Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2012, 10:39   #214
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"...wiedział, że należy do Samaris. Wiedział to od kiedy wszedł do budki w podziemnej sali. Wiedział... Czuł... Musiał tam wrócić..."





Xhystos.



Czy miasta zmieniają się, czy też pozostają zawsze takie same. Czy rzeczy zmieniają się, czy też pozostają niezmienne. Czy zmiana jest regułą, czy iluzją. Takie myśli, między innymi, biegły w mojej głowie, gdy przemierzałem raz jeszcze ulice wielkiego Xhystos. Miasto...zmieniło się...chyba. Otworzonymi szeroko oczyma, nie zwracając uwagi na przyglądających się mi przechodniów, obserwowałem wieże, tramwaje, domy...To było...naprawdę dziwne. Xhystos było takie same, rozbuchane królestwo nieskończonej linii, ogromny kłębek. Gdyby rozciągnąć Xhystos, okazałoby się że jest zrobione z jednego wątku, zapętlonego w oszałamiający sposób jednego kawałka, zapętlonego w ulice, kamienice, instytucje, przejścia podziemne i naziemne, sklepy i bary, uczelnie i burdele, kanały i niebosiężne drapacze chmur. Niepowtarzalny styl architektoniczny Xhystos nadal istniał, ale.. Ale miasto wydawało się większe, jeszcze gęstsze, wież było więcej i były jeszcze wyższe, obserwowałem nowe pojazdy których nie znałem i stroje mieszkańców, które zdawały mi się dziwne.

To nie wszystko. Nie potrafiłem tego dobrze nazwać, ale...Odczuwałem to jakby...jakby zmienił się...duch tego miasta. Było bardziej...pobudzone niż kiedyś. Ludzi było więcej, i wydawali się być bardziej niespokojni. Zacząłem dostrzegać ślady niedawnych zniszczeń na niektórych budynkach. Całe części miasta były placami budowy, mijałem majestatyczne dźwigi i dziwne maszyny budowniczych. W powietrzu czuło się coś...Błąkały się tu echa historycznych wydarzeń, które dopiero co miały miejsce, albo miały właśnie się zdarzyć. Tłum przemieszczał się szybciej i głośniej, ale może to ja ruszałem się jednak wolniej niż kiedyś...Od czasu do czasu mijałem wzniesienia z szarych worków, przypominające barykady. Było też więcej wojska, niegdyś widywało się ich właściwie tylko na bramach i w koszarach. Teraz patrole błąkały się wszędzie, grupy czujnych wojowników. Przesuwali się, obserwując przechodniów chodzących szybkim krokiem pod trzaskającymi elektrycznością liniami. Mieli dziwne oznaczenia na mundurach i ponure, uważne twarze. Jeden oddział, widząc mnie, nawet ruszył moim śladem - musiałem wyglądać podejrzanie, zarośnięty dzikus z interioru pośród miejskiej dżungli. Ale w międzyczasie coś się zdarzyło, i wojskowi puścili się z krzykiem z jakimś innym mężczyzną, który zaczął im uciekać. Wszyscy zniknęli w jednej z wąskich uliczek, między ścianami ze szkła, tylko ich odbicia jeszcze przez chwilę tańczyły mi przed oczyma.

Tak...Nie wyglądałem jak mieszkaniec miasta. Dwa dni zajęło mi, zanim mnie wpuszczono za bramę. Zarośnięty jak zwierzę, w ubraniu w strzępach, spalony słońcem i ledwo żywy, wegetowałem dwa dni pod bramą, obserwowany przez strażników. Nie chcieli mnie słuchać, brali za szaleńca lub po prostu zwykłego kryminalistę z przedmieść. W końcu, na którejś zmianie, znalazł się dowódca który kazał mnie przepuścić. Do teraz nie wiedziałem, czy mi uwierzył. Czy była to tylko litość... W każdym razie powlokłem się przez Bramę B i słaniając się na nogach, odnalazłem przejście na jedną z głównych ulic, a ta doprowadziła mnie aż tutaj.

Dziwne, ale nie czułem głodu, choć nie pamiętam kiedy jadłem ostatni raz. Rozejrzałem się. Przecież znałem tę ulicę, a jednak wyglądała dziś inaczej. Musiałem doprowadzić się do porządku, zanim wpakują mnie do jakiegoś więzienia, albo przytułka. Pomyślałem o swoim mieszkaniu... Błąkając się obco wyglądającymi uliczkami, odnalazłem w końcu to miejsce. Kamienica wyglądała prawie jak zwykle, choć była nieco podniszczona. Stałem jakiś czas, nabierając pewności że sprzedawca gazet w ulicznym straganie przygląda mi się uważnie. Ostrożnie zaszedłem ulicę od tyłu, przeskakując przez parkan i unikając wzroku tamtego, przy ścianie, dotarłem pod wysokie drzwi główne. Były zamknięte. Popatrzyłem z trudem spod krzaczastych, rozrośniętych brwi na podrdzewiałą taflę domofonu. Nazwiska współlokatorów brzmiały dla mnie całkiem obco, być może zdążyłem już ich zapomnieć...Ale przy moim przycisku widniały wciąż litery, układające się w słowo "VOIGHT". Wdusiłem przycisk. Usłyszałem tylko trzaski, a mimo że zrobiłem to jeszcze kilkukrotnie, nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem dwa inne. W jednym przypadku odpowiedział obcy głos, ale ktoś inny po prostu otworzył drzwi na klatkę, usłyszałem brzęczenie i nie czekając na nic chwyciłem za klamkę.

Klatka była ciemniejsza niż kiedyś...Fantazyjne szło na półpiętrze pokryte było kurzem, czułem jego zapach aż tutaj. Szedłem cicho. Za chwilę miałem dojść przed swoje własne drzwi. I wtedy ich zobaczyłem. Ciemne garnitury, meloniki...Jeden stał przed moim mieszkaniem, inny stał trzy schody niżej, paląc papierosa. Poznałem ich. To byli ci sami ludzie, którzy przynieśli mi list...
Ten z papierosem nagle popatrzył w dół. Zadziałałem instynktownie. Buty zadudniły, gdy rzuciłem się z powrotem w dół. Moje buty, ich buty też.
- Poczekaj!

Nie miałem zamiaru. Wypadłem jak wicher przez drzwi główne i przewracając jakąś kobietę w dziwnym stroju rzuciłem się do ucieczki. Wybierałem najpierw najwęższe ulice, potem schowałem się pod jakimiś kartonami...Jakiś bezdomny, który wyglądał zupełnie tak jak ja, przyglądał mi się spokojnym wzrokiem, ale nie powiedział nic. Krzyki goniących ucichły wkrótce...Ja chyba usnąłem...










Gdy się obudziłem, byłem w uliczce sam. Pierwsze co poczułem, to mój smród. Przypomniałem sobie o miejskiej łaźni. Była dość niedaleko, dotarłem tam jednak z trudem, bo dawne przejście na Downing Street zabudowano. Na szczęście łaźnia nadal istniała. Martwiłem się, że nie mam na wejście, ale o dziwo kobieta przy kontuarze poinformowała że przecież łaźnia jest dla obywateli za darmo.
Nie wiem, jak długo stałem pod natryskiem. Zmywał ze mnie wspomnienia, czułem się jakbym to czego doświadczył...było jakimś mirażem. Jakbym zaraz miał wrócić do domu, spotkać się z Owenem...Z Żoną...Zajrzeć do Hotelu...Hotelu? Zamknąłem oczy...Wszystko się mieszało...

Potem ktoś wcisnął mi jakieś drobne i niemal siłą zaciągnął do golibrody. Nie zdążyłem nawet podziękować, szybko się ulotnił. Fryzjer doprowadził mnie do porządku. Z lustra patrzył na mnie dawny Robert Voight, choć dużo bardziej opalony. Równo ostrzyżony i gładko ogolony. Fryzjer pożyczył mi jakiś garnitur, nie wiem dlaczego to zrobił. Coś mu opowiadałem, nie pamiętam co. On głównie klął, wyzywał kogoś od kanaliów i siepaczy. Często wyglądał przez okno, wydawało się że czegoś się obawia. Nie chciałem być dłużej zagrożeniem dla tego dobrego człowieka. Musiałem stąd iść.










Podjąłem decyzję. Poszedłem prosto do budynku Rady. Teraz wyglądałem już wreszcie na kogoś, kto może zdać relację z misji. Miałem jednak zamiar postawić warunki. Wydanie miejsca pobytu mojej córki lub pomocy w jej znalezieniu.

