Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-01-2012, 12:13   #218
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Nie powinien był opuszczać swojego Miasta...



Voight.

Popatrzcie na te litery, wygrawerowane na podłużnej tabliczce, tabliczce opływającej litery w fantazyjny sposób. Linia żyje, wije się i rozrasta jak korzenie, łączy się z ornamentami otaczającymi listę lokatorów i podłużną kolumną gdzie mieszczą się połyskujące przyciski. Odsuńcie się, patrzcie tablica jak wplata się w ozdobną fasadę kamienicy, rosnącej przed waszymi oczyma. A teraz przez wielkie, smukłe drzwi do kamienicy. Klatka schodowa, pyszniąca się finezyjną ornamentyką z motywem kasztana. Kręte schody, w górę, w dół, w górę, czy nie macie wrażenia że idąc w górę, spadamy, a one wciągają nas coraz głębiej?

Jesteśmy już przed drzwiami. Oni też tam już są. Podobni przez chwilę barwnym ptakom w niepowtarzalnym oświetleniu uzyskanym dzięki dużemu witrażowi z wizerunkiem młodego myśliwego z łukiem. Jest ich dwóch, zawsze było ich dwóch. Stukanie niesie się po klatce schodowej. Wiemy, po co przyszli.

- Proszę nas wpuścić. Mamy...








Hałas ulicy. Wypuszczana z sykiem para, maszyny, szemranie przechodniów niby muzyka ula. Przebiegł na drugą stronę, ignorując zbulwersowane komentarze mężczyzn chroniących własnym ciałem damy noszące małe parasolki przed ludzkim pociskiem. Wysoko nad nim elektryczność też biegła, na grubych kablach, trzaskami komentując jego nagły wyścig. Pomyślał, że dawno już nie poruszał się tak szybko, budka rosła w oczach. Dopadł spiralnie wygiętej, długiej klamki i wtargnął do środka. W środku był tylko on sam. Zza ścian z rżniętego szkła miasto wyglądało nierzeczywiście, jak z wnętrza szklanej kuli. Ujął słuchawkę zwisającą na długim kablu wykonanym z lśniących pierścieni podobnych do ślubnych obrączek. Wziął ją do ręki i podniósł do ucha. Sam nie wiedział jak długo słuchał jednostajnego, monotonnego sygnału.

Potem wykręcił numer. Czekał, aż odbierze. Aż usłyszał znajomy, męski głos.

- Czujesz się słaby. Czujesz się ostatnio coraz słabszy, prawda? - zapytał powaznie.
Chciał wiedzieć, kto dzwoni. A przecież znał tak dobrze ten głos.
- Nie masz ochoty na nic poza snem? - spytał znów, zamiast prezentacji. - Tylko byś spał...?
- Czego chcesz?! - jego nerwowy prawie-krzyk było słychać nawet bez przystawiania słuchawki do ucha. - Gdzie jesteś? -
- Przecież wiesz...
Milczał.
- Nie powinieneś był opuszczać swojego miasta...- powiedział wreszcie..
Rozmówca wygłosił kłamstwo.
- Już czas...To miasto jest tak obce. Ujrzałeś prawdę...

Puścił słuchawkę, a ta kołysała się z chrzęstem stalowego kabla. Wyszedł szybko, w ciemny dzień, pozostawiając za sobą otwarte drzwi do budki. Jakaś para mówiła coś sobie po cichu, dyskretnie pokazując go palcem. Odszedł szybko, znikając w najbliższej uliczce. To była ostatnia rozmowa. Pozostało tylko jedno. Ostatnia rzecz do zrobienia.









Stary zegar ścienny tykał. Otwarta, rozcięta starannie koperta leżała na stoliku. Na wiklinowym fotelu, przy starym, przeszklonym kredensie o przydymionych szybkach siedziała bardzo stara kobieta. Trzymała w pomarszczonej, trzęsącej się dłoni duże zdjęcie. Na fotosie w wielu miejscach były już świeże, okrągłe odbarwienia. Namokły papier zamieniał znajdujący się pod nimi obraz twarzy mężczyzny w rozmyte, blade jasnoszare kompozycje sprawiając, że człowiek na zdjęciu stawał się trudny do rozpoznania. Ale nie dla niej.

- To...- powiedziała schorowanym głosem do dwóch stojących w milczeniu mężczyzn w melonikach - To...To on. Jestem pewna.

Mieszkanie było dość ciche. Wypełniały je tylko dźwięki zza okien, dźwięki Miasta, szum sunących przez ulice pojazdów, trzask elektrycznych linii, ludzki gwar.

- Musi pani pojechać z nami. Trzeba zindentyfikować ciało.- odezwał się jeden, w bezruchu wyglądając przez okno.
Nie poruszyła się. Była jak wysuszona, skostniała skorupa o oczach, w których tliło się jeszcze życie.
- Poczekamy w samochodzie, na dole. - powiedział drugi i położył staruszce rękę na ramieniu - Mamy dużo czasu, nie musi się pani spieszyć.









Czas opuścić to miejsce. Już czas. Na schodach jest pusto, dywan przygnieciony jest pozłacanymi prętami, aby nie pozwijał się od dziesiątek depczących go stóp. Wrota kamienicy wychodzą na jedną z ulic Miasta, które bywa ostatnio wyjątkowo ciemne i pozbawione słonecznych dni jak na tę porę roku. Mężczyzni w melonikach zstępują po schodkach na miejski trotuar.
- Starość jest straszna. - mówi jeden z nich, zbliżając się do samochodu - Słyszałeś, ona pozostała przekonana że chodzi o jej ojca...

Wracajcie. Tam, wyżej w budynku. Na progu mieszkania, gdzie tyka stary zegar. Jest jeszcze ktoś, ktoś kto staje w drzwiach mieszkania starej kobiety. Drzwi, które nawet nie zostały zamknięte. Ktoś, kto tak jak staruszka mieszka w tej kamienicy od lat.

- Czego chcieli, Hailey?








Idzie. Samotna męska sylwetka, niewyraźny blady ognik tańczący w rozedrganym powietrzu. Stopa za stopą, mila za milą. Popatrzcie, jak zmierza tam gdzie powinien. Nie powinien był opuszczać swojego miasta. Barwy zachodu rozlewają się po nieboskłonie, horyzont jest długą linią a jak okiem sięgnąć nie ma nikogo prócz tego samotnego podróżnika. Gdzieś tam...Czeka Samaris. Czekają jego skąpane w słońcu białe mury, czekają fale oceanu roztrzaskujące się o brzegi, czekają mieszkańcy Miasta. Gdzieś tam Blum nalewa nową filiżankę kawy w swoim antykwariacie, a profesor gra w szachy z recepcjonistą. Łodzie czekają na przystani, kołysząc się lekko na wodzie, w której pogrywają sobie odblaski promieni tarczy olbrzymiego słońca. Ludzie przechadzają się prawie pustymi ulicami, pośród ciszy. Krok za krokiem. Oddech jest równy. Człowiek idzie, ale już tam jest. Człowiek idzie ulicami Samaris. Do Samaris. Pozostanie tajemnicą.


S a m a r i s.



Breathe, breathe in the air
Don't be afraid to care
Leave don't leave me
Look around and chose your own ground
For long you live and high you fly
And smiles you'll give and tears you'll cry

And all you touch and all you see
Is all your life will ever be









K O N I E C






 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-01-2012 o 12:16.
arm1tage jest offline