Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2012, 08:07   #223
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Isengard, lipiec 251 roku




Argar spojrzał wyniośle na Cardana ważąc myśli. Potem ciężko usiadł w fotelu chowając twarz w dłoniach, którymi pocierał przez chwilę czoło jakby masujac skronie.

-Armia Królestwa została rozbita u stóp Żelaznych Wzgórz. Czerwona Woda zaiste spłynęła szkarłatem dziesiątek tysięcy ludzi, krasnoludów i orków. – mówił powoli stalowym głosem a gęste włosy opadały, zwisając spomiędzy palców, rąk, które jak teraz dostrzegł Dunlandczyk, pokryte były dosyć świerzymi bliznami. – Nie miej mnie za głupca, który uwierzy w twoje słowa Cardanie i zapamiętaj, że Gondor i Arnor nie robi Dunlandowi żadnej łaski, jeśli wyciągniętą dłoń się kąsa. – zamilkł. - Isengard i Helmowy Jar będą ostatnią linią obrony przed powodzią Uruk-hai. – zmienił temat. - A oni nachodzą. W olbrzymiej sile wraz z ludźmi ze wschodu. Byłem tam. Przegrupowują się i liżą rany. Niebawem spadną na Rohan w wielkiej sile. – elf umilkł.

Kiedy znowu się odezwał jego głos był zmieniony. Niski, twardy i lekko zachrypnięty i należący do Amroth Ursa.

– W cieniu setek tysięcy nietoperzy, które przykryją niebo czarnymi skrzydłami, przeleją się głupcze przez te krainy armie orków paląc i zabijając, siejąc spustoszenie jakiego setek lat nie było. Na wieki, lub na zawsze zmieniając oblicze Śródziemia. A dunlandzcy wojowie jak szaleńcy z rozkoszą mordować będą kobiety i dzieci Rohirimów, do społu z orkami tarzając się w mordzie i śmierci wysysając ludzkie piszczele. Lecz kiedy ciemność pochłonie już całą ziemię i noc zastąpi dzień, a cień – słońce, wtedy nie zostanie już nic do czego wracać będą mogli, by nazwać to swoim. – cedził z nienawiścią w głosie, gniewem i obrzydzeniem. - A potem lud twój chować się będzie, uciekać przez wielkimi wilkami, których skręcone złem, doczesne ciała, gniją na ich zjeżonych grzbietach. Przed wilkołakami, które wypełzną z mrocznych jaskini spod Dzikiego Lasu nienawidząc całą swoją zepsutą naturą ziemi po której stąpać będą, nawet kiedy już cała przesiąknie krwią i popiołem. Ci z was co przeżyją będą woleli żeby się wcale nie narodzili. Ojciec zabijać dzieci i żony swe będzie z litości, bo śmierć jedyną ucieczką od gorzkiego trwania zostanie. Przeklętego losu, którego życiem nazwać już nie będzie można. – zamilkł podnosząc głowę.

Na mrugającego kilkakrotnie jednym okiem Cardana patrzył Aragar.

- Zginiesz jeśli zdradzisz Gondor. Wcześniej czy później. – mówił elf siedząc wyprostowany. – Trzymam cię za słowo, synu wodza. Ta księga nie może wpaść w ręce wroga. A w twoich słowach nie znajduję prawdy, więc pamiętaj, że jeśli się zguba nie znajdzie, to będziesz miał na swoich rękach więcej krwi niż jesteś w stanie udźwignąć. Nie mam czasu na zamykanie cię w lochu, bo wierzę, że w każdym człowieku jest głęboko zakorzenione dobro. W sercu, które tylko zarasta chwastami. Podlewane nienawiścią, rozgoryczeniem i zdradą czernieje błądząc w mroku, oddychając żądzą zemsty. – powiedział smutno. - Wuj mój Eldarion, jeśli lud Dunlandu stanie do walki, odda wam tereny za Issen we władanie. Samodzielne lub autonomiczne. Kiedy Wulf zabijał mojego sierżanta, z gór zeszła wieść, że niektóre klany Dunlandu gotowe są do rozmów. Jednak wodza z wizją im brakuje, który by je zjednoczył. – powiedział z naciskiem. – Zdrada Zarisa i testament Thurga, choć już nie jest tajemnicą dla twych pobratymców, wciąż wielu nie przekonała. Carduk Urs jest na dobrej drodze do zniszczenia tego, co można jeszcze osiągnąć.