Budynek Rady stał jak stał. Był jeszcze większy niż kiedyś, chyba nawet odnowiony. Wszędzie powiewały flagi i było pełno wojska. Zatrzymano mnie szybko. Początkowo nikt nie chciał mi wierzyć, że wróciłem z misji. W końcu, gdy padło słowo Samaris, jakiś oficer posadził mnie na ławce pustego, wysokiego korytarza i kazał czekać. Nie wiem, ile to trwało. Myślę, że parę godzin, ale ja byłem jak głaz. Oficer wezwał mnie do siebie i wypytywał. Postawiłem swoje warunki, a on zniknął znów na pół godziny, zostawiając mnie w ponurym pokoju, który znałem tak dobrze z dawnych czasów. Jednak w budynku nie spotkałem żadnego ze znanych mi funkcjonariuszy czy urzędników. Oficer wrócił z wieściami. Urzędnik Rady zgodził się pomóc odnaleźć moją córkę, a poszukiwania już rozpoczęto. Tymczasem Rada zgodziła się mnie wysłuchać. Akurat trwało posiedzenie.

Stanąłem przed olbrzymimi drzwiami. Wrota rozsunęły się. Przez tyle lat, tyle lat służby, nigdy tu nie byłem. Za te wrota nie wpuszczano zwykłych śmiertelników. Słynna sala obrad. Ogrom budził wrażenie. Przed moimi oczyma otworzyła się przestrzeń, podobna wielkiej rotundzie lub też raczej uniwersyteckiej auli- ale zaskoczył mnie półmrok tu panujący. Pachniało tu kurzem, jak w wielkiej bibliotece. Nastrój przypominał mi tez nastrój wielkiej katedry, w której bywałem jako dziecko. Wyszedłem na środek ogromnego koła, po wypolerowanej posadzce, a echo niosło moje kroki wyżej. Byłem tu na dole sam, sam jak palec. Za moimi plecami zawarły się głucho wrota, a ja rozejrzałem się dokoła. Piętrami, coraz wyżej szły koncentryczne rzędy, jak loże. W każdej widziałem kontur człowieka, których twarzy nie dawało się w tym półmroku dostrzec. Radni. Nosili charakterystyczne peruki, przypominające peruki sędziów. Było ich wielu, przyglądali mi się z każdej strony. Stałem wyprostowany na środku, jak na scenie. Naprzeciw mnie, na jednym z najwyższych pięter, widziałem człowieka który najprawdopodobniej przewodniczył obradom. Twarz jego była dla mnie tylko paroma niewyraźnymi, to wyłaniającymi się z mroku to w nim się chowającymi, jasnymi plamami.

- Robert Voight.
Głos Przewodniczącego był spokojny i dumny. Akustyka ogromnej sali potęgowała wrażenie, że wydobywa się zewsząd.

- Tak. To ja. - odpowiedziałem.

- Utrzymujesz, że z ramienia Rady zostałeś wysłany do miasta Samaris...- przed przemawiającym leżała rozłożona jakaś księga. Przez salę przeszedł nagle wielki szmer. Przewodniczący uderzył parokrotnie małym młotkiem o drewno, ale walenie to zwielokrotnione echem uciszyło narastający gwar.

- Tak właśnie było. - potwierdziłem pewnie. - Na mocy oficjalnego pisma, które mi doręczono. Sprawdźcie w dokumentach.

Przewodniczący długo przerzucał jakieś strony. Radni milczeli. W powietrzu wirował kurz.
- Tak...- powiedział ciszej, choć nadal był doskonale słyszalny - ...istotnie wysyłano ekspedycje badawcze do Samaris.

- Ale...- rozległ się nagle głos z wysoka, ale gdzieś z boku. Głos męski, oburzony wręcz i natarczywy - ...to było jeszcze przed wojnami denickimi. To nie...

Głos jego znikł w tumulcie pokrzykiwań z dziesiątek gardeł, który wybuchł w trakcie jego słów. Przez hałas wybiło się energiczne walenie młotkiem, to prowadzący obrady tłukł nim zdecydowanie w deskę.

- Proszę o spokój! - grzmiał Przewodniczący. Zapadła cisza. Stałem pośrodku, nieruchomy, z zadartą głową.

- Rada zgodzi się wysłuchać twojej relacji, Robercie Voight. - głowa mężczyzny była pochylona nad księgą. Wreszcie podniósł wzrok i wysunął się nieco ku przodowi. Teraz i inne głowy wychyliły się nieco ze swoich loż, oczekując mojego wystąpienia.

- Opowiedz nam zatem...- Przewodniczący zastygł i tkwił znieruchomiały, tak jak inni.

- Czym jest S a m a r i s ?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-01-2012 o 11:44.
arm1tage jest offline