Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-10-2011, 19:26   #141
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Noc. Księżyc. Łuna pożaru. Ciemne i ciche uliczki Ferrolu.


Ruszyli przez miasto, nocni drapieżnicy. Giordano i Cykada. Gangrele. Póki co Zelota był tu raczej zawadą, nie znając miasta, nie wiedząc gdzie się kryje Hamilkar, podążał za Auaraną i jej Gangrelami.
To były łowy, gdzie chartami były Zwierzęta, łowcami Giordano i lady Moshika, a zwierzyną... zelocki buntownik. Tej nocy miała polać się krew Brujah, tej nocy głowa jednego z nich, ojca lub syna, miała potoczyć się po bruku.

Cykada przyklękła na jedno kolano w wąskiej podcieni, nachyliła się nisko, odsuwając miecz niemal na plecy. Jasne włosy zsunęły się falą z ramienia i opadły miękko na kamienie. Twarz miała gładką i spokojną, choć oczy jej płonęły - i tak piękną, że Giordano począł drżeć, że mógłby ją utracić. Za sprawą Mehmeda, Malafreny, księcia, ojca...

"Bestia nie ma przyjaciół. Tylko sługi, chwilowych sprzymierzeńców. I wrogów. Nade wszystko wrogów."

- Jak zamierzasz to rozwiązać, Włochu? - zapytała uprzejmie, zbliżając nozdrza do kamiennej ściany. - Będziesz sam walczył... czy też wolisz popatrzeć?
-To trochę sprawa osobista. Poza tym.- uśmiechnął się Giordano, przesuwając czubkiem języka po kłach. Spytał żartobliwym tonem.- Czy wyglądam na takiego co tylko lubi patrzeć?
- Trochę osobista? - uniosła brew. - A trochę nie? Może czas na szczere wyznanie, Giordano? Wybacz, że sceneria mało odpowiednia - parsknęła i odwróciła się znów do ściany, muskała ją delikatnie dłońmi. Jednak w jej głosie, gdy ozwała się powtórnie, dźwięczała świeża podejrzliwość. - Czemu ja za nim gonię, wiem. Wyjątkowo wiem i pytać o to nie muszę. A ty? Cóż to za sprawa trochę osobista, ale nie do końca, hm?

-Vendetta. Zabił mego brata. Hamilkar go zabił, by pozyskać mnie. Wykorzystał moją rodzinę. Kłamał, oszukiwał. I zniszczył sprawę, za którą przysięgaliśmy oddać życie.-rzekł Giordano zaciskając pięści w gniewie. Po czym spojrzał w niebo.- A jednak... teraz to nie wszystko. Jeśli sprzymierzył się z Mehmedem, jeśli zeloccy buntownicy sprzymierzyli się z Malafreną, to tym bardziej powinien zostać starty z powierzchni ziemi. I to jest już coś więcej niż zemsta. To jest sprawiedliwość.

- Zemsta, jak słodko... Ale sprawiedliwość? Giordano, nie słuchasz mnie. A mówię ci czasami ważne rzeczy, więc słuchaj uważnie, pamiętaj każde słowo i dostosuj się. Nie ma sprawiedliwości. Jesteśmy tylko my. Potwory. To, co nazywasz sprawiedliwością, to nic innego jak wołanie Bestii w tobie. Piękne słowa zachowaj dla śmiertelników. Ale nie okłamuj siebie. I nie okłamuj mnie. Do czego Hamilkar chciał cię pozyskać? I czy pozyskał? - odwróciła się w końcu. Pytanie brzmiało tak niewinnie.
Giordano zastanowił się przez moment. Czy Aurana miała rację? Nie do końca. Bo czym można nazwać jego krucjatę przeciw Mehmedowi? Ani jego ani Malafreny nie znał. Ich zbrodni nie widział, słyszał o nich jeno. Nie miał żadnych osobistych zadr z tymi wampirami. A jednak nie mógł spokojnie patrzeć, na ich intrygi. Nic nie zyska w boju z nimi. A może stracić. A mimo to, miał zamiar walczyć. Jeśli to nie było poczucie sprawiedliwości to... cóż innego?
Wspomniał tamtą noc. Ostatnie spotkanie z Hamilkarem w ukochanej Florencji.
-Co chciał? Wsparcie w swych podróżach i intrygach. Co uzyskał? Nic. Wykuł tylko miecz, który pozbawi go życia. Wykuł mnie.

Uśmiechnęła się i podeszła, obejmując Zelotę za kark i głowę, nagle miła i miękka jak jedwab, jak zwierzęce zimowe futro. Miłe i miękkie były jej usta muskające jego ucho, miły i miękki głos.

- Kłamiesz.
-Nie.- odparł lekko poirytowany Giordano, spojrzał w jej oczy i rzekł.- Nie kłamię. Hamilkar jest moim ojcem w mroku. O tak. Uczynił mnie wampirem. Ale przedtem manipulował, oszukiwał, zrobił pionkiem w swej grze. Więc cokolwiek sobie zamarzył lub obmyślił, względem mnie... obróciło się przeciwko niemu. Jedyne czego chcę od Hamilkara, to jego śmierci na moich oczach. A jego plany wobec mnie... nic mnie obchodzą.

Odsunęła się, odtrąciła jego ręce, bez gniewu, a na jej twarzy nie widać było władzy Bestii. Stała przed nim ze skrzyżowanymi ramionami, nie potwór, za jakiego się uważała, jakim w znacznej części była, ale zakochana kobieta.

- Giordano... słodki głupcze... - głos miała miękki i łagodny - Naprawdę uważałeś, że możesz ukryć coś takiego? Naprawdę sądzisz, że jego plany cię nie dotyczą? Hamilkar to stary diabeł, władca z dawnych czasów. Jest taki jak ja... może posiać ziarno i czekać latami na plon. Ale masz szczęście, bo masz mnie. Nie pozwolę mu cię skrzywdzić, ani nie pozwolę, by sprawił ci radość. Należysz do mnie. Chcę, żebyś o tym pamiętał, cokolwiek się stanie. Zrozumiałeś? Teraz chodźmy. Ślad stygnie. Był tu... tak sądzę, że to on. Stał tu i czekał... Na co? - pokręciła głową, ale zaraz zaśmiała się cicho i klepnęła Zelotę w plecy. - Byłabyż to wielka łaska bogów, gdyby zwierzyna prócz śladów zostawiała woń zamiarów i celów? - zaśmiała się znowu, i nagle stanęła jak wryta, dłoń jej skoczyła na rękojeść miecza.

Nie wierzył jej słowom. Nie wierzył, w spryt Hamilkara. Nie wierzył, że ów Brujah jest tak piekielnie sprytny, by i teraz Giordano był jego pionkiem. Może i Hamilkar był starożytnym Kainitą, ale co z tego? Damaso był starszy od Giordano, a w swym zaślepieniu popełniał błędy, które młody wampir zauważał bez trudu. Cykada była starożytna niemalże, a prawie zginęła przy dworze Rabii. Setki lat życia, nie czynią nieomylnym.

- Czujesz? - warknęła.
Giordano nie czuł nic... nic poza wonią jej włosów, solą i mokrym drewnem.
- Piżmo i cynamon. Drzewo sandałowe. Ta suka Graziana zostawia za sobą ślad jak kolumna wojska. Jeśli ma pakt z Hamilkarem to mamy...
Co Hamilkar obiecał Tremere w zamian za pomoc? Co Tremere chcieli w zamian za swe usługi. Wspomniał astrologa, wspomniał spotkanie w domu Rabii. Księgi! Wiedza! Potęga! Tremere mogli przehandlować dusze za wiedzę Mehmeda. Wszak już raz ją zaprzedali stając się potomkami Kaina.
- Cykada! - puszczony przodem Gangrel wypadł z bocznego korytarza. - Leżała dalej, za rozwidleniem korytarzy, kilka kroków w głąb - i podał swej pani delikatną, koronkową rękawiczkę.
-Nie pozostaje nam nic innego jak przyłapać parę gołąbków na romantycznym spotkaniu.- uśmiechnął się złowrogo Giordano. -Czyż nie, moja miła?

- Może, może... - zmięła w dłoni rękawiczkę, uniosła ją do nozdrzy, a potem podała Giordanowi na wyciągniętej ręce. - Na rękawiczce jest krew.
Młodzian powąchał i zamyślił się.- Ale... czemu Tremere? Przecież oni i Rzemieślnicy Ferrolu to chorągiewki. Zwracają się w tą stronę z której wieje wiatr. Czemu miałby antagonizować przeciw sobie stojących z boku magów? Czemu miałby narażać się na ich gniew i furię ich pokracznych bestii?

- Może aby pokazać im, skąd wieje wiatr, do którego mają się ustawić? Może aby pozbawić małego Damaso realnego wsparcia, jaką jest ich plugawa sztuka? Zapewnić sobie ich bezczynność, hm? A może by żreć się między sobą? Hamilkar jest tu obcy. Zelotom przewodzi Bajjah. A on nigdy się nie krył ze względami dla wiedźmy. Byłby to piękny temat do pieśni - Wilk Zelotów w imię miłości pozwolił wytłuc sobie wszystkie zęby. Umarł król, niech żyje król... widzieliśmy już dzisiaj oboje, że gdy przywódca schodzi ze swego tronu, zaraz wskakuje na nie ktoś nowy. Może Hamilkar chce kupić sobie niepodzielną władzę nad Zelotami?
-Tak więc mamy kolejny powód, by dopaść go tej nocy.- Giordano uśmiechnął się złowrogo.

Biegli. Po głowie Giordana obijały się wspomnieniem słowa Salome. Nie mów nikomu. Nigdy nie mów nikomu, kim jest twój ojciec.
Czy popełnił błąd? Jeśli tak, do kilka nocy temu, wiążąc swój los z Cykadą. Dalsze ukrywanie prawdy wzbudziłoby nieufność starej wampirzycy. Zaryzykował więc. Nie pierwszy raz. A póki co Fortuna mu sprzyjała.

Komnata w podziemiach. Dwa ciała, skręcone w paroksyzmie śmierci. Cykada dopadła pierwszego, nachyliła się.- Skręcony kark. Śpieszył się, inaczej by zauroczył. To ludzie Szczurów, musieli pilnować przejścia.

Biegli. Giordano zmuszał mięśnie do nadludzkiego wysiłku, rzucał niespokojnie spojrzenia na biegnącą u jego boku Cykadę. Biegła lekko i bez śladu wysiłku, jej stopy ledwie tykały ziemi.

I wtedy korytarzem poniósł się odgłos ciosu i głos, głos który zjeżył mu włoski na głowie, głos z przeszłości.

- Nie próbuj tego więcej, wiedźmo, bo wyrwę ci nie tylko język, ale i oczy.
Dłoń sama sięgnęła do assamickiej szabli. Z ust Giordano wydobył się warkot. -Jest tu...-
Chciał się rzucić do boju czym prędzej. Zabić Hamilkara, lecz nie mógł tego sam uczynić. W tych łowach pierwsze skrzypce grała bowiem cykada. Bowiem były to jej psy i miecze, i ona była bieglejsza w łowach. A zwierzyna. Cóż. Nieważne pod czyim mieczem padnie zdradziecki Zelota. Byleby Giordano był świadkiem jego ostatecznej śmierci.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 29-10-2011, 11:30   #142
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Stopy Manuela połykały przestrzeń, stopy Manuela deptały ziemię i kamienie posadzki i zdawały mu się, że wzniecają miriady iskier, że ciągnie się za nim w biegu migotliwy ogon niczym za kometą.

Biegł, a równie szybko jak jego stopy pędziły jego myśli. Okręt otoczony przez inne gwiazdy, Węża Morskiego, którym powodował Obcy, Wilcza Armia z dwoma dowódcami, poprzedzana przez Rękę Boga. Zatrzymany czas, zamarli w pół ruchu z grymasem na twarzach przeciwnicy... Co się stanie, jesli któregoś zabraknie, czy Okręt wymknie się z pułapki i ruszy ku innym wodom?

Te myśli jednak uciekały, rozmywały się w długie pasma pajęczyny i umykały gdzies w mrok za jego plecami. Przed nim snuła się woń perfum Graziany, tak wyraźna, że niemal namacalna, tak mocna, że zdawało mu się, iż mógłby biec za nią jak Tezeusz w labiryncie za nicią Ariadny... lub owinąć ją wokół dłoni i przyciągnąć Grazianę do siebie, wyrwać ją z rąk Hamilkara.

Czyż nie pokazywała od zawsze, że jest jej bardziej od wszystkich drogi? Czyż nie broniła go przed Eugeniem, łagodząc spory, cofając twarde i niesprawiedliwe nakazy przełożonego? Myśli Manuela stanęły w ogniu, jakże innym niż ten, które je dotychczas trawił. W tej pogoni, w tym biegu jakże krótkim zdążył obrócić po tysiąckroć każde słowo, uśmiech i gest swej nauczycielki i nowe im nadać znaczenie. Biegł i rosła w nim pewność, że nie tylko kocha, ale i jest kochany.


Jeśli zaś ktoś zechce mu to odebrać... Dłoń Manuela skoczyła ku zimnej stali sztyletu, a oczy zalała mu czerwień krwi, co go dusiło za gardło, coś mu pochwyciło w imadła płuca i zdało mu się, że to krew Bajjaha mu zaszkodziła, że oto umiera... nim pojął, że to pierwsza od dziesięcioleci wściekłość.

Giordano


Korytarzem poniósł się ni to jęk, ni szloch, zwierzęcy okrzyk bólu bez słów. Cykada zdjęła rękawiczki i cisnęła je pod ścianę.
- Ruszaj. Ty przodem.
Popchnęła go delikatnie palcem w plecy.
- Boisz się? - zdążył jeszcze zapytać.
- Oczywiście - odszepnęła ledwie słyszalnie. - Ze wszystkich uczuć strach umiera ostatni. Kiedy się już nie boisz, to znak, że nie zostało nic z człowieka i jesteś potworem.
- Mówiłaś, że jesteś potworem...
Milczała przez chwilę.
- Tak. Kłamałam. Ale nic już z tym nie zrobisz, słodki Giordano.


Chciał zaprotestować, ale powstrzymał go przed tym gniewny grymas jej twarzy i uniesiona dłoń. Kiedy ruszył przed siebie ku miejscu, skąd dobiegał go głos ojca, nie jego się lękał. Może wyzbył się tego strachu już wcześniej, może uodpornił sie na niego, bo zbyt wszechobecny był i przemożny.

A być może wyparł go strach potężniejszy, bo zrodzony ze słów tej, która była najdroższa jego sercu.

W czym jeszcze? W czym jeszcze skłamałaś?

Drgnął, gdy światło pochodni wydobyło z ciemności zwalistą postać Hamilkara. Rosły, barczysty, o potężnych ramionach i siwiejących włosach oplatajacych surową twarz o wąskich ustach i prostym, cienkim nosie. Już nie w sile wieku, ale jeszcze nie starzec, już siwiejacy, oczy otoczone siatką zmarszczek, ale ciągle prosty i gibki, dumny i pełen godności jak król z dawnych czasów, którym przecież... był.

Graziana Mendoza leżała u jego stóp bezradnie wodząc rękami po posadzce, kurz i pajęczyny czepiły się jej sukni, rozplecione i potargane włosy skrywały pół twarzy, w oczach miała bezmiar bólu i strachu, wokół ust - krew.

Szkarłatne plamy wykwitły również na rękawach Hamilkara i Giordano z dreszczem pojął, iż to nie była figura retoryczna, że jego rodzic naprawdę wyrwał wiedźmie język.

Na surowej twarzy Hamilkara nie pojawił się choćby i ślad zdumienia, jakby to spotkanie planował i czekał na nie od dawna. Powiódł spojrzeniem od Włocha do postępującej za nim Cykady.

- Witaj, Giordano - powiedział, jakby widzieli się ledwie wczoraj, a jego rozwarte usta zdały się Zelocie uchylonymi wrotami piekieł. Graziana zabełkotała coś niewyraźnie, kopnął ją w twarz, nie odrywając spojrzenia od twarzy Włocha.

W tej pełnej napięcia chwili do uszu Giordana dobiegł dźwięk, którego się nie spodziewał. Śmiech. Cykada śmiała się za jego plecami, serdecznym, głośnym śmiechem. Potem poczuł silny cios pod kolanami, zachwiało nim, musiał przyklęknąć i wtedy wyrwała mu broń. Cisnęła oręż pod ścianę, okręciła dłoń wokół jego włosów, zmusiła do odsłonięcia gardła wbijając kolano między łopatki. Hamilkar postąpił krok do przodu, z ust wysunęły się zęby, co pani Zwierząt skwitowała kolejnym wybuchem śmiechu.

- Patrz, co tu mam, Hamilkarze. Puść wiedźmę, to ci go oddam.

Gaudimedeus


Manuel w końcu zgubiłby drogę, gdyby nie natknął się w podziemiach na sługę Nosferatów, okrwawionego, przerażonego do granic szaleństwa. I przeraziło go, że jego ręka sama wymierzyła prostaczkowi policzek, przeraził go głos zadający pytania, wydobywający się z jego ust, ale nie jego, władczy i bezlitosny.

Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie? Poznał drogę, a potem poprowadził go śmiech Cykady. Węża morskiego. Nawet nie zdziwił się, że tu była. Czyż nie powinna tu być?

Jasne włosy Gangrelki bielały w ciemności, pochodnie rozpalały na nich długie błyski. Obok niej stało dwoje Zwierząt, przed nią klęczał ktoś, kogo twarzy nie widział, kogo przytrzymywała za włosy.

- Puść wiedźmę...

Gdzieś zza nich dobiegł go na pół zwierzęcy szloch i Manuel rozpoznał w nim nie bez trudu głos Graziany. Zanim sięgnął po sztylety, przemknęła mu zadziwiająco trzeźwa i wolna od gniewu myśl.

Ty wiesz - jest światło w ciemności - powiedziała mu Hajat przy pustelni na drodze do Oka Zachodu, a w jej głosie nie było nic prócz niewzruszonej pewności i wiary. W jego. W Manuela.

Czy naprawdę wiedział? Obrączka była zimna i martwa.
 
Asenat jest offline  
Stary 31-10-2011, 12:18   #143
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis


Wytarł twarz, gdy Schireben z jękiem osunął się z siodła. Białe rękawice poplamiła krew.
- Widziałem... widziałem... - bełkotał niewyraźnie ksiądz klęczący w rynsztoku. - Widziałem!
Koń się spłoszył, czy to od zapachu krwi na rękach Iblisa, czy od krzyków Schirebena i bicia dzwonów... zatańczył na tylnych nogach, kwiknął przeraźliwie.

- Tylko spokój nas ocali, Leokadiuszu - poradził wąż zawinięty wokół kołatki.

Iblis warknął na węża. Warknął na Schirebena i na konia, a ten stężał w przerażeniu i począł dygotać. Podniósł okrwawioną dłoń ku kołatce, by zerwać z niej gadzinę, lecz wąż z cichym syknięciem zsunął się sam na ziemię.

- Wody się rozstąpiły i ujrzałem piekło - jęknął Schireben.


Wystraszonemu nocną wizytą braciszkowi w dominikańskim habicie o twarzy dziewczęcia, który otworzył furtę, i jednego słowa nie trzeba było. Rzucił spojrzeniem na wykrzywioną w diabelskim grymasie twarz Szaleńca, na księdza bełkocącego o diabłach z morza i wodzącego bezmyślnie rękami wśród plugastwa płynącego rynsztokiem. Rozwarł furtę na pełną szerokość i wskazał ją Iblisowi zapraszającym gestem. Sam podszedł do księdza i z krzepą zadziwiającą u kogoś jego postury, zarzucił go sobie na ramię.

- Konia niech szlachetny pan zostawi tutaj, zaraz obudzę nowicjusza. Cóże spotkało dobrego Schirebena?

Iblis już formował w myślach odpowiedź adekwatną dla małego umysłu, gdy Schireben go wyręczył.
- Diabeł! - rozdarł się, aż poderwały się gołębie drzemiące na dachu domu zakonnego. - Diabeł przybił do portu, wyciaga po nas ręce!

Młody mniszek popatrzył w oczy Iblisa wzrokiem zaskakująco rozumiejącym, delikatnie postawił Schirebena na ziemi, oparł o ścianę.

- Czcigodny księże - zagaił pojednawczo i miękko. - Racz obrócić się, ta figura to znana z łask święta Łucja, wznieś do niej modły, a zechce pośredniczyć w potrzebie...

Schireben odwrócił się z nadzieją w oczach, opadł na kolana, a mniszek podwinął rękaw habitu i z wprawą znamionującą duże doświadczenie rąbnął księdza w potylice w chwili, gdy ten złożył ręce do modlitwy. Pochwycił go zręcznie, nim osunął się na ziemię i delikatnie położył, wkładając pod umęczoną głowę księdza skraj swego habitu. Podniósł oczy na Iblisa, spojrzenie miał bystre, lecz jednocześnie pełne pokory.

- Wybaczcie mi, szlachetny panie Ischyrionie, ten atak. Obawiałem się, iż krzykiem - w zapewne słusznym - wzburzeniu mógłby wydać ciebie i mnie. Me życie do Boga należy i jeśli twymi rękami zechce mi je teraz odebrać, stanie się wola Jego. Sądzę jednakże, że ty wolisz zachować to, co zwiesz swoim życiem. Jestem Aureliusz, dominikanin. Ty zaś jesteś Ischyrion, medyk rodu da Cunhów, diabeł i zło wcielone, i należysz do tego samego rodzaju co kobieta każąca zwać się Salome, i Ekkehard z Coruny, który swą obecnością doświadczył ciężko ten dom i miasto. Ta, którą zowią Salome przykazała braciom, by cię pochwycili gdy nadarzy się okazja, i w więzach przywiedli przed oblicze Ekkeharda.

- A to ci zmyślna bestia w habicie - skomentował wąż. - Jaki podobny do ciebie w młodości, Leokadiuszu, łza się kręci w oku...

- Zaś ty... - Iblis zawiesił głos i wytężył słuch. Byli sami, tylko myszy i szczury biegły za ścianą, w swoich ważnych mysich i szczurzych sprawach.

- Zaś ja wierzę, że zło, które chodzi z otwartą przyłbicą jest potrzebne, Bóg cię posłał w swej mądrości na ziemię, by otworzyć oczy takim jak ja prostaczkom, by ich myśli kierować ku pokucie i pokorze. Dlatego teraz ogłuszyłem księdza, by cię nie wydał i zapytam, czego potrzebuje twa udręczona dusza, a jeśli zechcesz mi odpowiedzieć i będzie to możliwe, wesprę cię z całego serca. Bowiem walczyć trzeba jeno ze złem w pięknej masce, złem przyczajonym i przebranym. Tyś jest ręką Boga, gdy oni są jego przeciwnikami.

Luisa


Pierwszą myślą Luisy, gdy Kostaki pomógł jej zsiąść z konia i gdy ogarnęła spojrzeniem port, było to, że czasami tak łatwo przychodzi kogoś nie docenić. Tak łatwo wyolbrzymić przywary, a skarlić zalety. I że ona sama nie jest od tego myślenia wolna.

W porcie szalał pożar, zacząć się musiał od zwęglonej już doszczętnie szubienicy, ogień przeskoczył na magazyny i buchał w niebo długimi, zachłannymi językami. Jednakże wokół kłębili się już - sądząc po strojach powyciągani przemocą z łóżek - rzemieśnlicy, długi sznur mężczyzn podawał sobie cebry z wodą czerpaną wprost z morza, akcja szła wprawnie i szybko i była szansa, że straty będą niewielkie... Nad wszystkim zaś czuwał nie kto inny, jak Agustin Fulgencio, głośnym krzykiem rzucający rozkazy, stojący na skrzyni, by być lepiej widzianym, wyprostowany jak struna i władczy jak... książę, na jakiego Ferrol zasłużył. A być może książęca prawa ręka, na jaką zasługuje książę. Zdjął modny, acz śmieszny według Luisy kusy kubrak, w jakim paradował na przyjęciu i nie tylko zachowywał się jak mężczyzna, ale i zaczął tak wyglądać.

Obróciła się ku morzu, ku nadciągającemu ognistemu statkowi i psyknęła na tłoczących się za nią Gangreli. Znalazła miejsce, gdzie według Cykady była mielizna. Od nabrzeża odbił jeden z okrętów i chyba zmierzał w tamtym kierunku, za sterem stała może siedemnastoletnia dziewka o przerażonych oczach.

- Pani, co tu robisz? - Fulgencio złapał ją za ramię i obrócił ku sobie. - Narażasz się!Odejdź od nabrzeża!
- Nie będziesz wydawał doni rozkazów! - warknął Kostaki.
- Nie będziesz mi mówił...

Awantura zapowiadała się nieźle, i choć Luisa dawno zostawiła za sobą czasy, gdy mężczyźni tłukli się na ostre o jej względy, umiała rozpoznać sytuację. Dwa koguty nastroszyły pióra i ruszyły na siebie, niepomne że kurnik hajcuje im się nad głowami.

- Spokój!
- Słuchajcie cioteczki, bo słusznie prawi. Pożrecie się potem - Armand w okopconym odzieniu złapał Rzemieślnika za ramię. - Jednak... dobrze by było, gdybyś jednak przeszła do Passionario, dona - oznajmił pojednawczo. - Gdzie jest Salome?
- Ze mną jej nie ma.
- Jak to? - zmarszczył się Armand. - uzgodniłem z nia, że ma cię strzec! Nikomu zawierzyć nie można! - żachnął się przykro. - Dobrze, proszę państwa. Jokanaan skrzykuje swoich ludzi z wiadrami i raczej go już nie znajdziemy. Co robimy, dona Luisa?

Wszystkie oczy skierowały się ku niej. I Luisa poczuła się tak, jakby jednak posłuchała wołania próżnej części swej duszy i włożyła na skronie koronę.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 31-10-2011 o 16:39.
Asenat jest offline  
Stary 04-11-2011, 21:06   #144
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Luisa przyglądała się chwilę całemu zamieszaniu. Rozważała w myślach kilka opcji. W końcu wybrała tę najbardziej baśniową. W końcu, któryś z Gangreli musiał panować nad zwierzętami. Możnaby przywołać coś z głębin by ugasiło płonący statek morską wodą.
- Ja - jeden ze Zwierząt wystąpił krok na przód. - Jeśli jakieś są w pobliżu. - odpiął pas z bronią, zdjął buty i podał jednemu z towarzyszy. Pobiegł do nabrzeża i skoczył na główkę, wszedł w wodę jak nóż... Luisa czekała. Nie minął czas, w którym zwykle odmawiała pięć paciorków różańca, gdy Gangrel wyskoczył z wody jak oparzony... Odzienie miał poszarpane, a spod porwanej koszuli wystawały okrągłe znamiona, zaognione i czerwone jak oparzelina. Towarzysze skoczyli ku niemu, ale odtrącił ich ręce. - Kraken... - wydyszał. - U wejścia do portu, tam gdzie łańcuch... Kraken, największy, jakiego widziałem...
Luisa powoli obróciła głowę w stronę wejścia do portu. Przygryzła dolną wargę.
Armand pochylił się dyskretnie do ucha Luisy. - Cykada obiecała ojcu, że będzie trzymać morskie bestie z dala od Ferrolu. Zapytaj go, czy nie może go zamagikować, w końcu to zwierzę...
- Głupiś. - Syknęła na swego bratanka. - To monstrum nawet Cykady by się nie posłuchało
- Próbowałem - syknął Gangrel. - Rozkaz się odbił. To nie jest zwierzę, to nieumarły, jeden z nas!
- Tu trzeba Tremer, a nie Gangrali. - Luisa uspokoiła głos. - Gdzie są Czarnoksiężnicy
Po zgromadzonych wokół Luisy pobiegły pełne zgrozy szepty.
Agustin tylko pokręcił głową. - Dona, nie możemy na nich czekać.
Przebiegła wzrokiem po zebranych, nie było, ani jednego.
- Ognień Grecki macie - Ponownie przenieosła wzrok na Gangreli - Jeżeli jest nieumarły jak my, to i umrzeć może jako i my.
Tymczasem statek, który prowadziła blada dziewka, pod pełnymi żaglami walił prosto na płonący okręt Giovannich.
Agustin zaśmiał się cichutko i przymrużył oczy jak kot. - Oni nie... ale ja mam. Proch.
Dona rzucił okiem na to całe widowisko. - Kto to taki? - Ruchem głowy skazała na sternika.
- Mewa, Krabowa córka. Jedna z naszych.
Ludzie z prowadzonego przez młodą Gangrelkę statku zaczęli skakać do wody... ona dalej trwała przy sterze.
- Proch, głupcze, pod wodą nie wybuchnie. - Nawet nie spojrzała na Toreadora. - Chyba, ze zgłaszasz się na ochotnika wywabienia potwora na powierzchnię
Luisy wygląda to tak, że dziewka chce staranować statek, załoga była jej potrzebna by rozwinąć żagle i rozpędzić statek, teraz kazała im skakać do wody i się ratować
- Zmyśla dziewoja. - Wypowiedziała ze smutkiem w głosie Ventrue. - Szkoda jej. Ale plan ma dobry.
- Sądzę, dona, że potwór sam wyjdzie - po Agustinie nie było nawet widać urazy.
- Ale dla nas będzie za późno. - Doceniał nawet jego genialne przypuszczenie. I nie było w tym nic z kpiny.
Agustin wzruszył ramionami. - Długo i dobrze żyłem. Rychtujcie statek.
- Co ten Kraken przy tych łańcuchach robi - Spytała się gangrela w mokrym odzieniu, w zasadzie w resztach odzienia.
- Siedzi
- Tylko siedzi
Gangrel skinął głową.
- Coś łańcuch ciągnie Łańcuch, który uniemożliwiłby płonącemu statkowi wpłynięcie do portu.
Ale statek był już poza łańcuchem, a łańcuch był zerwany... można więc było zaryzykować stwierdzenie, że kraken to zrobił.
Statek prowadzony przez Mewę uderzył w okręt Giovannich. W niebo buchnęły snopy dymu, nagle spomiędzy nich wypadło stadko mew, skrzecząc kołowały nad sczepionymi statkami. Te zaś poczęły obracać się wokół własnej osi...
~Czyżby stwór czyhał na Damaso?? Lub jego krew??~
- Armand. - Zwróciła się do swojego bratanka. - Popłyniesz z Agustinem. -
- Kur... ekhm. Jasne.
- Pomóżcie im ten proch załadować. Który z was zna się na żegludze? - Pytanie było skierowane go wszystkich tu zebranych.
Rozpoczęła się gorączkowa bieganina. Gangrele rzucili się do statku, Agustin wrzeszczał, Armand wrzeszczał jeszcze głośniej, częstując pięścią zbyt jego zdaniem opieszałych.
- Pomysł Mewy może być niewystarczający. - Teraz doceniła myśl Rzemieślnika.
Kostaki nalegał, by Luisa przeszła do Passionario. A sczepione statki, teraz już obydwa w ogniu, dalej parły w stronę portu.
- Nie teraz. - Odprawiła go ruchem ręki
- Panie Fulgencio - Skinęła lekko głową w stronę Toreadora. - Jednak się myliłam. Proch powinien rozerwać statki.
Nie usłyszał. Luisa musiała wejść w motłoch i wywrzeszczeć mu swą myśl w twarz ,z szacunkiem. Była pełna podziwu dla niego.
Agustin urwał krzyk w pół zdania, przez chwilę Luisie zdawało się, że nie zrozumiał... ale po chwili zaczął wrzeszczeć do Armanda.
Statek odbił, żagle rozwijano w pośpiechu i byle jak, Gangrele mknęli w górę po linach jak małpy... statek przechylał się niebezpiecznie i szedł dziwnie krzywo, Armand wrzeszczał, wszyscy wrzeszczeli... a potem krzyk umarł w pierwszym huku wystrzału. Kula plusnęła daleko w wodzie, ale następny wystrzał był już celny. Luisie trzasnęło coś w uszach i przygłuchła...
Strzał za strzałem, i kolejny i kolejny, tym razem już z bliska, i chyba poniżej linii wody, bo "Boża łaska", statek, którym Gangrelka staranowała płonąca jednostkę, przechylił się i położył bokiem na wodzie, zaczął tonąć i ciągnąć pod wodę statek Giovannich.
Będą tonąć jeszcze długo, bo statki na ogół umierają powoli... Na okręcie prowadzonym przez Agustina i Armanda podniósł się krzyk triumfu.
Zaraz też się urwał, bowiem wpakowali się z impetem w łachę piachu i stanęli.



U wejścia do portu woda się wzburzyła, śmignęły w powietrzu mackowate ramiona i w pianie pojawiło się szalone, żółte oko.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 05-12-2011, 10:00   #145
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Mag szedł. Szedł szybko w kierunku szalejącego ognia. Via ignem. Creo Ignem. Pośród płomieni, nie umiał odróżnić, które z części tej wędrówki przez lochy i płonące miasto odbyły się naprawdę, a które miały miejsce tylko w labiryntach jego własnego umysłu. Nie umiał, ale ważne było tylko to, co było na końcu tej drogi.

Gwiazdobiory zyskały jeszcze jeden wymiar, wirowały w umyśle astrologa w obłędnym tańcu. Każda gwiazda miała swojego wypaczonego odpowiednika. Każdą kartę talii można było odwrócić, przez co całkiem zmieniała znaczenie.

Morski Wąż. Obcy. Błazen. Król. Królewski Cień. Czarownik. Panna Zdrada. Wierszokleta. Matka. Basior. Zemsta.

Zemsta.

Zemsta. Zemsta. Zemsta. Tremere mknął ciemnymi korytarzami. Bezgłośnie, jak zjawa. Z cienia do cienia. Jak zabójca, z nagim ostrzem w dłoni. Nawet ono, przecinając powietrze, robiło więcej hałasu niż ciało wampira.

Świat podzielił się, jak podzielił się umysł pędzącego przed siebie maga. Nie, umysł był jak znajdujące się pomiędzy dwoma światami lustro - któryś z gwiazdozbiorów był lustrzanym, odwróconym odbiciem tego prawdziwego. Tak jak któryś z Gaudimedeusów był odwróconym, a może nawet skrzywionym odbiciem tego rzeczywistego. Ha! Tylko który z umysłów był tym prawdziwym... Mapę którego z gwiazdozbiorów należało przyjąć za odwzorowanie kosmosu. Nie wiedział tego. Nie zastanawiał się nawet. Z oddali wybrzmiewało wołanie, jak wspomnienie zapomnianego dawno snu.

Ptasznik. Młodzieniec. Wojownik. Ręka Boga. Okręt. Latarnia...Życie.

Życie.

Może rozważania takie były w ogóle bez sensu. Może Manuel de Amaya był jednak tylko jeden. Może był tylko i wyłącznie lustrem, które wchłaniało w siebie z dwóch stron oba obrazy. Może oczy umysłu Tremere miały już zawsze patrzeć na obie strony, na oba światy.

Latarnia. Stój.

Stał w korytarzu. Zatrzymał się też bezgłośnie, jakby płynąca tunelem woda rozlała się powoli po zimnej posadzce. U wyjścia korytarza zmrużone w ciemności oczy Tremere rozpoznawały Cykadę. Trzymała kogoś, kogo Manuel nie widział. Dalej zarysy dwóch jej Zwierząt. Tarasowali wyjście, ale przymykając lekko oczy astrolog czuł na twarzy cug powietrza, musiała więc otwierać się tam dalej jakaś większa przestrzeń.
Przepłynął kawałek dalej, uważając by ostrza nie musnęły kamiennej ściany. Przywarł do jednej z nich, zwracając twarz ku tamtym. Za Cykadą w tej większej przestrzeni stał jeszcze ktoś, kto trzymał pochodnię. Fantazyjne jęzory poblasku ognia lizały kamienne stropy. Manuel przyczaił się, nasłuchując.
Cisza trwała chwilę. Potem w korytarzach poniosły się echem krzyki.
- ...jak ty puścisz Grazianę. Przecież obiecałam...

Stężał. Umysł pracował gorączkowo, układając całość z urywanych pokrzykiwań, z rozpoznawanych tonów głosów. Kolejne części układanki dotarły do astrologa przez nos...Zapach perfum mentorki. Jej jęk - bez słów, bezradny gulgot. Było w nim coś przerażającego...Przygaszony na moment ogień znów zapłonął. Manuel ruszył, przepływając od ściany do ściany, przywierając bliżej tamtych. Perfuma ciągnęła go tam jakby była przytroczonym do jego szyi sznurem. Umysł rozpatrywał w dziesiątkach scenariuszy przyczynę tego charkotu, hulającego w uszach astrologa jak wiatr. Ostatkiem sił woli zatrzymał się, a może jednak to ta nieznana, nowa część jego umysłu zareagowała wyuczonymi schematami. Skrytobójca ma tylko jedną szansę. Na scenie jest spięcie. Jeśli zacznie się zamieszanie, atakuj, ale tylko niezauważony. Wparowywanie w takim momencie spowoduje, że wszystkie oczy skupią się na tobie. Nie możesz sobie na to pozwolić. Zaskoczenie jest twoim jedynym atutem. Czekaj. Masz tylko jedną szansę...

Był kamieniem. Czas dlań nie istniał. Nie myślał. Patrzył. Czekał. Doczekał się.

- Nie! - ryknął nieznajomy mu głos.

Zaczęło się. Zakotłowało. Teraz. Płynnym, oszczędnym ruchem Tremere oderwał się od cienia. Szedł, zaciskając mocniej dłonie na sztyletach. Obraz w otwartej przestrzeni odsłaniał się stopniowo. Inni byli jak niewyraźne duchy, zdawał sobie sprawę z ich obecności, ale widział już tylko Ją. Daleko jeszcze - Graziana, jak szmaciana lalka lecąca w kierunku posadzki. Graziana, podnosząca się na rękach. Okrwawiona twarz. Bliżej. W rozwartych ustach krwawa otchłań. Zrozumiał, że wyrwano Jej język - zrozumiał to i w jednej chwili zapadł się w tę czerwoną gardziel, wynurzając się z jeziora gniewu z krzykiem, który wypełnił jego jestestwo.

Szał nadchodził jak górska lawina. Rozpędzony żywioł schodził z ogromną prędkością, by go pochłonąć, by zmieść Manuela i sprawić, by stali się jednym - by to Tremere sam stał się lawiną. Nie! Stanął na bezkresnych przestrzeniach, unosząc wysoko ręce, wargi mamrotały z narastającą gorączką i głośnością zaklęcia, kończył krzycząc - otwarta dłoń, wyprężona, stała na drodze żywiołu.

Lawina stanęła, zastygła w jednej chwili jak uchwycona przez zręcznego malarza. Zapadła cisza, mag stał jeszcze z wystawioną ku górom otwartą dłonią.

A jednocześnie szedł. Szedł w mrocznej przestrzeni lochów, pośród walczących i szczęku oręża. Jak wiatr. Gniew napierał ze wszystkich stron, łomotał we wszystkie drzwi, pragnąc wedrzeć się do ostatniego bastionu gdzie tkwił Manuel de Amaya. Jego ciało stąpało bezszelestnie i miękko jak skradający się kot. Obce ruchy. Obce myśli... Zdradził nas, paktował z Rabią, paktował z Mehmedem... Zabij zdrajcę, który wystąpił przeciwko braciom i własnemu rodzajowi. Siła nakazująca biec i rzucić się Zelocie do gardła była jak wściekły pies, a łańcuch trzeszczał jeszcze bardziej. Jakaś część umysłu przetwarzała wszystko, co działo się wokół, do śladów na posadzce, na których powienien stawiać kolejny raz stopy. Pieśń stali, uderzającej o posadzkę. Cykada, biegnąca z metorką w ramionach właśnie w kierunku, z którego on nadchodził...Trzy szybkie kroki w tył, ciemność.

Wysunął się z tej ciemności korytarza, jednym ruchem ciała, gdy Cykada tam wpadła. Przez twarz astrologa przemknęły płomienie ognia, gdy wzrok jego ogarnął z bliska to, co zrobiono Grazianie. A potem twarz w jednej chwili stężała, a oczy uniosły się ku spojrzeniu przywódczyni Zwierząt.