Kiedy coraz mniej chwiejnym krokiem Cadarn w końcu wyszedł z Wieży Orthanku, na barkach zamiast lekkości wolności poczuł jakby niechciany, nowy ciężar, który na nich spoczął. Przyjemny wiatr co szumiał między liśćmi ogrodu Isengardu szeptał dyskretnie irytując górala. Był wolny. Nie był jednak sam. Wiedział aż nadto dobrze, że jest pod czujną obserwacją. Poszukiwania księgi zapewne trwały w obozie od czasu, gdy tylko plotka się o księdze znalezionej w górach rozeszła na dobre.










Logan długo obserwował wieżę, do której zaprowadzono barbarzyńcę z opaską na oku. Jak na człowieka, który stoczył przed kilkoma godzinami morderczą walkę o życie, ponosząc tak bolesne obrażenia, ten Dunlandczyk zadawał się, jakby nie przywiązywał do tego wielkiej wagi, nie dając po sobie poznać cienia fizycznego cierpienia. Rohirim stojąc niedbale pod drzewem i przegryzając jabłko, też dostrzegł ogon jaki ciągnął się z góralem. Cadarn stał się podopiecznym co najmniej czterech czujnych oczu, które dyskretnie go odprowadzały. Logan stał się trzecią parą. Jeśli jego towarzyszka obserwowała Dunladnczyka, to musiała to robić świetnie, bo już od dwóch godzi nie mógł jej nigdzie wypatrzyć. W myślach nazywał ją Liw. Nie znał jej imienia, lecz taki właśnie tatuaż podejrzał pewnego poranka kiedy przez trzciny patrzył na kąpiącą się w rzece dziewczynę. Trzy litery były czarnym kolorem uwiecznione na plecach, nieco ponad linią kształtnych pośladków. Nie żeby poszedł jak szczeniak podpatrywać jej lica, ot po prostu poszedł za potrzebą w krzaki. Mimo wszystko bardzo chciał aby się odwróciła, co nie nastąpiło. Tylko głowę tak lekko przechyliła na bok i dostrzegł w kąciku jej ust zabłąkany uśmieszek, ściągniętych warg.

Stary znajomy za w tym czasie, gdzieś tam pośród namiotów Rohirimów organizował lepsze konie i prowiant na podróż powrotną. Księga była jak na wyciągnięcie dłoni. Jej usposobieniem był teraz Cadarn, którego nie można było wypuścić.

Pierwsze kroki barbarzyńca skierował do namiotu Getha, którego rzecz jasna tam być nie mogło. Za to zastał tam zbrojnych, co widać mieli z górskim zwiadowcą do pogadania. W krótkim czasie wszystkie namioty były metodycznie przeczesywane. Kwestią czasu było zanim znajdą ciało zabitego mężczyzny. Potem olbrzym zamienił parę zdań z każdym z kilku napotkanych Dunlandczyków, wyraźnie tracąc na cierpliwości. Kiedy jeden z górali podbiegł do niego obaj gorączkowo zamienili kilka słów, a Cadarn spode łba, jednym okiem rozejrzał się dookoła i zaczął przechodząc się między namiotami dyskretnie, niby od niechcenia obserwując zbrojnych Gondorian i Rohirimów. Wzrok jego nawet od niechcenia zaczepił się na smakującym czerwone jabłko Loganie, lecz prześlizgnął się jak po bezpańskim psie, nie zostając się na dłużej.










Harad, lipiec 251 roku





Kiedy weselne uroczystości dobiegły końca, a ich przebiegł był już tylko świerzym wspomnieniem, zwłaszcza westchnień za większym luzem pośród pustynnego wojska, armia zwinęła obóz ruszając na zachód. Mutthanowi udało się wynegocjować od Gaerdila trzy tysiące umbardzkiej piechoty, czyli mniej jak połowę lądowych oddziałów wojowniczego miasta. Reszta miała zdobyć post Barad harn i stamtąd po zajęciu wybrzeża marszem od zachodu przyłączyć się do zdobycia Amon Eithel. W tym czasie armia Haradu, która już zdążyła spuchnąć do rozmiarów dwudziestu tysięcy, miała po zdobyciu niewielkiej twierdzy Tharven w dolinie Harnen, wzdłuż rzeki wbijającej się szerokim korytem między niskie, suche skały prowincji Enym Imladrim. Sforsowanie mostu na Harnen było kluczowe do przeprawy armii, gdyż najbliższy most był daleko na wschód, przy Tiraz Amrun, za ruinami Tirith Argon, starej twierdzy Gondorskiej w Haruzan.




Wrota Harondoru były solidnie strzeżone i jeśli graniczny przyczółek Tharven padnie, czekała Haradrimów droga przez Ciemną Dolinę, której naturalne położenie terenu, o ile nadawało się na pułapkę, to z pewnością było też dobrym gruntem obrony, gdyż po obu stronach rzeki, ciągnął się do stromych skał, szeroki pas półmilowej, porośniętej zielenią równiny, którą łatwiej było w tym zwężeniu bronić jak otwartej przestrzeni na całej długości granicy. Zjednoczonym Klanom Północnego Haradu zostawała też opcja przeprawy wodnej lub morskiej na drugi brzeg rozlanej Harnen.

Kiedy armia rozbiła nocny obóz pod Gobel Ancalimon, Andaras spojrzał na rozgwieżdżone niebo. Tak mało czasu upłynęło od czasu, gdy w zamarzniętym, leśnym bajorku, ratował tonącego krasnoluda, któremu potem zgotował upokarzające, haniebne tortury, gdzie oprócz języka, Khazad stracił oprócz języka swoją dumę... Temu, który uważał go za przyjaciela, uratował życie aby później odebrać je haradzkim mieczem swojego gwardzisty. Taaak. Ważne, że wszystko układa się bardzo dobrze, zgodnie z planem i do przodu. Spojrzeniem ogarnął szeroką rzekę, gdzie na drugim jej brzegu świeciły się ogniki twierdzy, obok której nie można było i nie należało przejść obok. Ale najpierw zdobyć trzeba było most. Ojciec miał wszak bardzo dobry plan, którym miał się podzielić w ostatniej chwili, będąc w ostatnich kilku tygodniach obsesyjnie czujnym i nieufnym. Czyżby to było zaraźliwe?

Kiedy goniec z Khandu przybył na spienionym koniu, przynosząc nowinę do uszu samego Muthhana, że armia Herumora rozbiła siły Rohirimów wsparte zbrojnymi Gondoru i Arnonru, obóz kolejny raz zamienił się w jedną, wielką uroczystość. Ta wieść zdecydowanie poprawił morale przed zbliżającą się kampanią Harondoru. Narada zamieniła się w biesiadę, jako, że Muthann postanowił dać jeszcze jeden dzień obrońcom do namysłu, przekazując przy okazji wiadomość o zwycięstwie na północy.

Chłód, którego Andaras nie czuł owiewał jego czarny płaszcz, gdy posłał ostatnie spojrzenie na Tharven. W powietrzu wisiał coś ciężkiego. Bliżej nieokreślone napięcie, które irytowało oraz fascynowało zarazem. Jakby wyczuwał śmierć, a może po prostu jej pragnął? Z zachwytem wymieszanym z niedowierzaniem, poklepał po szyi stojącego obok jak marmurowy posąg czarnego jak najciemniejsza noc wierzchowca. Ślubny prezent od Wielkiego Kapłana Dagoratha.

Ogier nie miał jeszcze imienia. A jeśli je miał nim zrodził się do życia na nowo, z pewnością zapomniał stare. Zwierzę było zdecydowanie do do końca naturalne i było wynikiem albo eksperymentów, albo sprawdzonych praktyk kapłana, lub kogokolwiek od kogo okultysta zdobył karego. Nosił ślady licznych blizn, z nozdrzy buchała para, która była o dziwo lodowata, a w oczach tliły się czerwone, ogniste płomienie. To było piekielnie silna bestia, ustępująca jedynie urodą poprzedniemu rumakowi Andarasa. Tylko skąd on to wiedział? Czy to upadły półelf chciał mieć takiego wierzchowca, czy było to raczej pragnienie natchnienia, które poznał, a może zaszczepił w nim kapłan?




Na biesiadę wrócił, bo tak wypadało. Kiedy dobiegła końca z ulgą podążył ciemnym korytarzem wzdłuż wysokich kolumn krużganka, do swojej komnaty. Goniec z drugiego brzegu miał czas do zachodu słońca, aby bezpiecznie przedostać się z odpowiedzią do Haradu. W międzyczasie miała być narada i odprawa, bo tak czy inaczej jutro był dzień zwycięstwa.

Lament i krzyk poderwały go na nogi, kiedy leżał na posłaniu z zamkniętymi oczyma. Wyszedł na zewnątrz i osłupiał. Niebo przykryte było szaro-czarnym całunem i mimo poranka po wschodzie słońca, na zewnątrz wciąż panował półmrok. Ulice, kamienne budynki i dachy Gobel Ancalimon pokryte były cienką warstwą substancji. Ludzie, którzy byli już też na zewnątrz mieli twarze zasłonięte chustami jak podczas pustynnej burzy, gdyz w powietrzu wirowały drobne płatki... popiołów. Nim zdążył otrząsnąć się ze zdumienia, kilku zbrojnych biegło krużgankiem, a na widok Andarasa wszyscy jak jeden mąż padli na ziemię, płaszcząc się u jego stóp.

- Panie stała się rzecz straszna! – mówił Rael nie podnosząc wzroku na księcia. - Muthann nie żyje. Sulfyan też. – meldował grobowym głosem. - Umarli we śnie... – dodał pewnym głosem, choć po zaciśniętych pięściach widać było, że przeszło mu to z trudem przez gardło. – Królu. – dodał już spokojniej.










Tol Morwen, lipiec 251 roku



Kobieta, dwa dni wynudziła się w towarzystwie pielgrzymów, spośród których niemal wszystkie niewiasty czuły się powołane do służby kapłańskiej. Gdyby nie spacery i krótkie rozmowy z Anamarią, która przynosiła raporty. Wychodziły wtedy na skraj skalnego urwiska, gdzie słowa tonęły w szumie rozbijających się o ląd i głaz fal. Niebo chmurzyło się coraz bardziej jakby chciało połknąć słońce na zawsze, mimo środka dnia, jakby zarządzając zmierzch, a wiatr i woda wcale nie zapowiadały sztormu, co wprawiało Dię w niespokojne zakłopotanie.




Na wyspie było mniej zbrojnych niż to oszacowano na początku. Po pospiesznym odpłynięciu wczesnym porankiem dwóch statków pełnych gondorskich zbrojnych, została ich niespełna setka. Przy okazji Dia, zdołała zapoznać się z topografią wyspy, która była jednym wielkim wzgórzem, które smagane przez wiatr i osuwające się do morza ląd, miało zdecydowanie mniej roślinności niż w zamierzchłej przeszłości, gdy ziemie te były częścią lasy Brethil. Lądu, który został przykryty Wielką Falą. Od strony zatoczki podejście na grobu Turina było łagodniejszego od tego ze wschodu. Tak ściana opadała niemal pionowo, gdzie podczas przypływu morze rozbijało się o skały, a w czasie gdy woda cofała się, odsłaniał się skalny grunt, najeżony głazami, które osuwały się z urwiska, podmywane falami.

Zaraz po południu dnia trzeciego pobytu w hospicjum pielgrzyma, kiedy Dia zaczynała wątpić w to, że Mistrz łaskawie zechce z nią porozmawiać poświęcając swój cenny czas na osobistą rozmowę duchową, inna rzecz zaprzątnęła jej głowę. Niebo przykryło się szarym dymem niskich chmur, które bynajmniej były mgłą. Z powietrzem, wiatr od morza przyniósł, drobne płatki popiołów, które oblepiały wszystko lądując niezgrabnie jak ciemny śnieg. Zdumienie i płacz od tej pory towarzyszył jej gdziekolwiek nie poszła, gdyż kobiet wśród pielgrzymów było najwięcej. I wtedy stało się to, co miało się stać. Na co czekała uparcie od ponad pięćdziesięciu godzin. Przybył starszy mężczyzna, którego widziała wielokrotnie z daleka i którego nazywano Mistrzem, czego akurat nie trzeba było na głos wypowiadać. Wystarczyło popatrzeć jakim szacunkiem wszyscy starca dążyli, aby zgadnąć kim jest.

- Dzieci drogie! Znaki na niebie potwierdzają tragiczną wieść, jaka dotarła do nas zeszłego dnia! – mówił ze wzniesionymi do góry rękoma. – Wojna na północy zakołacze do Wielkiej Bramy Minas Tirith! Zastępy miłujących zło, śmierć i zniszczenie orków i przeklętych ludzi ze wschodu pokonały armię wolnych ludzi! Potrzebujemy teraz dużo modlitwy i ofiary, pójdźmy wszyscy razem do grobu tej, której łzy zrodziły wodospady, gdzie doczesne szczątki leżą tej, która wycierpiawszy tak wiele, odeszła zostawiając nam wzór swego oddania i uległości przeznaczeniu, które należy przyjmować choćby z upokorzeniem! Módlmy się, aby wróciła do nas wraz ze swym synem Turinem Turambarem, aby ocalić dzieci Illuvatara!

Tłum podjął wezwanie podążając długim sznurem procesji do na szczyt wzniesienia. Poszła i Dia. Modlitwy wielogodzinne trwały nieustająco przy grobie, a kapłan na krok nie odstępował płyty. W każdym czasie adoracji na szczycie wokół kamienia było około sześćdziesięciu pielgrzymów, którzy zasłonięci szczelnie w filetowe tuniki z kapturami, teraz przypominały kamienne posągi, gdyż popiół przykrywał ich nieruchome ciała i tylko gdy wstawali schodząc na dół, te postacie nabierały ożywionych kształtów. Puste miejsca przy grobie zajmowali zaś kolejni, których długi sznur wiernych cierpliwie czekał na długich schodach wzniesienia, gdzie półmrok przyćmionego dymem słońca, rozświetlały również płomienie zniczy poruszających się na dół pielgrzymów.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline