal korę drzewa przypominającej.


Ubrany w modny, acz w bardzo krzykliwych odcieniach czerwieni pomponiasty kaftan i intensywnie żółty kapelusz od razu wychwycił wzrokiem zbliżających się do niego od strony tłumu dwóch śmiałków. Gdy uśmiechnął się do nich towarzysko wyglądał jak jakaś drewniana kukiełka.
- Zbliżcie się panowie! Śmiało, śmiało! Wyglądacie na silnych w barach i szybkich w nogach. Może chcecie się spróbować z moimi zuchami? Hę? Zasady są proste. Gołe pięści, lub pałki, żadnych pancerzy i jedna klepsydra czasu na to by nie dać sie wyrzucić z ringu. Bułka z masłem. Stawka niewygórowana. Pierwsza walka warta jedną złotą koronę, druga, dwie, a trzecia pięć. Pokonanie przeciwnika przed czasem podwaja nagrodę! Dla panów to pewnie jednak i tak nie pierwszyzna i zaraz z torbami pójdę. To jak?
Gomrund i Dietrich obrzucili wzrokiem przeciwników siedzących na ziemi przed ringiem. Czterech z nich to były zwykłe miejskie osiłki o gębach pszenno-buraczanych, ale piąty, ten, który stał cały czas blisko Schattigera, zwracał na siebie uwagę o wiele bardziej. Mimo iż ciężko oddychał i był mocno spocony, miał niemal dwa metry wzrostu i imponującą tężyznę. Długie, ciężko teraz zwisające ramiona również nakazywały zachować ostrożność. Dietrich szybko rozpoznał sztuczkę. Ten zapaśnik tylko udawał wyczerpanie. Obaj jednak z Gomrundem przyjęli wyzwanie Schattigera.
- Sam nie wierzę, że przyjmuję ten zakład. A niech mnie. Trudno już. Karl i Grubba będą waszymi pierwszymi przeciwnikami. Nutz i Klatz zmierzą się z wami później, a na koniec ułatwienie - tylko jeden przeciwnik! Braugen. Żyjesz jeszcze wielkoludzie?
Tamten w odpowiedzi sapnął tylko ciężko.
- No to miejmy już ten mój koniec za sobą.

***

Erich zaczynał powoli rozumieć skąd upodobanie piwowara do nazw nawiązujących do zawodu kata. Gdy się siedziało tak w słoneczku zajadając chleb ze smalcem i popijając złoty trunek, nic specjalnego się nie działo. Ale gdy przyszło do tego by wstać i się gdzie wysikać, to nogi nagle zrobiły się dziwnie niezgrabne, a wiatr znacznie mocniejszy. A przecież ledwo zdążył zamówić trzeci kufelek...
Powróciwszy, lżejszy o chyba kwartę siebie, spoczął z powrotem na swojej ławie i już wolniej popijając piwo obrzucił znudzonym wzorkiem okolicę. Gomrund i Dietrich nadal się tłukli na ringu od strony, którego dało się posłyszeć rzeczowe pokrzykiwania typu. “Nie daj mu!” “Uważaj!” “Tera prostym jebnij!” “A pies by was srał”, a także piski rozochoconych dziewek, które zwabiły nagie męskie torsy. Po chwili jednak z drugiej strony placu zrobiło się niemniejsze poruszenie. Z wielkiego namiotu ozdobionego jakimś napisem wyszedł ubrany elegancko mężczyzna z założonym monoklem, oraz równiutko przystrzyżoną szpicbródką i zaczął nawoływać do kręcącego się tu i ówdzie tłumu.
- Menażeria Doktora Malthusiusa zaprasza wszystkich o nerwach ze stali! Zgromadzona ogromnym kosztem ku waszemu oświeceniu, rozrywce i wiedzy z najdalszych zakątków imperium! - Mężczyzna miał mocny i bez wątpienia charyzmatyczny głos. Wzbudzał zainteresowanie licznych przechodni, którzy ciekawie spoglądali to na jego, to na namiot, to na przykryte płachtami klatki między którymi kręcił się mały, podobny posturą do Imraka, krasnolud o wyjątkowo jednak zakazanej gębie szubrawca - Niezwykłe! Zadziwiające! Tak, proszę Państwa! Nawet... obrzyyydliweee!!! Nawet jeśli jeszcze sto lat żyć, będziecie, nie uświadczycie nigdzie niczego podobnego. Cud zniekrztałceń! Obrzydliwe stworzenia, których istnienie urąga naturze! Będziecie zadziwieni i zszokowani! Gwarantuję!
W trakcie przemowy, krasnolud, który najwyraźniej musiał być pomocnikiem prezentera, zaglądał pod wszystkie płachty wpychając tam kij i dźgając nim znajdujące się w środku stworzenia. Z ostatniej do, której podszedł na znak dany mu przez mężczyznę ze szpicbródką, ściągnął płachtę odsłaniając siedzącego w niej goblina.


