Detlef z niedowierzaniem wpatrywał się w maga, kapłana, czy kim tam w końcu był von Geschwur. Chyba miał omamy... Wszak trafił Maximilliana. I co? I nic.
Równie dobrze mógłby chybić. Jakaś cudowna zbroja, czy demon jakowyś go ochronił?
Kolejnej próby strzelania już nie podjął. Bardziej rozsądnym wyjściem byłoby wezwanie pomocy. Ruszył w stronę wyjścia, gdy nagle, tuż przed nim, zwalił się na ziemię Albert.
Ranny? Ale Detlef nie zauważył na ciele leżącego żadnej rany.
- Wstawaj! - Potrząsnął nim mało delikatnie, a gdy Albert otworzył zamglone oszołomieniem oczy pomógł mu stanąć na nogi.
Zajmując się Albertem omal nie przegapił chwili, gdy Maximillian z Badallem wymknęli się na zewnątrz.
Detlef zaklął pod nosem. Przez Alberta stracił niepotrzebnie czas. Teraz udawanie się po pomoc mijało się raczej z celem. Trzeba było wrócić do reszty towarzystwa i pokonać fałszywe kapłanki. I pomodlić się, by za chwilę nie wpadła tu hurma strażników, którzy - nie czekając na tłumaczenia - wyrżną ich w pień.
Utykając z powodu niezbyt sprawnej nogi Detlef ruszył w stronę kapłanek, z którymi zmagali się Mordrin i niespodziewany sojusznik w szarym płaszczu. |