Zatrzymała się, włosy opadły jej na ramiona, głowa Graziany zsunęłe się bezwładnie z jej ramienia. Rzuciła za siebie kontrolne spojrzenie i wysyczała, dosłownie wysyczała jak żmija, pomiędzy wysuniętymi zębami poruszał się rozdwojony, wężowy język.
- Z drogi!

Świetnie, krzyczał oszalały buntownik. Świetnie, nie masz już teraz pretekstu by czekać. Ktoś wyręczył cię w ratowaniu Graziany, nigdy nie zapomnisz tego Cykadzie, o tak. Ale w takim razie pozostała ci tylko zemsta. Odsunął się płynnym ruchem, jakby unikał pędzącej strzały, a przywódczyni Zwierząt jak strzała właśnie przemknęła w mrok korytarza. Gaudimedeus odwrócił się i stanął przodem w kierunku zdrajcy. Lód trzymanych ostrzy przenikał go teraz, obejmował we władanie coraz większe obszary jego ciała, pędząc ku głowie gdzie płonął ogień. Tremere zadrżał, zatrzymany szał znów powracał. Obrączka...Ona...Ona...Odległe wołanie...Szepty duchów...Manuel słuchał i patrzył. Nie był w stanie czekać długo.

Tam, dalej, starożytny wampir dawał właśnie upust swojemu gniewowi, rozprawiając się ze sługami Cykady. Bliżej, Giordano miotał się, pozbawiony oręża, rozglądając się rozpaczliwie za jakąkolwiek bronią. Dzisiaj jeden z nich zginie. Ojciec lub syn.
W tej samej chwili syn usłyszał za plecami dziwny niepokojący dźwięk, przypominający najbardziej syk węża. Niewyraźny cień zjawił się tam jak duch, ale Zelota rozpoznawał twarz. Ale duchy nie podsuwają materialnych podarunków. Ten tak. W wysuniętej dłoni Tremere zalśnił zaoferowany Giordano egzotycznie wyglądający sztylet.

Młody Zelota chwycił za sztylet, a część sekundy później cień za jego plecami zniknął. Echa powracających z korytarza kroków Cykady zawirowały w umyśle Tremere, a jednocześnie on sam, ruchem tancerza, rozciągniętym obrotem znalazł się znów przy wylocie korytarza. Korytarzem biegła Cykada, z rozwianymi włosami, dobywając miecza... Jej twarz w półmroku pulsowała i wybrzuszała się upiornie, lśniły na niej gadzie łuski. Mocny podmuch powietrza, gdy wybiegała, musnął twarz milczącego zimno i przyklejonego do ściany przy wylocie maga. Na Manuela schodziły teraz już dwie lawiny, a był w stanie zatrzymać tylko jedną. A może jedna z nich była niepowstrzymana. Może miłość była silniejsza niż nienawiść. Może w tej właśnie chwili wybrał... Zanurzył się w mrok korytarza. Tak cicho i niepostrzeżenie, jak się z niego wynurzył.

Manuel biegł, zaglądając w każde boczne przejście. Pomału w głowie rysował mu się plan podziemi. Słyszał niesiony echem głos Giordana, cichsze odpowiedzi Hamilkara i dominujący wszystko śmiech Cykady. Na krawędzi możliwości słyszenia pobrzmiewały czyjeś miękkie, kocie kroki. Zaś dalej - jęk cichutki i bezradny, pełen niewysłowionego bólu. Biegł za tym jękiem, szczęśliwy, że jest - bo to znaczyło, że i ona była. Musiał jednak przyznać w końcu, że zwielokrotnione echo oszukuje jego zmysły, i że miota się po tych samych korytarzach. Wtedy też ujrzał wychodzący zza zakrętu korytarza pełgający po ścianach poblask pochodni. Przyspieszył kroków i wypadł zza zakrętu na tego, który w ciemności lochów niósł ogień. .. Obydwaj odskoczyli gwałtownie pod ściany - Manuel pociągnięty siłą obcej krwi krążącej mu w żyłach, obcy mężczyzna siłą doświadczenia, jakie daje życie w wiecznym cieniu zagrożenia. Obcy był śmiertelnikiem, Manuel słyszał szybką pieśń żywego serca. A obcy uniósł wyżej pochodnię, schował sztylet i odetchnął. Był niski, niższy sporo od dość wysokiego Manuela, ubrany schludnie w czarny kubrak. Spod kapelusza wetknietego mocno na głowę wymykały się poskręcane, ciemne włosy, spod ronda patrzyły oczy brązowe i czujne, i odnaczał się nos wielki, złamany wielokrotnie, choć garbaty z przyrodzenia i zdradzający przynależność do narodu wybranego przez Boga..
- Na dobrego Boga, panie Amaya. Ma piękna ciotka rzekła, że śledzić mam uczonego, pan zaś chodzi jak skrytobójca.
To “skrytobójca” wybrzmiało w ciszy i zawisło przed Manuelem jak oskarżenie.
- Mój szlachetny towarzysz idiota zgubił cię, panie, w labiryncie. Mnie nie tak łatwo się pozbyć. Jestem Eli ben Bartolomeo - widząc, że Manuelowi nic jego miano nie mówi, uzupełnił po chwili. - Siostrzeniec Christobala, zwanego Mendoza. Co robimy w lochach, panie Amaya?
Z samego wieku i faktu pokrewieństwa z Christobalem ciężko było wywnioskować, czy Eli był ghulem. Wyglądał na góra trzydzieści lat, ale pomiędzy grubym kupcem a jego siostrą mogło być przecież i dwadzieścia lat różnicy w wieku. Tremere zganił siebie za trwonienie czas na domysły... Szał nie był jeszcze wcale pokonany. Nadchodził ponownie, każda sekunda mogła być ostatnią, w której mag miał do dyspozycji zdrowe zmysły.

- Graziana! - szept astrologa był gorący jak płomień - Zraniono ją! Jest gdzieś tu, słyszysz ten jęk?! Pomóż mi ją znaleźć. Gdyby...Gdyby coś mi się stało...Zabierz ją do medyka i dalej do mego domu na klifach. Szybko, zaraz będzie za późno!

Eli uniósł dłoń i przytknął palec do ust. Nasłuchiwał w ciągnących się, coraz dłuższych chwilach, które przerwał bełkotliwy jęk. Rusyzł bez słowa, pewnie odnajdując drogę, ogladając się raz za razem, czy Manuel podąża za nim. Astrolog zaś szedł z oczami wbitymi w trzymaną przez Żyda pochodnię. I mnarzył o tym, by wepchnąć ją Hamilkarowi w gardło. Rozległ się jęk, gdzieś blisko, zapach piżma wiercił w nozdrzach i manuel skoczył do przodu, odpychając Eliego.
Cykadzie zależało, by Grazianę ukryć z dala od Hamilkara. Przełożona domu Tremere leżała w ślepym korytarzu, za stosem gnijących desek i przerdzewiałych obręczy na beczki. Potargana, okrwawiona, w odzieniu potarganym w walce, skurczona, wbita w kąt, ale ciągle silna i zdeterminowana, by nie dać się powtórnie porwać. Wyciągnięta w obronie przed siebie ręka nie drżała, pomiędzy palcami pełgał niebieski płomień.

Dopadł jej, pochwycił ruchem nagłym i gwałtownym, którego zdecydowanie zaskoczyło jego samego. Astrolog nachylił się nad Grazianą, a tylko jego oczy w znieruchomiałej twarzy wyrażały szok i ból. Ten szok i ten ból były jednak niczym, w porównianiu z rosnącym pożarem gniewu, który również tam zobaczyła. Ale nawet i gniew przyćmiewała jasność innego, większego uczucia.
Chciał krzyczeć wiele rzeczy, ale głos uwiązł mu w ktrani. Miast tego drgnął, gdy Eli ponaglająco dotknął jego ramienia.
- Rób co powiedziałem. - Manuel podniósł się powoli. Eli dostrzegł, jak bardzo jego twarz się zmieniła. Po jego policzkach płynęły łzy, a w dłoni lśniło ostrze. - Wszyscy odpowiadacie głową za to, by dotarła do schronienia.

Odwrócił się i zaczął iść w kierunku, skąd dobiegały odgłosy walki. Dobiegł go jeszcze charkot, jedyny sposób w jaki Graziana mogła zaprotestować i cichy głos Elego.
- Znam was na tyle, że wiem, kiedy nie warto się sprzeciwiać. Teraz nie warto. Idziemy, cioteczko. Złap mnie za szyję.

Gaudimedeus szedł. Równo, ale nie biegiem. Nie zwracał uwagi na nic. Aż w pewnym momencie spotkało go coś, na co nie mógł uwagi nie zwrócić.

Nagle zrobiło się bardzo cicho. stanowcze kroki Manuela powstrzymał szelest szat. Dziwne bo choć rozległ się blisko, był cichy jakby dobiegał zza grubej ściany. Czyjaś dłoń spoczęła łagodnie na jego ramieniu, tak jak dotyka się drogiego przyjaciela, który pobłądził w ciemnościach. Mimo to Manuel odskoczył gwałtownie, sięgnął po sztylet... I spojrzał wprost w czarne oczy Alego. Widmowa sylwetka syna Haqima pulsowała i drgała, na ustach Alego zagościł smutny uśmiech.
- Gdzie jest ten mąż, który w szaleństwie walki zapragnął ocalić skarby wiedzy? Który podał mi rękę, którego dłoń uścisnąłem? Nie widzę go, spowijają go ciemności, jego myśli i cele, które uszanowałem i znalazłem słusznymi, utonęły w szkarłatnych wodach. Nosisz mój pierścień, ale ognie okrzepły, nie znam cię. Gdzie ten uczony? Umarł?
Zamilkł, jakby czegoś nasłuchiwał i podjął znowu.
- Manuel de Amaya ma wielu wrogów po tej stronie. Przyszedłem ten raz jeden, by mu to rzec. Że jeszcze nie jest za późno. Lecz teraz widzę, że oni mają rację, a ja się myliłem. Mord nigdy nie jest rozwiązaniem. Krew zawsze pociąga za sobą krew. Ten, którego poznałem w domu Rabii, wiedział to. Jesteś uczonym. Masz mój pierścień. Obróć go. Opamiętaj się. Nie wybaczaj, jeśli masz serce zbyt na to małe. Ale spójrz ponad swym gniewem.
Jego głos cichł, a sylwetka się rozmywała. Wreszcie w ciemności szkliły się tylko ciemne oczy.
- Tam, w wieży sokolników, powiedziała mi: to jest Manuel de Amaya. Jego serce jest moim domem. Ona ratuje port od pożogi. Cóż ty czynisz?

Widmo zniknęło.

Gaudimedeus stał. Dłoń błąkała się po stali obrączki. Nie wiedział, jak długo. Stał poza czasem, zawieszony między wymiarami. Cień Tremere majaczył w korytarzu, ale było to tylko jego widmo, podobne temu które właśnie odeszło. Manuel był gdzie indziej. Toczył bitwę, na bezkresnych polach wypełnionych hukiem oręża. Najtrudniejszą z bitew, bitwę z samym sobą.

Ale każda z bitew kiedyś ma swój koniec. Ta też dobiegła kresu. Nad polami zapadła cisza. Palce Gaudimedeusa zacisnęły się na pierścieniu i zdecydowanym ruchem obróciły go. Tak, bitwa dobiegła końca. Bitwa, ale nie wojna. Czy ten, kto dziś zatryumfował, w istocie stanie po stronie jej zwycięzców?

Jak w przypadku każdej z bitew, miała pokazać to dopiero historia.

Kolejne z widm zniknęło bezgłośnie, pozostawiając za sobą tylko martwą ciszę wilgotnego, podziemnego korytarza.

Mag szedł. Szedł szybko w kierunku szalejącego ognia. Via ignem. Creo Ignem. Pośród płomieni, nie umiał odróżnić, które z części tej wędrówki przez lochy i płonące miasto odbyły się naprawdę, a które miały miejsce tylko w labiryntach jego własnego umysłu. Nie umiał, ale ważne było tylko to, co było na końcu tej drogi.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-12-2011 o 10:04.
arm1tage jest offline  
Stary 05-12-2011, 18:21   #146
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czy powinien czuć się zdradzony? Powinien.
Giordano czuł się okpiony i wykorzystany. Oszukany. Ostatecznie skończył jako karta rozgrywająca w talii Gangrelki. Jako pionek w grze której reguł nigdy nie poznał. Nie wiedział, czemu nagle wampirzyca zdecydowała się go poświęcić. Nie wiedział, nie obchodziło go to. Działy się w Ferrolu ważniejsze gierki, niż ta którą toczyli między sobą Giordano, Cykada i Hamilkar.
Czy źle zrobił mówiąc Cykadzie czyim jest synem? Może.
Ale di Strazza szczerze w to wątpił, prawda wyszła by na jaw przy najbliższym spotkaniu z Hamilkarem twarzą w twarz.
Giordana czekała otchłań śmierci. Teraz to ją pojął. Nie pokona dwóch starożytnych wampirów. Nie miał na to szans. Nie wiedział, czy nie zadrżałaby by mu ręka przy Cykadzie. Ale nie zamierzał ginąć w ten sposób. Zacisnął obie dłonie trzymającej go ręce Gangrelki. Wytężył całą swoją siłę i spoglądając na swego ojca w ciemności rzekł pogardliwie.- Cóż to... boisz się mnie? Nie dasz mi rady w uczciwej walce... ojcze?
Hamilkar wrzasnął, z ust wysunęły się kły.
- Puść go!
- Puszczę. Jak ty puścisz Grazianę. Przecież obiecałam - głos pani Zwierząt był spokojny jak tafla jeziora w bezwietrzny dzień. Giordano szarpnął się w jej uścisku, ale tylko przytrzymała go mocniej. Wysuniętym palcem pogładziła go po karku, delikatnie, jakby uspokajająco.
Hamilkar wrzasnął, nachylił się, szarpnięciem podnosząc Grazianę na nogi.

Wściekłość w Giordano była silna, ale słowa jakie do niego dotarły, były niczym prysznic. Lodowaty zimny prysznic tłumiący na moment gniew.
Hamilkar się martwił? Hamilkar reagujący jak troskliwy ojciec? Czemu?
Di Strazza był wszak jego wrogiem. Nikogo tak nienawidził tak bardzo jak Hamilkara właśnie. Czemu więc ów starożytny Brujah interesował się jego bezpieczeństwem? Zaprzestał szarpaniny z Gangrelką. Ochłonął na moment. Zamarł. Kalkulował. Spojrzenie wędrował po odrzuconym na bok szablisku. Ile kroków będzie potrzebował, by go dopaść. Ile chwil. Zerknął na Tremerkę. Czyżby Cykadzie zależało na uratowaniu Graziany?
Może i była potrzebna. Na pewno Zelota nie porwał ją ze względu na ruchawkę w górach. Bo i po co sobie robić wrogów, skoro wrogiem buntowników, były jedynie Zwierzęta, ich pani, oraz Damaso. Poparcie reszty wampirzej gromadki dla swego księcia ograniczało się wszak do słów i oklasków. Uratowanie Graziany, było więc kołkiem wetkniętym w szprychy planów. Należało więc czekać. Wybrać odpowiedni czas, by zaatakować, gdy Tremerka będzie w miarę bezpieczna.
Wiekowy Zelota zacisnął wargi.
- Puść go - powtórzył - a ją uwolnię.
Cykada parsknęła krótkim, pogardliwym śmiechem.
- To nie tak działa, Hamilkarze. Puść wiedźmę, bo wepchnę twojemu synowi oczy w głąb czaszki. To się trudno leczy.
Gangrele obok niej zamarli, spięci do ataku, skoncentrowani.
- Nie masz prawa - zaczął Hamilkar.
- Proszę... Mam.
Wahał się jeszcze, szarpał się z próbującą wyswobodzić się z jego uścisku Grazianą.
- Zaczynam się nudzić - oznajmiła zimno pani Zwierząt, wykręciła Gordanowi ręce za plecy, palcami drugiej dłoni sięgnęła do oczu.
- Nie! - ryknął Hamilkar i cisnął Grazianą w jej kierunku, lekko i bez wysiłku, jakby była szmacianą lalką.

Giordano rzucił się szczupakiem w kierunku szabli. Dopaść broni. To liczyło się najbardziej. Nie rozmyślał nad głupim sentymentalizmem Hamilkara. Nie próbował zrozumieć. Nie miało to dla Giordano żadnego znaczenia. Jeśli stary Brujah nie potrafił zrozumieć, że di Strazza nie zamierza być jego figurą w rozgrywce szachowej. Cóż... tym lepiej dla Giordana. Włoch miał obecnie tylko jeden cel. Dopaść szabli, a potem dopaść Hamilkara. Dopełnić zemsty i przysięgi. Nic innego się w tej chwili nie liczyło. Giordano zacisnął dłoń na rękojeści. Tyle lat minęło od śmierci Pietra, wreszcie go pomści, jego brat będzie mógł spoczywać w spokoju... Już się podnosił, wysunięte kły raniły mu usta, z których miało wyjść wyzwanie do ostatecznej walki. Broń wypadła z ręki, ciałem targnął ból nie do opisania, jakby dotknął serca słońca. Rękojeść szabli Alego paliła żywym ogniem.
Po podziemiach poniósł się brzęk stali upadającej na kamienie. Z rąk Giordana wypadła szabla, lśniąca pieśnią stali broń o wytartej rękojeści, którą przedtem nosił u boku Ali. Dwoje Zwierząt skoczyło ku Hamilkarowi, zaś Cykada... Ruchem tak szybkim, że zamazywał się dla niedoskonałego wzroku, dopadła do pełznącej na ziemi Graziany, chwyciła ją w ramiona, podźwignęła i biegiem ruszyła w jeden z korytarzy tonących w mroku.
Giordano z przerażeniem i zaskoczeniem przyglądał się leżącej szabli. Co właściwie się stało?! Czemu oręż zaczął go parzyć? Czyżby wola Alego zogniskowała się w tej broni?

Wampir przyglądał się jak dwa Gangrele rzuciły się na Hamilkara. Nie mieli szans. Pewnie zginą rozszarpani przez starożytnego Zelotę. Szabla była bezużyteczna, więc Giordano zaczął rozglądać się za innym orężem wstając na nogi. Nie zamierzał uciekać. Już nie.
Bo i czemu miałby? Kolejna ucieczka oznaczała kolejne dni ukrywania się. Kolejne dni w obawie, tym bardziej że Ferrol nie okazał się dobrą, kryjówką. Wszak Hamilkar nic sobie nie robił z tutejszych nakazów księcia. Dzisiaj jeden z nich zginie. Takie było ich przeznaczenie.
Giordano rozglądał się dookoła za mieczem.
“Stołek primogena za miecz!”-szeptał w myślach.
I jak się okazało, diabeł albo anioł odpowiada czasem na takie rozpaczliwe wołania, bowiem w tej samej chwili Giordano zauwazył kogoś. Czającego się tuż za nim Gaudimedeus. Typowe dla Uzurpatorów, wyręczać się innymi. Ale obecnie Włoch się tym nie przejmował. Astrolog oferował sztylet. Giordano chwycił za niego i tak mizernie uzbrojony ruszył na ojca.
Jeden z Gangreli skoczył na Hamilkara. Nawet śmiertelne serce nie zdążyłoby uderzyć choć raz. O kamienie brzęknęła wyrwana Zwierzęciu broń, a Hamilkar wzniósł mężczyzna na rekach nad sobą i opuścił go gwałtownie, łamiąc mu z ohydnym chrupnięciem kręgosłup na kolanie. Nie puścił go, wbił się zębami w kark i pił, pił... Korytarzem biegło echo powracającej Cykady.
Jak to mówią... darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Młody Zelota mocniej zacisnął rękojeść sztyletu i próbując z boku zajść pożywiającego się “tatusia”, przyspieszył swe ruchy tak bardzo jak był w stanie. Zaatakować i odskoczyć. Zabawa w drażnienie żerującego niedźwiedzia.

Hamilkar odskoczył, i odskoczył ponownie, unikając ciosu. Sztylet przeciął jeno ubranie i skórę. Zza jego zaciśniętych ust nie dobyło się nawet jęknięcie.
- W wąwozach czeka armia. Pójdź ze mną, nie tylko jako mój syn. Jako jeden z dowódców. Prowadź, walcz i zwyciężaj. Lub zostań tu, pogardzany sługa, na łaskawej doli tych, których noce dobiegają końca. Do portu dobił już upiorny statek. Chodź ze mną i żyj. Nie chcę, by ciałem mego dziecka żywiły się morskie bestie.
-Armia?- rzekł szyderczo Giordano.- Nie ma armii w wąwozach. Tylko psy z podkulonym ogonem.
Spojrzał dumnie w oczy rodzica.- Kłamiesz ojczulku... A jeśli o mnie chodzi, to wolę służyć Damaso, niż upiorom które przypłynęły na statku. Bo to cię czeka, jeśli Mehmed nie wróci do piekła, gdzie jego miejsce.
Uśmiechnął się zaciskając dłoń na sztylecie.-Jak ktoś tak starożytny i ponoć inteligentny nie potrafi dostrzec prawdy? Ty już jesteś sługą i niewolnikiem Hamilkarze. W tej wojnie już przegrałeś, czy to z Damaso, czy z Malafreną .
- Żywcem! - huknęła Cykada od wylotu korytarza. Giordano rzucił okiem w jej stronę i natychmiast tego pożałował. Jej twarz pokrywały łuski i rogowe narośla, prawa dłoń, którą trzymała miecz zdawała się normalna, ale z lewej wyrosły koszmarne szpony. Zdawała się wyższa i straszniejsza, a w jej sylwetce było coś ohydnego do głębi, przeczącego prawom Boga i natury. Rzuciła Giordanowi miecz, i w tym samym momencie Hamilkar ruszył.
Giordano sprawnie chwycił za ów miecz i natarł na swego ojca, szybko, gwałtownie, bezlitośnie.
Uderzył by trafić, uderzył by przeciąć złudzenia, nadzieje, wreszcie ciało Hamilkara. Gdzieś tam głęboko w sercu poczuł niewielką iskierkę współczucia dla owego starożytnego wampira, która zaślepiony swymi intrygami, nie zauważył, że wszystko już przegrał. I to nie teraz. Ale w momencie, gdy płonący statek wpłynął do portu.
Sylwetka Brujaha rozmazała się, a miecz przypominał stalową błyskawicę mknącą do celu.

Giordanowi zdało się, że ta chwila rozciągnęła się w wieczność. Że to nie moment, ale długie godziny, gdy przesuwa się wolno, krok za krokiem, w stronę ojca. Pochodnia porzucona na posadzce rozpala krwawe błyski na ostrzu w jego ręce.
- Żywcem! - krzyczała Cykada. - Żywceeeem!
Nie słuchał. Nie chciał słuchać. Właściwie przestał nawet słyszeć. Liczył się tylko Hamilkar na końcu jego miecza.
“Żywcem”. Irytujące słowo. Żywy Hamilkar jest niebezpieczny. Ale może rzeczywiście był potrzebny. Ostatecznie jednak Zelota lekkim ruchem dłoni zmienił tor miecza. Nogi i ręce. W to celował. Odrąbać jej jedną po drugiej. Hamilkar był wampirem, nie umrze z powodu ich utraty, a pozbawiony kończyn korpus, wszak niegroźny jest. Żywy nie musi znaczyć, cały i zdrowy.
Ojciec odbił jego cios z taką siłą, że ręka zdrętwiała mu po samo ramię. Hamilkar odchylił się przed szponami Cykady i nagle wrzasnął. Gangrel - sługa Cykady - zaszedł go od tyłu i wbił sztylet pod żebra. Wiercił nim teraz, szukając serca. Pomimo bólu, zdzielił Cykadę w twarz rękojeścią miecza.
Był szybki, był silny. Pokonanie go było wyzwaniem. Wzięcie do niewoli graniczyło z cudem.
Niemniej Giordano nie zamierzał się poddać ponurym myślom, ruszył do ataku na swego ojca. Ruszył, by uderzyć mocno i błyskawicznie. Miecz zatoczył łuk, ostrze celowało w staw kolanowy starożytnego wampira. Okulały nie powinien być tak szybki.
Hamilkar obrócił się, skierował miecz ku dołowi... Giodano dobrze pamiętał ten cios. Silny ponad ludzką miarę, przełamujący atak przeciwnika i idący dalej, druzgocący broń i ciało, i kości. Ręka mu drgnęła i przez chwilę przez umysł przemknęła błyskawica panicznej myśli: zabije mnie, ją... Uciekać! Uciekać!
Jednak ten straszliwy cios zamarł u swego początku. Gangrel wyrwał nóż z pleców starożytnego Zeloty i dźgnął powtórnie, i jeszcze raz, jak kąsający pies. Pociągnął ostrze ku górze i Giordano usłyszał trzask ciętej i pękającej skóry. Cios Giordana dobiegł celu i pod Hamilkarem ugięła się potrzaskana noga. Właśnie tak Giordano pragnął go widzieć. Na kolanach, najchętniej błagającego o zmiłowanie. Może nawet bardziej pragnął tego upokorzenia ojca niż jego śmierci? Jednak dobrze wiedział, że Hamilkar nigdy błagać nie będzie. Zelota, który niegdyś był królem sięgnął wolną ręką za siebie i nad swoją głową cisnął Gangrelem na wstającą Cykadę.

Jednakże pragnienia należało odstawić na bok. Oto klęczała Hamilkar, wampir którego obawiała się nawet starożytna Cykada. Nie było czasu, na wahania. Każda sekunda marnowana na rozmyślania przybliżała śmierć. Śmierć Cykady i Włocha, niestety.
Giordano uderzył więc mocno, wściekły że nie ma przy sobie poręczniejszego zweihandera. Uderzył w ramię Hamilkara, by je przeciąć, strzaskać, by ostatecznie odrąbać mu rękę.
Krótki miecz Cykady był w rękach Włocha jak dziecięca zabawka, patyk, którym pojedynkują się mali chłopcy. Jednak cios dobiegł celu, w chwili, gdy Hamilkar wstawał. Jego siła obaliła Hamilkara na ziemię. Cykada skoczyła pod ramieniem Giordana i całym swoim ciałem przygniotła nogi Hamilkara, próbowała pochwycić młócącą ją po twarzy lewą rękę Zeloty.
Włoch dopadł leżącego wampira. Jedną ręką starał się docisnąć Hamilkara do ziemi, drugą uzbrojoną w ów krótki mieczyk próbował pozbawić Brujaha władzy w kończynach, tnąc po stawach najpierw ręce, potem nogi. Szybko i brutalnie... i co najważniejsze, skutecznie.
- Głupcze! Zakołkuj go! Wbij w serce! - wrzasnęła Cykada, a Hamilkar targnął całym ciałem i zrzucił ją na ziemię.
Jedno pchnięcie, jedno mocne i szybkie pchnięcie... prosto w serce. Giordano skupił się na tym jednym i ostatecznym ataku. I oby celnym.
Uderzył mieczem z całej siły, próbując całą swą siłą i wagą swego ciała przyszpilić Hamilkara do ziemi.
Ten widok pamiętać będzie do końca swego żywota - to jedno Giordano wiedział już na pewno. Krzyk Cykady, rozczapierzone jak skrzydła ptaka dłonie ojca i to coś na dnie jego oczu - rozpacz, gorycz i niedowierzanie. Potem krew na jego ustach, krople skrzące się jak rubin w biskupim pierścieniu. Gdy zaś jego ciało wzięło w posiadanie rigor mortis i jego członki znieruchomiały, wszelkie uczucia znikły z zesztywniałej twarzy, tylko gdzieś w spojrzeniu, jak za zasłoną, czaiła się iskierka świadomości.

Chwila oddechu na ochłonięcie i zorientowanie w sytuacji. Giordano spoglądał na unieruchomionego Hamilkara odczuwając... żal.
Nie wiedział czemu, ale nie potrafił już wykrzesać z siebie ni radości, ni nienawiści wobec Hamilkara. Gdzieś znikł cały strach i gniew jaki odczuwał do swego ojca. Może wypaliła je walka z nim. A może... obecność okrętu z Piekła rodem, który wpłynął do portu, sprawiał że vendetta, która dotąd kierowała Włochem stała się trywialna. Oto bowiem, udało mu się. Jego ojciec był pokonany i bezwładny. Był na jego łasce i niełasce. I... właśnie, co dalej?
Zelota przyłapał się na tym, że nie wiedział co dalej. Nie miał ni pomysłów, ni planów na to co zrobi kiedy już uwolni się od widma ojca. W duchu chyba nie wierzył, że pokona kiedyś Hamilkara. A teraz...
Giordano miał mętlik w głowie. Wziął szablę Alego i wsunął do pochwy. Śliczny acz, jak się okazało, bezużyteczny oręż. Dobry do powieszenia nad kominkiem. Może to właśnie jego rola, cieszyć oko swym pięknem. Ostatecznie, dzieła sztuki nie powinny służyć do zabijania. Od tego są proste i skuteczne miecze, takie jak swój zweinhander.

Pozostało coś zrobić z "ojcem". Cykada zaproponowała uwięzienie Hamilkara w lochach Zamku Słońca i przesłuchanie go. Giordano skinął głową na zgodę. Była to bowiem rozsądna propozycja.
Włoch zamierzał w tej chwili wypytać swego ojca o kwestię zmartwychwstałego Mehmeda i ich plany co do Ferrolu. I o możliwości ich pokrzyżowania. Przypuszczał, że jego ojciec w ciemności, miał zamiar zdradzić „sojuszników”. Więc przygotował się znajdując ich słabości.
A potem Włoch zamierzał się włączyć w ratowanie miasta.
A póki co... wcielił się niewdzięczną rolę tragarza. I dźwignął swego unieruchomionego ojca, by ruszyć z nim za lady Moshiką.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 09-01-2012, 11:21   #147
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Via Ignem. Creo Ignem.

Manuel stał przy Czerwonej Passionario, gładząc bok wierzchowca Alego, uwiązanego do drążka przed karczmą. Mewy nigdzie nie było widać, tylko ten koń, przywiązany, a więc miała czas, by o niego zadbać. Więc liczyła, że wróci. Jednak jej nie było. Statek jej ojca płonął, przechylony na bok tonął z każdą chwilą, sczepiony ze statkiem Giovannich. Ku portowi młócąc wodę ramionami, krzycząc, płynęli ci, którzy zdołali wyskoczyć.

Po raz pierwszy od dziesięcioleci zwrócił uwagę na szyld karczmy Nosferatów. Młoda dziewczyna tańcząca wśród czerwonych zasłon ze wzniesionymi ramionami, zdawała się płonąć w szaleńczym tańcu.

Via Ignem. Salome tańcząca taniec siedmiu zasłon przed Herodem, a każdy jej krok - to śmierć. Każdy jej krok znaczą płomienie. Cóż może uczynić prorok, cóż może uczynić mędrzec zamknięty w ciemnościach, którego życie zapragnęła zabrać?

Dalej, osadzony na mieliźnie statek, dym splata się jak sznury w ręku powroźnika, oszukuje oczy, ale przez chwilę Manuel dojrzał na pokładzie książęcego syna. U wejścia do portu - zgroza. Potwór z głębin morza, szalony twór. Kraken, którego dotąd Manuel oglądał tylko na rycinach.

Dona de Todos milknie, rozkazy przestają płynąć z jej zaciśniętych ust. Poprawia na głowie wysadzany klejnotami czepek.

Nad płonącymi statkami krążą ogłupiałe ptaki, kluczą pomiędzy słupami dymu. Manuel po raz pierwszy od dawna próbuje wziąć oddech, powietrze ze świstem wpada w jego gardło i próbuje rozpychać zeschnięte na wiór płuca. Kilkanaście ptaków zbija się w stado i leci w jego stronę, wiele ciał, jedna wola... Manuel wypluwa powietrze, rozkłada ramiona, ciepły podmuch pożogi uderza jego twarz i zdaje mu się, że też leci, sunie nad ziemią nie dotykając jej, lata prawdziwie...

Ptaki przelatują nad jego głową, jeden muska skrzydłem jego skroń, wypełnia nozdrza zapachem palonych piór... Z zaułka za Passionario, gdzie wpadły ptaki, rozlega się cichy głos gietych i łamanych kości, mlaskanie formowanego w inny kształt mięsa. Jeszcze jedna chwila, pośród przybierających na sile wrzasków strachu, cienkiego pisku krakena, i z zaułka wypada biegiem Mewa. Odruchowo rozłożył ramiona - i wpadła w nie z impetem, prawie zbijając go z nóg. Twarz miała niemal czarną od dymu, pośród popalonych kołtunów ciągle tkwiły pióra.

Początkowo nie zrozumiał, co krzyczała. Krwawe łzy żłobiły korytarze w brudzie na jej twarzy, ale szczęście przytłumiło Manuelowi wszystkie zmysły, a ona sama nie pomagała, w zdenerwowaniu przyciskając dłonie do jego uszu. Zrozumiał, gdy odjęła odmienioną rękę i ptasim szponem wskazała na śmigające w powietrzu u ujścia portu wężowate ramiona.

- Sokół! Sokół!!! To niemożliwe! On nie żyje!

Luisa


Kostaki zdzielił pięścią poparzonego marynarza, który w amoku pędził na Luisę. Nieszczęśnik zwiotczał i padł do jej stóp.
- Nie żebym sugerował coś, ale to chyba chwila na odwrót - rzucił niespokojnym spojrzeniem na płonące statki i potwora.
- Co robi Armand i Fulgencio? - ucięła Luisa.
Kostaki przymrużył oczy, po chwili cmoknął z uznaniem.
- Chyba przepychają armaty na drugą burtę, wszystkie. Chyba zaraz strzelą paskudzie w kałdun.
Luisa znalazła chwilę, by zdziwić się, że wie - co to jest kałdun. Wokół ginęli ludzie, a ona zastanawiała się nad słownictwem używanym przez prostaczków. Nade wszystko potrzebowała starego, doświadczonego Gangrela, albo jeszcze lepiej - któregoś z Tremere, którzy ponoć tak bardzo popierali jej brata. Oczywiście, gdy trzeba było bronić domeny, jakimś cudem nie było tu żadnego i Luisa musiała się zadowolić tym, co miała pod ręką.
- Kostaki, widziałeś kiedy coś takiego?! - wskazała na ujście.
- Jak matkę kocham... nigdy w życiu... - jęknął.
- Ale słyszałeś coś może?
- Słyszeć to żem słyszał... że trzeba je walnąć czymś ostrym w oko, wbić na długość ramienia mężczyzny, wtedy zdychają... że boją się ognia i hałasu, że unikają przejrzystych wód. Ale Luisa, słyszała ty, co mówił ten mój brat, co się z tym wykąpał - to nie jest zwierzę, to wąpierz. A skoro jest tak stary i tak potężny, by się zmienić w coś takiego - to nie będzie się bał niczego ani nikogo.
- Aha.
- W dupie jesteśmy! Uciekajmy!
- Twój zwierz mądrze mówi - rozległ się za Luisą cichutki głos Salome. - Nie mamy szans, uciekajmy. Przecież całego miasta nam nie zeżre. Naje się - i odpłynie. Wyliżemy rany i będziemy gotowi na następny raz, jak wróci... jeśli w ogóle wróci.

Trędowata stanęła obok doni de Todos. Dłonie miała splecione w rękawach i raz po raz rzucała niespokojnym spojrzeniem na rychtujących się do strzału marynarzy pod komendą Armanda i Fulgencia.

Giordano


Giordano uginał się do ziemi niemal pod ciężarem ojca. Nie pomagało mu w tym nijak to, że Hamilkar zesztywniał w wyjątkowo kretyńskiej i trudnej do przeprowadzek pozie. W końcu - kiedy Cykadzie nie spodobało się kolejne pomieszczenie, które mijali, poddał się, rzucił stwórcę na ziemię i zaczął go wlec za nogę... I nijak mu się nie podobało takie zakończenie jego zemsty. Bez glorii, bez chwały, nic, co mógłby potem wspominać.

Cykadę trafiła jakaś cholera. Nic jej się nie podobało... Wrzasnęła na niego, żeby nie wlókł się z tyłu. Po chwili odwinęła się i wyrżnęła mu pięścią w twarz - bo szedł za szybko i właził jej na plecy. Zmełł w ustach urazę i ból... szli w milczeniu, ona coraz bardziej niespokojna, on - wściekły. Pokazywała mu w końcu raz po raz, że nic nie znaczy...

Wreszcie kolejne pomieszczenie przypadło jej do gustu. Chyba magazyn, stara winiarnia. Po podłodze walały się resztki beczek i metalowe obręcze. Giordano przywiązał ojca do ciężkiego stołu łańcuchami znalezionymi w kącie. Cykada rozpaliła ogień z resztek beczek. Skinęła mu głową i nawet się uśmiechnęła... więc zaczął od razu wierzyć, że będzie jak dawniej, że będzie dobrze między nimi. Gdzieś na dnie jego umysłu własna jaźń szeptała do niego: głupiec, głupiec.

Wyrwał sztylet z serca ojca. Hamilkar zamrugał i bluznął potokiem ohydnych przekleństw. Cykada zachichotała... i nagle zamarła.

- Ktoś idzie - wyszeptała. - Dwoje ludzi.

Giordano wyskoczył w ciemności korytarza. Nie musiał długo czekać. Zza zakrętu wyszedł pomału niski mężczyzna. Na jego ramieniu wspierała się, słaniając na nogach, Graziana Mendoza.

- Witam szlachetnego pana - zagaił mężczyzna. Za plecami Giordana stanęła Cykada.
- Żydek - prychnęła.
- Możemy się poobrażać, jeśli szlachetna pani sobie życzy... na panią też się coś znajdzie - odparł pogodnie i wesoło. - Pani Moshika, dobrze poznaję w ciemnościach? Ruch jak na jarmarku z odpustem w tych lochach.
- Co tu robisz? - warknęła.
- Na polecenie Manuela Amayi holuję głowę zboru w bezpieczne miejsce. Niestety, za bardzo nie możemy opuścić miasta.
- Bramy są zawarte - odburknęła.
- I ja, i ty, przechodzimy kiedy żywnie się nam podoba - odparł i spoważniał. - Przy wyjściu z podziemi rozsiadła się wilcza wataha. I zamiast uciec na widok człowieka, próbowały atakować. Wiesz coś o tym, pani?

Cykada zamarła z otwartymi ustami. Chwile płynęły, a ona trwała w bezruchu.

- Słyszałeś? - wydusiła w końcu do Giordana.
- Co?
- Ten głos!
- Nic nie...
- Kraken!
 
Asenat jest offline  
Stary 17-01-2012, 11:04   #148
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Przyciskał ją do siebie, jakby chciał ją zgnieść. Zdziwiło ją to, Manuel nigdy nie bywał tak bezpośredni, raczej sztywny i chowający się za gardą chłodu. Dopiero po chwili oderwał się od Mewy, ale nie puścił jej ramion. Uścisk dłoni miał mocny, gorący.

- Cóż tu robisz?! Miałaś przecież zostać tam, gdzie jest bezpiecznie! - zadudnił z marsową miną, wręcz potrząsając Gangrelką. Ale zaraz jego twarz rozluźniła się i...Nie do wiary, na facjacie Manuela de Amaya wykwitł szeroki uśmiech, ukazujący jednak okrwawione świeżo kły.

- Ech tam, nieważne! - przycisnął ją raz jeszcze, zatrząsł z mocą, jak wicher szarpiący wierzbę - Jak się cieszę, że jesteś cała i zdrowa! Mów szybko, co się tu dzieje!

- Tam jest... to jest!.. To jest Sokół! Jak? Jak to może być? - wołała raz po raz, jakby jej umysł zaciął się na tej jednej myśli. Ponad jej ramieniem widział zbliżającą się do doni de Todos niewysoką postać, po delikatnych, ostrożnych krokach rozpoznał Salome.
Mewa wpiła ręce w szatę na ramionach Manuela, ptasie pazury orały mu skórę. Oparła głowę czołem o jego pierś i zamarła.
- Jechałam się pożegnać... spotkałam Iblisa, rozmawiał z... stosem trupów - wydusiła w końcu. - Zobaczyliśmy, że łańcuch opadł, że płonący statek idzie do portu. Iblis gdzieś pojechał. Skoczyłam na statek ojca, chciałam staranować tamten. Kiedy byliśmy blisko, kazałam załodze skakać do wody... Zniszczyłam okręt ojca, nigdy mi tego nie wybaczy! Potem tamci zaczęli strzelać do wraków, by je zatopić. Z wody wyszła bestia! To jest Sokół, Manuelu, ja to wiem! Jak to możliwe? On nie żyje, nie żyje!
- Statek... Nie dziw się niczemu tej nocy. - mówił szybko - Czy oprócz krakena...jeszcze jakie bestie przedostały się do portu? Więcej ich?
- Nie - odparła szybko, by zaraz skrzywić się płaczliwie. - Nie wiem! Tylko na niego patrzyłam, chciałam... Nie wiem. Przepraszam.
- A Celestin? - zapytał nagle - Zatopiłaś ten obcy okręt. A załoga przeklętego statku? Gdzie są?
- Oni płonęli. Byli przywiązani, widziałam przez dym... do masztu jakiś wielki grubas, inni... też. Oni nie prowadzili statku. Coś go ciągnęło, tak myślę... coś - targnęła głową, zagryzła mocno szczęki. - To - wskazała na śmigające w powietrzu wężowate ramiona.

- To nie był galeon...? - upewnił się, ale nie czekał nawet na odpowiedź.

Puścił ją i popatrzył na twarz, zaciskając usta. Płonący statek najwyraźniej nie był statkiem Celestina. Grubas...zastanawiał się szybko w myślach ...”Rzeźnik”!. Okręt Giovannich...Jak się nazywał...La voce della Mare...Nie. La voce della...della Luna.

- Nieważne! - krzyknął nagle Manuel, przechodząc płynnie ze świata myśli do świata, gdzie szalał ogień. Odsunęła się odruchowo, gdy wrzasnął. Gaudimedeus patrzył już jednak tam, gdzie olbrzymie macki młóciły powietrze.
Z ust Mewy wymknął się jęk przestrachu. Stała przyciskając dłonie do uszu, patrząc na astrologa szeroko rozwartymi oczami.

- Za mną! - chwycił ją zdecydowanie za dłoń i ściskając mocno ruszył w dół, w kierunku portu. Ciągnął ją za sobą, przebijając się przez chaos. Głowa pracowała, niczym w kotle bulgotało w niej wszystko co wyczytał i zasłyszał o krakenach. Potwór mógł być i wąpierzem, ale nawet wtedy powinien zachować pewne cechy właściwe dla gatunku, co Manuel obserwował choćby u Mewy czy Kraba. Spośród wielu nic nie znaczących faktów z życia tych morskich stworzeń, na razie w pełnym biegu Gaudimedeus wybrał jeden i już rozglądał się by znaleźć sposób ten fakt wykorzystujący. Choć ryzykowny, bo pochodził z legendy - jednak nie kosztował wiele, a w razie powodzenia mógł odgonić stwora albo przynajmniej dać czas potrzebny innym.
Choćby...- jak właśnie zauważył z daleka astrolog - ...tym, którzy ładują właśnie działa.

Kościół! - pierwsza myśl zapłonęła w umyśle gnającego przez zgliszcza Manuela - Organy kościelne! Wduszę najwyżej grające piszczały, przygniotę cegłą! Musi zadziałać!

Zatrzymał się tak nagle, że Mewa aż w niego wpadła. Złapał ją i popatrzył na twarz, ale w głowie płonąca myśl nagle zgasła. Głupcze! Kościół w górze miasta, spacer trwa parę pacierzy. Za cicho. Za cicho!

Capnął oszołomioną nieco Gangrelkę i znów pociągnął za sobą. Byli już prawie w porcie. Pędząc, szukał też już wzrokiem najwyższego punktu. Musiał być on dobrze widoczny i bliski kierującym obroną portu, aby ci mogli go usłyszeć. Kapitanat! Wlokąc za sobą Mewę, na którą nawet nie patrzył a tylko czuł przez stalowy uścisk swojej ręki Tremere wpadł pomiędzy biegających ludzi, wymieniając w biegu, przez ramię, spojrzenia ze stojącą już daleko Luisą de Todos. Chwilę później szturmował już niewielką drewnianą wieżyczkę z dzwonem, przesadzając po dwa stopnie.

Zatrzymał się dopiero na górze, gdzie znów poczuł na twarzy wiatr. Obejrzał się tylko, czy Mewa za nim jest, a potem wychylił się i rozejrzał z góry, wypatrując w ratującym port tłumie odpowiednich osób.

Wzrok astrologa przeczesywał morze głów. Przed kapitanatem zebrał się cech powroźników. Wszyscy z cebrami, nawet mistrzowie. Oni wszyscy mieli domy i warsztaty w porcie, jak się paliło, zawsze byli pierwsi do gaszenia. W tłumie posturą i autorytetem wyróźniał się mistrz Antoine, uciekinier z Francji, obecnie starszawy już mężczyzna.

Widać było też, że jedną z uliczek nadciągał nikt inny, jak Christobal Mendoza, na czele kawalkady mieszczan. Za dogaszaną już szubienicą był mistrz farbiarzy Alonzo. Ostro gestykulując rozmawiał z jakimś niskim męzczyzną o szerokich barach, rozebranym do samych portek. Za nimi kolorowi jak motyle farbiarze i chyba marynarze lub tragarze rąbiący siekierami bramę magazynu.
Z wody gramolił się na pomost Carlos Łamikark, kapelan Krabowej Bożej Łaski. Wyciągnął spod habitu swoją nabijaną gwoździami pałę, machał nią nad głową i coś wrzeszczał. W oczy rzucała się też młodziutka zakonnica w szarym habicie. Zgubiła gdzieś czepek z welonem, dziwnie wyglądała - kobieta z krótkimi włosami. Biegała w tym chaosie, zgarnia rannych i dzieci holując ich do Passionario, gdzie przy wejściu stała druga siostrzyczka, stara i pomarszczona jak zleżała śliwka.
Tremere widział też dobrze Lucę z Cordoby - szefa wszystkich szefów straży miejskiej. Niedaleko szubienicy skupił wokół siebie kilkunastu strażników i więcej portowego tałatajstwa. Manuel znał Lucę - strażnik co niedziela wieczór grywał z nim w szachy.

Lubi grę otwartą, preferuje gambit królewski, ale zbyt agresywnie gra na skrzydle hetmańskim...- przebiegło przez myśl Manuela.

- Tutaaaj!!! - wydarł się astrolog, wychylając się z wieżycy i machając energicznie ręką, próbował ściągnąć uwagę jak największej ilości ludzi.

- Mistrzu Antoine! - przekrzykując harmider wywoływał wyższego niż ciżba Francuza - Czyńcie hałas! Hałas! Potwór nie znosi hałasu! Bijcie w dzwony! Biegnijcie do wszystkich cechów! Niech biją ich dzwony...

- Luca! - w międzyczasie próbował zwrócić też uwagę strażnika. - Dzwony! Rychło, bijcie we wszystkie dzwony! Dzwony, słyszycie?! Bestia nie ścierpi hałasu! Dzwony!!!

Zdzierał gardło, drąc się właściwie na wszystkich którzy w ogóle zwrócili ku niemu swą uwagę. Powtarzał mniej więcej tę samą wiadomość, aż wreszcie uznał, że przynajmniej parę ludzi udało mu się zaszczepić tym działaniem. Wtedy Tremere oderwał się, zniknął tłumowi z oczu i znów chwytając za rękę Mewę, puścił się pędem do pomieszczeń kapitanatu.

Wpadł tam jak wicher. W kapitanacie na stole leżał kapitan portu - Augusto Ariza. Miał otwarte złamanie lewej nogi, kość udowa sterczała przez skórę. Cały był poraniony zresztą i okrwawiony - wyglądało, że tłum go stratował. Manuel trafił w sam środek operacji składania nogi na żywca, co miało odpowiednią oprawę jeśli chodzi o odgłosy, na przemian tracącego przytomność i ją odzyskującego pacjenta. Tremere znał też kobietę wlewającą Arizie w gardło strumień alkoholu za każdym razem, gdy kapitan się ocknął - to Fernanda Ariza, jego żona, a wcześniej dwórka na dworze Andradów. W odróżnieniu od Augusta - uszlachconego szmuglera i pirata - ona była szlachcianką z urodzenia. Dalej widać było zastępcę Arizy - Manuel zdążył go poznać, ale nie obciążył sobie pamięci imieniem. Gość w średnim wieku, niczym się nie wyróżniał.

- Dźwięki! - ryknął od progu uczony, właśnie na ostatnim z wymienionych koncentrując swą uwagę - Kraken nie cierpi wysokich, długich dźwięków. Rogi! Rogi mgielne - bierz ludzi i dmijcie w nie na potęgę! No już!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 17-01-2012 o 11:10.
arm1tage jest offline  
Stary 17-01-2012, 18:11   #149
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Romantyczne uniesienia. Zalotne spojrzenia. To wszystko diabli wzięli. Ot Cykadzie odmieniło się, znów. Powinien przywyknąć, ale młodzieńcza buta nie pozwalała.
Czy tak będzie zawsze? Czas pokaże.
Może ich wzajemne uczucia nie było godne lirycznych poematów, ale nadal byli sojusznikami.
No i kolejny zysk z tego sojuszu, Giordano dźwigał na swych plecach. Hamilkara.
Wreszcie dopadł swego ojczulka. Wreszcie zwierzyna dopadła myśliwego.
Czy tego chciał? Tak.
To że nie była to chwalebna i heroiczna walka, di Strazza zignorował. Ostatecznie jakie to miało znaczenie?
Nie zamierzał się tym chwalić swoim „potomkom”, o ile jakichś przemieni. Hamilkar był dla Giordano drzewem do wycięcia... trywialnym obowiązkiem w porównaniu z tym co działo się w porcie.

Pojawienie się rannej z Uzurpatorki okazało się tylko preludium do kolejnych problemów.
Kraken... Potwór morski.
Te słowa nie zrobiły wrażenia na Zelocie. Może dlatego, że żadnego w życiu nie widział?
A może dlatego, że potwory morskie siedzą w morzu, a oni siedzieli w starej winiarni, opuszczonym przez Boga i ludzi magazynie.
-Kraken. No i ?- spytał młody wampir zerkając na przywiązanego “ojca w ciemności”. -Co z tego wynika? Kołkujemy i taszczymy Hamilkara dalej?
- Do diabła z Hamilkarem! - wrzasnęła. - Jakieś bydlę złamało rozkaz! Wlazło w mój teren, w mój port! Flaki mu powyrywam!
Na obliczu Włocha pojawił się ironiczny uśmieszek. A więc wszystko sprowadzało się od urażonej kobiecej dumy? Jakie to... trywialne.
Graziana zaś zabełkotała coś niewyraźnie, słaniała się, przytrzymując się sztywniejącymi rękami swego towarzysza.
- Macie tu Hamilkara? - poinformował się ciekawie Żyd. - No no no...
-Nie jakieś....Cykado. Bydlę opętane przez Mehmeda. A Hamilkar może wiedzieć coś na ten temat.- odparł spokojnym tonem Giordano zerkając na swego ojca.
Hamilkar już dawno przestał miotać przekleństwa, w milczeniu nasłuchiwał ich rozmów. Teraz wybuchnął śmiechem, urągającym rechotem. Żyd przestąpił z nogi na nogę.
- Wybaczcie, szlachetni państwo, ale cokolwiek mi się spieszy...
- Niech ktoś mu zamknie jadaczkę - rzuciła obojętnie, patrząc na towarzysza Graziany. - Giordano, podczas gdy my tu będziemy przesłuchiwać, wyciskać słowo po słowie, co wie a może nie wie, ten potwór zrujnuje port. Wiesz co to będzie? To będzie katastrofa!
Giordano potarł czoło w zamyśleniu, zerkając na Panią Zwierząt i zupełnie ignorując Żydka i Tremerkę.
Cykada jakoś przedtem się tym nie przejmowała. Wkroczenie Mehmeda i Malafreny do portu przyjmowała z obojętnością. A teraz... gada o katastrofie? Prawdę mówią poeci, pełna emocji kobieca logika jest niezrozumiała dla mężczyzn.
No cóż, mógł jej nie rozumieć, ale musiał z nią współdziałać.
-Więc zabiorę ją i Hamilkara do bezpiecznego miejsca, szkoda porzucać takiej zdobyczy. Ty ruszaj do portu, a ja postaram się wrócić jak najszybciej.- odparł po chwili zastanowienia młody Zelota.
- Dom zboru Tremere z radością przyjmie w swe progi... jak się właściwie nazywasz, panie? - Żyd nie tracił dobrego humoru.
-Primogen Zelotów miasta Ferrolu. -odparł na poły ironicznie, na poły dumnie di Strazza.- Giordano.
Tytuł primogena był kolcem ostu wbitym w zadek dumy młodego wampira. Otrzymany z kaprysu obecnego, a może już byłego władcy Ferrolu, był zlepkiem sylab bez znaczenia. Primogen Zelotów, władca nieistniejącego w mieście klanu.
Żałosne.
- Ach, co za zaszczyt - Żyd uchylił rąbka kapelusza. - Zakładam więc, że nie będziesz miał nic naprzeciwko kroczenia na przedzie i obrony szlachetnych dam i słabowitych mężczyzn.
Po czym spojrzał na Cykadę, wyczekując jej odpowiedzią, na pytanie.- Co sądzisz o tym?
Machnęła ręką lekceważąco: - Rób jak uważasz, podle swej woli. Spotkamy się w porcie.
-Zrobię.- odparł nieco kwaśnym tonem Włoch. Spojrzał na Żyda dodając.- Dom zboru Tremere może się radować ile chce, ale bardziej niech się skupi na przypilnowaniu mego więźnia, gdy mnie nie będzie.- Giordano chwycił ciało swego ojca, gotów by wbić sztylet w serce i rzekł do Żyda.- Mogę kroczyć na przedzie, ale drogi nie znam.
- Będę mówił, co i jak, spokojna głowa Primogena.

Gdy Giordano nachylał się nad ojcem ze sztyletem w ręku, z ust Hamilkara wyciekł szept cichutki jak syk węża.
- Jeśli tam mnie zaniesiesz, ja zginę, a ty nie dowiesz się niczego.
-Jeśli cię tam nie zaniosę... Ty uciekniesz.- odparł równie cicho Giordano. Nie wierzył ojcu, nie ufał też Tremere. Wszędzie czyhali zdrajcy.
- Jeśli dam słowo, że tu zostanę? - odparł równie cicho.
- Zobaczymy.- mruknął Zelota. Może i przeniesienie Hamilkara do zboru Uzurpatorów nie było dobrym pomysłem? Ale gdzie indziej mógł go ukryć?
Z drugiej strony, ojciec i tak by zginął z czyjejś ręki. A nie wiadomo czy rzekłby cokolwiek. Jedno dla Giordano było pewne. Nie po to tyle trudu włożył w łowy na ojca, by puścić go wolno. A rękojmia słowa... ile jest warte słowo kłamcy?
Nic.
Rozdzielili się więc. Cykada ruszyła na wybrzeże. Giordano ruszył w przeciwnym kierunku, taszcząc ojca. Uzbrojony jedynie w nic nie wartą szablę assamity i zdobyczny miecz i sztylet od astrologa.
Kierował się wskazaniami Żyda idąc do zboru Tremere. W głowie dudniły mu słowa ojca.- „Jeśli tam mnie zaniesiesz, ja zginę, a ty nie dowiesz się niczego.”
Prawda? Kłamstwo?
Jakie mają teraz znaczenie?
Unieruchomiony "ojczulek w ciemności" był ciężki.
Spoglądał od czasu do czasu na osłabioną Grazianę. Raz zaproponował jej nawet swą krew. Ale wampirzyca odmówiła przeczącym ruchem głowy.
W końcu przy którymś zakręcie stanął i rzekł.- Zakładam pani, że twojemu słowu można ufać. Więc domagam się gwarancji, że ręczysz głową za bezpieczeństwo Hamilkara w swoim zborze.
Spojrzał na Tremerkę mówiąc.- Nie zrozum mnie źle, pani. Nie żywię ciepłych uczuć to tego zelockiego buntownika, ale póki co, wart jest więcej żywy i ze zdolnością mowy, niż zamęczony i martwy. Za dużo wie, by się teraz nad nim pastwić w ramach małostkowej zemsty.
Po czym warknął.- Albo dostanę taką gwarancję, albo... radźcie sobie sami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 21-01-2012, 22:54   #150
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis spojrzał na mnicha... Wrogo. Tak jakby w pierwszej chwili chciał mu zrobić krzywdę, wielką krzywdę. Jego świadomość pełna była wizji okrucieństwa. Jego oczy przemawiały mocno o tym, zaciśnięte wargi, pięść... Lecz potem wszystko minęło, a zza jego pleców ruszył lodowaty, cmentarny wiatr.

-Hiob miał na ten temat inne zdanie. I to wielokroć.

Wampir stwierdził krótko. Czy był kiedyś ręka Boga? Tak, dawno temu. Jego jego pokuta w szaleńczej wizji, anioł śmierci, ten który zabierał pierworodnych Egipcjan, anioł który pochwycił rękę Abrahama i płakał nad każdą śmiercią. Lecz to się zmieniło. Teraz Iblis, autoironicznie, uważa, że jest psem spuszczonym z łańcucha. Od kiedy ujżał ukrzyżowanie i umiłowanie człowiek – postanowił zrobić wszystko aby pokazać co warci są ludzie. Ale bezmyślnie niszczyć?
Myślał tak w milczeniu, zrobił kilka kroków wokół mnicha. Już za późno. Już nic więcej nie będzie trzeba.

-Ten to – wskazał na Schreibena – Dokonał dziś dużej rzeczy. Ale... Czego Ty pragniesz dokonać?

- Nie wątpię, że czcigodny Schireben jest mężem wielkiej pobożności i wielkich łask. Ja jestem prochem, panie Ischyrionie. Moje pragnienia znaczą równie mało jak moje życie. Jednak modlę się o to, by bracia moi wyzwolili się spod wpływu męża z twego rodzaju, lecz bez twych przymiotów. Czego zaś ty pragniesz, panie, od naszego zgromadzenia?

Wąż na te wszystkie komplementy wysunął język i zasyczał pogardliwie, Iblis prawie zobaczył pacynki śliny... ale wedke jego wiedzy i przeczucia z ust mnicha płynie sama prawda najprawdziwsza. To było dlań jeszcze większą potwarzą.

-Że taż ja to mówię... - Iblis zaśmiał się okropnie. Nie strasznie. Obrzydliwie. - Kłamstwem jest, że ciemność można pokonać inną ciemnością. Oni mnie nie pokonają ani ja ich. Ciemność jest wszędzie, tylko światło wystarczy zgasić. Potrzebuję od was światła. Że ja to mówię! - Prychnął gniewnie. - Jest paru którzy sięgnęli po stare moce i zignorowali prawo śmierci całkowicie. Zabici, wracali. Dziś w porcie mieliśmy potwora Morskiego - „I Anastazje, moją...”. -Domyślał się już?

Mnich zaplótł smagłe dłonie.
- Nie wiem, o czym mówisz, szlachetny panie. Lecz czy nie prawdą jest, że wiara jest światłem? I że najpodlejszy z diabłów, bytów piekielnych, wierzy, odwracając się jednocześnie od Boga? Wybacz, jeśli błądzę. Prostym mnichem jestem, to, co wiem o podobnych tobie to ledwie garstka informacji złowionych przez waszą nieostrożność.[/quote]

-Mało wiesz. Widzisz, ja wiem. Wszystko jest u mnie wiedzą, ale czy kocham? Gdybym był bogiem tobym przestał w was wierzyć... Kiedyście mnie ukrzyżowali Ale mówmy po twojemu. Chcę abyś wierzył. Abyś ufał, miłował, abyś był gotów ofiary i pełen pokory. Muszę chcieć w stosunku do ciebie zupełnie czego innego niż od większości ludzi. Masz podobnych tobie? Róbcie to samo. Przyjdzie noc... Jakaś. Niebawem. Poślę po ciebie. I będą, jacy chrześcijanie, takie lwy... Rozumiesz? Będziesz jak w rękach Boga złoty miecz... Z diabłem w zmowie.

- Niezbadane są wyroki Pana - odparł mniszek truizmem. - Przyjdę, gdy dasz mi znać. Nie tu, jeśli to możliwe. Wrzuć wiadomość do skrzynki na datki na głównej furcie, tylko ja ją otwieram. Nie podpisuj się. I strzeż się, panie Ischyrionie. Ekkehard pragnie twej śmierci. Jeśli zaś zechcesz skierować na niego swój gniew - uczyń to proszę szybko, nim sprowadzi na złą drogę mych braci.

-Zajmij się księżulkiem.

Mnich nachylił się nad Schirebenem i podniósł go krzepko.
-Będzie mu w naszej infirmerii lepiej niż u własnej matki. Kiedy mogę się spodziewać wieści od ciebie, panie?

-Niebawem.

***

Iblis szedł po ulicy. Konia zostawił dalej, parę zakrętów temu. Księdza został pod opieką brata. Była w tym nieświadoma przezorność, odstawienie go w takim stanie na parafie nie byłoby rozdane. Chociaż nieświadoma – Iblisowi dalece było do rozsado. Był zły.
Był również smutny. Stracił swoja Anastazję. Na zawsze. Stracił swoją własność, swoją parłę w koronie, swój klejnot, perłę. Stracił najważniejszą rzecz jaką miał.
Więc szedł przed siebie. Nie snuł szatańskich planów. Nie skupiał się na swym cierpieniu. Nie krzyczał, nie bluźnił. Nie obmyłaś dalszego planu działań. Po prostu szedł.
Miał omamy.
Drogę szały mu dwie dziewczynki. Pierwsza z nich miała czarną, długą sukienkę żałobną. Bladą twarz ściągnięta w bólu i łzy spływające z oczu. Druga przyodziana w czerwień. Krew ściekając z rozszarpanego gardła ściekała po sukni gubiąc się w jej bordowej barwie. U ich stup pełzał wąż. Nie miały więcej niż dziesięć lat.
-Witaj Iblisie. - Rzekła przyodziana w czerń.
-Witaj Leokadiuszu. - Zawtórowała zakrwawiona.
-Nie mam ochoty na rozmowę.
-To nie rozmowa z byle kim. Ja jestem Wina – stwierdziła żałobna. - A to moja siostra Kara.
-Jakież to chrześcijańskie. Zaraz zaczniecie mówić o sensie cierpienia, iż wszyscy jest esy mordercami i potrzebie odkupienia. - Iblis skrzywił się. Obserwując to z boku, można odnieść wrażenie, że mów w kierunku mroków nocy.
-Wybaczcie, ja człowiekiem nie jestem. Jestem... Udowadniam ludzką marność.
-Teraz straciłeś coś Iblisie. - Zakomunikowała Wina.
-Kiedyś straciłeś kogoś Leokadiuszu. - Zachichotała Kara.
-Ból... Bolało. Ich zaboli mocniej.
-Tak! Niech ich zaboli! - Cieszyła się Kara, uradowana podeszła do wampira, ujęła go za dłoń. - Miłość co boli! Wiara co boli! Życie co boli! Tak, Leokadiuszu! Kochaj nienawiść innych ludzi, opluty - w ślinie ich się pław. Nienawidź! Nie pozostań dłużny, łykaj obelgi, groźby traw!
Kara pociągnęła go za rękę w stronę rynsztoka. Bił zeń odór niesamowity. W mętnej mazi obijał się dawny Iblis... Znaczy Leokadiusz. Za rękę trzymała go Anna. Obrócił się Dalej dostrzegał tylko dziewczynę w czerwonej sukni.
- Bij! Zabij! - Śmiała się Kara. - Niech przepadnie Sodoma i Gomora! Armie Goga i Magoga zrównają wielkie miasto... - Płakała ze śmiechu krwawymi łzami. - Tak! Niech boli! Tego chciała każda twa dawna miłostka! Bólu! Niszcz! Ale śmiej się ze mną... Ty jeszcze w sobie nie zabiłeś miłości. Tej dawnej, tych dwóch męki, jeden do ukrzyżowanego i drugiej do kobiety. Zabijaj wszystko wkoło! Jej i tak nie zabijesz! Ze swoich wstydów sztandar uszyj, każ go nad sobą zawsze nieść, by najparszywiej snom twej duszy, pokornie oddawano cześć!
-Zamknij się dziwko! - Wyszarpał dłoń, odskoczył. Myśli kołowały wraz z falującą czerwienią sukienki. - To jest sens! Co było stworzone, zniszczone być może, więc niszczę i rozgniatam glinę ludzką.
-Nie ma sensu. - Chłodnym jak oddech otwartego grobowca głosem wypowiedziała się Wina.
-Ale jest ciężar! Wszystko się kruszy! Miasto upada... Nie z miłości, nie z obowiązku, nie z przywiązania, ale ja... Muszę coś zrobić.
-To nie jest sens. - Przytaknęła siostrze Kara.
-Więc ja nadam sens sobie sam i będę skończony..
-Nie, nie uda ci się. Będziesz jak owca idąca na rzeź. - Chłodno komentowała Wina. - Jedna, zgładzona za którą nie ujmie się pasterz. Lecz gdy staniesz przed wielką rzezią... Nie pojmiesz siebie i ich. Nie pojmiesz czemu nic nie czynisz. Ale... Staną za tobą najsilniejsi. Oddaj im swą nienawiść w pacht. Oni się nie posłużą pierwsi, na twoją korzyść zagra strach. Umilkną lepsi, zginą słabi. Niepewni - tobie złożą hołd. Wiedzą, że słowem możesz zabić. Że każde zdanie twe - to mord. Ty nic nie powiedz.
-Co to ma znaczyć! Gdzie Uriel! Uzjel! Metatron! Azael! Czym wy jesteście, suki
-Dawnym bólem. - Zaśmiała się dziewczyna w czerwieni.
-Przyszłym cierpieniem. - Z litością jak do żebraka powiedziała Wina.
-Konsekwencją tego co zrobiłeś.
-Impulsem twej zguby.

***

Waż syczał. Dziewczynki zniknęły. Iblis stał jak osłupiały. Zawrócił po konia. Twarz miał gniewną. Powietrze wkoło wirowało, było gorące. Bluźniercza aura wokół Iblisa drżała. Była słaba i... silna. On... Nie rozumiał nic. Ale wiedział, co chce zrobić.
Ostatni raz być jadem. Ostatni raz być aniołem śmierci.
Zakończyć sprawę zmartwychwstałych.


Wykorzystane fragmenty wiersza „Bliźnięta” Jacka Kaczmarskiego.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172