Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-01-2012, 11:04   #148
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Przyciskał ją do siebie, jakby chciał ją zgnieść. Zdziwiło ją to, Manuel nigdy nie bywał tak bezpośredni, raczej sztywny i chowający się za gardą chłodu. Dopiero po chwili oderwał się od Mewy, ale nie puścił jej ramion. Uścisk dłoni miał mocny, gorący.

- Cóż tu robisz?! Miałaś przecież zostać tam, gdzie jest bezpiecznie! - zadudnił z marsową miną, wręcz potrząsając Gangrelką. Ale zaraz jego twarz rozluźniła się i...Nie do wiary, na facjacie Manuela de Amaya wykwitł szeroki uśmiech, ukazujący jednak okrwawione świeżo kły.

- Ech tam, nieważne! - przycisnął ją raz jeszcze, zatrząsł z mocą, jak wicher szarpiący wierzbę - Jak się cieszę, że jesteś cała i zdrowa! Mów szybko, co się tu dzieje!

- Tam jest... to jest!.. To jest Sokół! Jak? Jak to może być? - wołała raz po raz, jakby jej umysł zaciął się na tej jednej myśli. Ponad jej ramieniem widział zbliżającą się do doni de Todos niewysoką postać, po delikatnych, ostrożnych krokach rozpoznał Salome.
Mewa wpiła ręce w szatę na ramionach Manuela, ptasie pazury orały mu skórę. Oparła głowę czołem o jego pierś i zamarła.
- Jechałam się pożegnać... spotkałam Iblisa, rozmawiał z... stosem trupów - wydusiła w końcu. - Zobaczyliśmy, że łańcuch opadł, że płonący statek idzie do portu. Iblis gdzieś pojechał. Skoczyłam na statek ojca, chciałam staranować tamten. Kiedy byliśmy blisko, kazałam załodze skakać do wody... Zniszczyłam okręt ojca, nigdy mi tego nie wybaczy! Potem tamci zaczęli strzelać do wraków, by je zatopić. Z wody wyszła bestia! To jest Sokół, Manuelu, ja to wiem! Jak to możliwe? On nie żyje, nie żyje!
- Statek... Nie dziw się niczemu tej nocy. - mówił szybko - Czy oprócz krakena...jeszcze jakie bestie przedostały się do portu? Więcej ich?
- Nie - odparła szybko, by zaraz skrzywić się płaczliwie. - Nie wiem! Tylko na niego patrzyłam, chciałam... Nie wiem. Przepraszam.
- A Celestin? - zapytał nagle - Zatopiłaś ten obcy okręt. A załoga przeklętego statku? Gdzie są?
- Oni płonęli. Byli przywiązani, widziałam przez dym... do masztu jakiś wielki grubas, inni... też. Oni nie prowadzili statku. Coś go ciągnęło, tak myślę... coś - targnęła głową, zagryzła mocno szczęki. - To - wskazała na śmigające w powietrzu wężowate ramiona.

- To nie był galeon...? - upewnił się, ale nie czekał nawet na odpowiedź.

Puścił ją i popatrzył na twarz, zaciskając usta. Płonący statek najwyraźniej nie był statkiem Celestina. Grubas...zastanawiał się szybko w myślach ...”Rzeźnik”!. Okręt Giovannich...Jak się nazywał...La voce della Mare...Nie. La voce della...della Luna.

- Nieważne! - krzyknął nagle Manuel, przechodząc płynnie ze świata myśli do świata, gdzie szalał ogień. Odsunęła się odruchowo, gdy wrzasnął. Gaudimedeus patrzył już jednak tam, gdzie olbrzymie macki młóciły powietrze.
Z ust Mewy wymknął się jęk przestrachu. Stała przyciskając dłonie do uszu, patrząc na astrologa szeroko rozwartymi oczami.

- Za mną! - chwycił ją zdecydowanie za dłoń i ściskając mocno ruszył w dół, w kierunku portu. Ciągnął ją za sobą, przebijając się przez chaos. Głowa pracowała, niczym w kotle bulgotało w niej wszystko co wyczytał i zasłyszał o krakenach. Potwór mógł być i wąpierzem, ale nawet wtedy powinien zachować pewne cechy właściwe dla gatunku, co Manuel obserwował choćby u Mewy czy Kraba. Spośród wielu nic nie znaczących faktów z życia tych morskich stworzeń, na razie w pełnym biegu Gaudimedeus wybrał jeden i już rozglądał się by znaleźć sposób ten fakt wykorzystujący. Choć ryzykowny, bo pochodził z legendy - jednak nie kosztował wiele, a w razie powodzenia mógł odgonić stwora albo przynajmniej dać czas potrzebny innym.
Choćby...- jak właśnie zauważył z daleka astrolog - ...tym, którzy ładują właśnie działa.

Kościół! - pierwsza myśl zapłonęła w umyśle gnającego przez zgliszcza Manuela - Organy kościelne! Wduszę najwyżej grające piszczały, przygniotę cegłą! Musi zadziałać!

Zatrzymał się tak nagle, że Mewa aż w niego wpadła. Złapał ją i popatrzył na twarz, ale w głowie płonąca myśl nagle zgasła. Głupcze! Kościół w górze miasta, spacer trwa parę pacierzy. Za cicho. Za cicho!

Capnął oszołomioną nieco Gangrelkę i znów pociągnął za sobą. Byli już prawie w porcie. Pędząc, szukał też już wzrokiem najwyższego punktu. Musiał być on dobrze widoczny i bliski kierującym obroną portu, aby ci mogli go usłyszeć. Kapitanat! Wlokąc za sobą Mewę, na którą nawet nie patrzył a tylko czuł przez stalowy uścisk swojej ręki Tremere wpadł pomiędzy biegających ludzi, wymieniając w biegu, przez ramię, spojrzenia ze stojącą już daleko Luisą de Todos. Chwilę później szturmował już niewielką drewnianą wieżyczkę z dzwonem, przesadzając po dwa stopnie.

Zatrzymał się dopiero na górze, gdzie znów poczuł na twarzy wiatr. Obejrzał się tylko, czy Mewa za nim jest, a potem wychylił się i rozejrzał z góry, wypatrując w ratującym port tłumie odpowiednich osób.

Wzrok astrologa przeczesywał morze głów. Przed kapitanatem zebrał się cech powroźników. Wszyscy z cebrami, nawet mistrzowie. Oni wszyscy mieli domy i warsztaty w porcie, jak się paliło, zawsze byli pierwsi do gaszenia. W tłumie posturą i autorytetem wyróźniał się mistrz Antoine, uciekinier z Francji, obecnie starszawy już mężczyzna.

Widać było też, że jedną z uliczek nadciągał nikt inny, jak Christobal Mendoza, na czele kawalkady mieszczan. Za dogaszaną już szubienicą był mistrz farbiarzy Alonzo. Ostro gestykulując rozmawiał z jakimś niskim męzczyzną o szerokich barach, rozebranym do samych portek. Za nimi kolorowi jak motyle farbiarze i chyba marynarze lub tragarze rąbiący siekierami bramę magazynu.
Z wody gramolił się na pomost Carlos Łamikark, kapelan Krabowej Bożej Łaski. Wyciągnął spod habitu swoją nabijaną gwoździami pałę, machał nią nad głową i coś wrzeszczał. W oczy rzucała się też młodziutka zakonnica w szarym habicie. Zgubiła gdzieś czepek z welonem, dziwnie wyglądała - kobieta z krótkimi włosami. Biegała w tym chaosie, zgarnia rannych i dzieci holując ich do Passionario, gdzie przy wejściu stała druga siostrzyczka, stara i pomarszczona jak zleżała śliwka.
Tremere widział też dobrze Lucę z Cordoby - szefa wszystkich szefów straży miejskiej. Niedaleko szubienicy skupił wokół siebie kilkunastu strażników i więcej portowego tałatajstwa. Manuel znał Lucę - strażnik co niedziela wieczór grywał z nim w szachy.

Lubi grę otwartą, preferuje gambit królewski, ale zbyt agresywnie gra na skrzydle hetmańskim...- przebiegło przez myśl Manuela.

- Tutaaaj!!! - wydarł się astrolog, wychylając się z wieżycy i machając energicznie ręką, próbował ściągnąć uwagę jak największej ilości ludzi.

- Mistrzu Antoine! - przekrzykując harmider wywoływał wyższego niż ciżba Francuza - Czyńcie hałas! Hałas! Potwór nie znosi hałasu! Bijcie w dzwony! Biegnijcie do wszystkich cechów! Niech biją ich dzwony...

- Luca! - w międzyczasie próbował zwrócić też uwagę strażnika. - Dzwony! Rychło, bijcie we wszystkie dzwony! Dzwony, słyszycie?! Bestia nie ścierpi hałasu! Dzwony!!!

Zdzierał gardło, drąc się właściwie na wszystkich którzy w ogóle zwrócili ku niemu swą uwagę. Powtarzał mniej więcej tę samą wiadomość, aż wreszcie uznał, że przynajmniej parę ludzi udało mu się zaszczepić tym działaniem. Wtedy Tremere oderwał się, zniknął tłumowi z oczu i znów chwytając za rękę Mewę, puścił się pędem do pomieszczeń kapitanatu.

Wpadł tam jak wicher. W kapitanacie na stole leżał kapitan portu - Augusto Ariza. Miał otwarte złamanie lewej nogi, kość udowa sterczała przez skórę. Cały był poraniony zresztą i okrwawiony - wyglądało, że tłum go stratował. Manuel trafił w sam środek operacji składania nogi na żywca, co miało odpowiednią oprawę jeśli chodzi o odgłosy, na przemian tracącego przytomność i ją odzyskującego pacjenta. Tremere znał też kobietę wlewającą Arizie w gardło strumień alkoholu za każdym razem, gdy kapitan się ocknął - to Fernanda Ariza, jego żona, a wcześniej dwórka na dworze Andradów. W odróżnieniu od Augusta - uszlachconego szmuglera i pirata - ona była szlachcianką z urodzenia. Dalej widać było zastępcę Arizy - Manuel zdążył go poznać, ale nie obciążył sobie pamięci imieniem. Gość w średnim wieku, niczym się nie wyróżniał.

- Dźwięki! - ryknął od progu uczony, właśnie na ostatnim z wymienionych koncentrując swą uwagę - Kraken nie cierpi wysokich, długich dźwięków. Rogi! Rogi mgielne - bierz ludzi i dmijcie w nie na potęgę! No już!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 17-01-2012 o 11:10.
arm1tage jest offline