Stworzenie wyglądało tak obmierźle jak to tylko w przypadku goblinów było możliwe jednak to co je wyróżniało, to.. trzy nogi zgięte w kolanach, które podkurczało pod siebie. Tłum jęknął ze zgrozy i podniecenia.
- A to tylko przedsmak wrażeń! - dodał mężczyzna zadowolony z reakcji tłuszczy.

***

Większość zabaw wiejskich miała miejsce nieco dalej od murów miasta. Na dużej przestrzeni porozstawiano stoiska z prowadzącymi konkurencje na “największą rzepę”, “najpięknięjszą jałówkę”, czy “najtłustszego kabana”. Były tu też kolejne namioty piwne, oraz winne, a także miejsca przedstawień komediantów pracujących samotnie, lub w trupach. Na samym zaś końcu wyznaczono teren pod turniej rycerski. Wzdłuż ogrodzenia ze sznurka, za którym ustawiono drewnianą konstrukcję dla wygody znamienitszych gości, spacerowały patrole strażników pilnujące by nikt z plebsu nie wszedł na teren szranek. Zobaczyć więc walk nie było możliwości i pozostało oddalić się wysłuchując niewyszukanych obelg młodych zapijaczonych paniczyków, którzy w grupach po kilku przechadzali się blisko patroli straży.
- Widzę... - usłyszawszy za sobą słaby kobiecy głos, odwrócił się. Stała za nim leciwa już kobiecina o rzadkich siwych włosach z bielmem na jednym oku. Drugie wpatrywało się w niego takim wzrokiem jednak, jakby nie patrzyła na niego, a na to co za nim - Widzę różę we krwi. Cała we krwi! A krew ta z odchodami miasta wymieszana. Brudna i zbrukana!
Wyciągnęła rękę w jego stronę, ale po chwili wystraszona cofnęła ją.
- Siedmiu przeciw pięciu, a wśród nich ty... Odejdź! Odejdź stąd!
Starowinka zaczęła przeganiać go ręką i czynić gesty jakby urok odpędzała.
- Nie przejmuj się nią młody - rzucił jakiś kramarz ze straganu, obok którego Konrad został zaczepiony - A ty pójdziesz stara! No już, bo straż zawołam!
Starowinka zaczęła się wycofywać, ale uroków odczyniać nie przestała.
- To wariatka. Tutejsza - rzekł kramarz - Czasem wróży babom za szylinga, ale że samo zło, mrok, syf i mogiłę zwykle wróży to za dobrze nie przędzie. Nie ma co nią sobie głowy zawracać. Ale może zainteresuje cię coś z moich towarów?
Konrad groszem nie śmierdział to podziękował i poszedł dalej.
Nieco dalej znalazł kram dość mocno waniający ziołami i jakimiś mieszankami chemicznymi. Tak jak normalnie by się nim zainteresował, tak przystanął na chwilę, bo wyglądało na to, że zaraz może stać się tu coś niedobrego.
Chmara niewiele młodszych od niego chmyzów kręciła się przy kramie rzucając wyzwiska w stronę właścicielki kramu - okrągłej, czarnowłosej niziołki o zadartym nosie i licznych piegach na twarzy. Z początku starała się nie zwracać uwagi na zaczepki, ale ponieważ młodzi odstraszali jej klientów, próbowała również ich przekrzyczeć, ale bez większego skutku. Zdesperowana zaczęła się rozglądać za jakimś patrolem, którego tutaj akurat nigdzie nie było widać. To czego nie widziała jednak, a Konrad ze swojej pozycji w mig zobaczył, to jednego z chłopaków, który chyłkiem przemykał w stronę tyłów kramu zielarskiego z wypełnionym czymś po wrąbek wiadrem.

***

Walter ucieszył się na widok Sylwii. Odwzajemniła uśmiech. Poszło w końcu o wiele lepiej niżby mogła przypuszczać. Gdy wmieszana w grupę kilku nadających na przeróżne tematy mieszczek uchodziła w stronę Wschodniej Brama, słyszała jeszcze wściekły głos radnego.
- Barany! Kto na bogów na sparciałych linach namiot składa?
- To te dzieci panie Richter...
- Dzieci??? To ja mam waszemu kapitanowi powiedzieć, że dzieci na waszej służbie mi namiot rozdupczyły??! Liny mi nowe załatwić! Namiot stawiać! No już! Tak się kurwa wstydu najeść..

Poza słomkową czupryną nikt nie chyba nie zorientował w jej chytrym planie. A nawet ten chłopak przecież nie mógł wiedzieć po co tam przyszła. To było po prostu świetnie rozegrana akcja. Miała nawet wrażenie, że można już teraz spokojnie wrócić na Festyn i już z ciekawości się po nim rozejrzeć bez ryzyka rozpoznania przez straż. Zostawiła więc w domu Waltera laskę sędziowską tak ją ukrywając by nawet snycerz jej nie znalazł i podziękowawszy na razie za odgrzanie obiadu, wyszła i skierowała się na powrót na miejskie błonie.
Namiot sędziowski gdy go mijała, stał już ponownie i chyba tym razem w środku miała miejsce jakaś rozprawa. Tylko ślady z błota na jednej z jego ścian świadczyły o jej majstersztyku. To co ją jednak w jakiś sposób trochę ubodło to widok tego żałosnego krasnoluda, którego za jej kaucją uwolnili wcześniej strażnicy.


Teraz ponownie stał zakuty w tych samych nawet dybach. Mimo, że ten resztek życia wzbudzał w niej wstręt, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że oto podły dowód na istnienie przeznaczenia. Nim odeszła, zobaczyła jeszcze jak jakiś inny krasnolud, mały, ryżobrody i z młotem założonym na plecy podchodzi do zakutego pijaczka, po czym zagląda do swojej kiesy. Przeznaczenie to najwyraźniej również całkiem dochodowa instytucja.
Na namiot, przed którym wysoki elegancko ubrany mężczyzna ze szpicbródką wygłaszał zapowiedzi mającego się odbyć za godzinę spektaklu, trafiła zupełnie przypadkiem. Dotarły do niej bowiem urywki o rzeczach jakich nikt jeszcze nie widział i jakoś tak mimowolnie skojarzyło się to jej z Baumannem. Wokoło namiotu zebrała się już pokaźna ilość gości, a mężczyzna, który przedstawił się jako Doktor Malthusius odpowiadał na liczne padające ze wszystkich stron pytania. Nim jednak dopchała się nieco do przodu by zobaczyć co kryją rozstawione dookoła namiotu klatki, ktoś nagle wrzasnął ze strachu i tłum ludzi w jakim się znalazła uległ nagłej panice. Nawet nie wiedziała co się stało gdy ktoś ją pchnął ramieniem i upadła pupą na ziemię. Ludzie rozbiegli się błyskawicznie i gdy wstała już widziała co zaszło.
- Trzymaj go Grunni - krzyknął Doktor Malthusius do szamoczącego się z czymś co wyglądało jak trójnogi goblin krasnoluda - Już biegnę!
Nim jednak dobiegł, goblin pchnął brodacza na inną klatkę, po czym czmychnął. Klatka zaś jakby złośliwie przewróciła się na następną i z obu wybiegły kolejne dziwne stworzenia. Jednym z nich była całkiem duża, różowa świnia z jednym osadzonym na środku czoła, wielkim okiem, a drugim pokryty gęstym czarnym włosiem stwór humanoidalny. Oba stworzenia rzuciły się do błyskawicznej ucieczki prosto w tłum siejąc tym samym straszliwy popłoch.
- Nieee!!! Moja dziwadła!!! Niech ktoś je zatrzyma!!!
Przewrócony przez goblina krasnolud z okrutnym wyrazem twarzy wstał, załapał za bat i popędził za uciekinierami.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline