Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-01-2012, 09:50   #22
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Oldenbach miał przy sobie ledwie dwie zdatne w walce rzeczy. Miecz i pochodnię. Galaretowaty stwór nie wyglądał na stworzenie, które można było przeciąć, a wcześniejsze doświadczenie uczyło, że tego typu potworności bały się ognia. Zasłoniwszy sobie usta i nos chustą, tak na wszelki wypadek, Erich podkradł się do stwora i zbliżył pochodnie do galarety tak na wysokości piersi pochłanianego mężczyzny. Robił to w rozkroku, by w razie czego szybko się wycofać. Miecz schował, a pochodnie dzierżył mocno w obydwu dłoniach. Zza materiału chusty dobiegł zduszony kaszel. Po przygodzie z żółtymi grzybami i to bynajmniej nie kurkami, ciągle drapało go w gardle. Na razie nie miał zwid od zarodników, czego odrobinkę żałował. Przynajmniej kanały wydawałyby się przyjemniejsze, a o ile oczywiście zwidy byłyby miłe.

Konrad nie bardzo miał ochotę się zbliżać do galaretowatego stwora. Oczywiście uwolnienie pochłanianego jegomościa byłoby dobrym uczynkiem, ale nie miał najmniejszego zamiaru znaleźć się obok. Kto powiedział, że galaretka nie może wysunąć jakichś macek?
- Radny się ucieszy, jak mu opowiemy o tym stworze - powiedział półgłosem, równocześnie machając pochodnią, by ją nieco rozpalić. Pewnie powietrze w tunelu było kiepskie, bo wielkość płomienia pozostawała wiele do życzenia. Ale czasu nie było... Konrad rzucił pochodnią w żywą galaretę - w miarę możliwości blisko uwięzionego mężczyzny.

Spieler zaklął ze zgrozą, ale bez wahania rzucił ohydzie bardziej bezpośrednie wyzwanie. Czym prędzej ucapił oburącz łachmytę za to, co było dostępne, a sprawiało możliwie solidne wrażenie i szarpnął z całej siły.
Bogowie mieli go w poważaniu, najpierw wpakowali go w… ściek po same uszy, a teraz jeszcze jakaś pokraka bez ciała i kości. Jako, że w swoim życiu niejedno szkaradztwo pod ziemią żyjące spotykał wiedział, że ognia i światła to one nigdy nie lubią. A słowa Sylwii jeszcze to potwierdzały. Krasnolud nim doskoczył jak reszta zaczął coś gmerać przy pasie a następnie majstrował z położoną na chodniku tarczą i manierkę. Zapach cholernie mocnego alkoholu przebił się nawet przez smród ekskrementów tak chętnie taplających się w pobliżu. Po czym podał cynową flaszkę dziewczynie i skoczył z pochodnią i tarczą na ramieniu do reszty.
– Młody, ucap szmaciarza i wydrzyjcie go stamtąd! A ty Erich z prawego boczku ten kisiel weź.
Kiedy już zbliżył się do stwora przytknął pochodnią do tarczy i już po chwili pojawił się na niej niebieskawy płomień. Tak zaopatrzony zbliżył się do galarety licząc na to że duża powierzchnia płonącej tarczy i pochodnia zrobią swoje! Uważał by się nie zająć od tarczy nie trzymając jej przy ciele i nie osłaniając się zgodnie z jej przeznaczeniem. Szczęściem mokre jeszcze ubranie i włosy nie były dobrym materiałem do przeskoczenia płomienia na jego brodę.

W pierwszym odruchu Sylwia pomyślała, żeby uciekać w drugą stronę. W drugim zatrzymała się na szerokich plecach krasnoluda, który przykucnął majstrując coś przy tarczy. W trzecim, gdy „ratunku” nieszczęśnika osiągnęło szczególnie wysokie tony, a ona wciąż wpatrywała się w krasnoluda, wpadła na genialny pomysł żeby rzucić tonącemu coś, co miała przed oczami, czyli gomrundowy bicz. Wtedy Gormund olśniony ewidentnie tym samym pomysłem wydał jej stanowcze polecenie.
- Przywiąż to do czegoś!
Z tą drobna różnicą, że tym czymś była lina. Dziewczyna pokiwała głową na znak zgody tak mocno, że spadła jej chustka, którą dotąd zasłaniała nos i usta. Jeden koniec liny przywiązać, drugi rzucić na pomoc. Oczywiste. Rozejrzała się za czymś odpowiednim. Wybór padł na umocowaną w ścieku wielką żeliwną kratę.

Stwór z początku sprawiał wrażenie bardzo spokojnego. Nie ciskał się, nie wzburzał wody. Nawet nie wykazywał żadnych gwałtowniejszych ruchów. Tylko metodycznie wciągał w siebie staruszka obejmując go dobrotliwie w pasie oślizgłą nieco członowaną mackę. Jakby uspokajał wyrywające się dziecko. Już dobrze mój mały. Już dobrze mięsny osesku. Wszystko będzie dobrze...
Stan ten zmienił się diametralnie, gdy ciśnięte przez Konrada łuczywo dosięgnęło celu i z sykiem zapadło w galaretowate ciało. Ogień co prawda zgasł dość szybko, ale oślizgłym stworzeniem tak zaczęło miotać na wszystkie strony, że Erich mimo najszczerszych chęci nijak nie mógł trafić w taki sposób, by nie palić tym samym staruszka (85). A mina tego ostatniego wskazywała na to, że potwór wcale nie poluzował chwytu i zaraz puści tak zawzięcie trzymaną rurę odciekową. Kto wie czy tak by się już teraz nie stało gdyby nie Dietrich, który dopadł do niego i zapał pod ramiona. Ochroniarz pociągnął staruszka do siebie z całej siły wyszarpując z pazernych objęć część walczącej o życie ofiary. Uścisk macki osunął się na nogi staruszka. Widząc, że jest szansa uratować tego człowieka i słysząc dobiegającego z tyłu krasnoluda, Konrad dopadł do staruszka by wesprzeć Dietricha.
Stwór jednak nie był jak inni jego pobratymcy. Ognia bardziej nienawidził niż się go bał. Przeklęty żywioł chciał drwić sobie z niego w jego własnej domenie. Z niego! Władcy Szlamu! Dzierżąca go strawa gorzko pożałuje...
Dwie dodatkowe macki wystrzeliły wysoko w powietrze i nim Konrad, lub Dietrich zdążyli cokolwiek zrobić opadły na nich z impetem. Dietrich poczuł tylko rozprysk szlamu na twarzy, gdy macka chybiwszy go uderzyła w ścianę kanału. Konrad miał mniej szczęścia. Stwór trafił go w prawą nogę przewracając chłopaka na chodnik kanału. Młody Sparren poczuł jak wilgotny uchwyt tężeje zaciskając się boleśnie na wysokości kolana i zaczyna ciągnąć w stronę swojego galaretowatego korpusu zalegającego w korycie kanału.
Dopiero wtedy do starcia włączył się Gomrund. Krasnolud zaprawiony w bliskości ognia i schroniony za płonącą osłoną wydał się stworowi czymś przerażającym. Ta strawa nie dzierżyła ognia. Ta strawa była ogniem! Chwila zawahania wiele go kosztowała. W powietrzu rozniósł się paskudny smród, gdy płonący spirytus zetknął się z galaretowatym ciałem. Coś jakby gwałtowny dreszcz bólu przeszył drgające cielsko, które gwałtownie już rzucało się po całym korycie wzburzając w powietrze rozbryzgi ścieku.
Dietrich szarpnął ponownie. Tym razem jednak stwór nie dał się zaskoczyć i odebrać sobie smakowitej i ciepłej jeszcze ofiary. Starzec wrzasnął boleśnie. Wpierw desperacko obejmował walczącego o jego życie Dietricha, czy mu przeszkadzał cokolwiek, ale zobaczywszy koniec rzuconej mu przez Sylwię liny ucapił się jej z całej siły i pociągnął prawie do reszty wyrywając się oślizgłej macce.
Ręce Konrada szukając na oślep jakiegokolwiek oparcia, którego chłopak mógłby się złapać, znalazły w końcu wyrwę w chodniku. Zagłębiły się w nią kalecząc się w kilku miejscach, ale stwór nie dał rady go przeciągnąć. Erich dopadł do niego w porę, by pochodnią przysmażyć mackę, która zluzowała uchwyt i uciekła w stronę galaretowetgo korpusu.
Ostatnie obłe odnóże próbowało sięgnąć wozaka w odwecie za poparzenie, ale tylko wpadło w płomień trzymanej przez niego pochodni.
Krasnolud przypieczętował porażkę Władcy Szlamu. Skapujący z tarczy spirytus, który nadal płonął na powierzchni ścieku i wrażona celnie w środek korpusu pochodnia zmusiły w końcu kanałowego napastnika do wycofania się w jedną z bocznych okrągłych rur.
- Ulthar, Ulthar, Ulthar, Ulthar... - szeptał skulony przy ścianie kanału staruszek, przeczesując jednocześnie swoje pozlepiane siwe włosy. Był potwornie wychudzony i ku lekkiemu zaniepokojeniu Dietricha i Konrada, zdawał się być na coś chory. Brudną, zniszczoną twarz miał wysypaną drobnymi czerwonymi krostami, których wcześniej nie dało się zobaczyć. Kiwnął głową i nie zważając na swych wybawców na czworakach pognał do swojego legowiska. - To ja jestem. To ja. Ulthar...
I po tych słowach w jego oczach pojawiły się łzy i staruszek zaczął pochlipywać żałośnie. Po chwili obejrzał się na swoich wybawców wystraszonym wzrokiem jakby dopiero ich dostrzegł, a jego spojrzenie zatrzymało się na Erichu.
- Ttto Ty! Znak jest nad tobą przeklęty! Strzeż sie tych, którzy sprowadzą Chaos! Strzeż się! Zniszczą to miasto! Zniszczą wszystko! To pewne! Taaak... Krew! Krew i gówno!

Słysząc słowa obdartusa Erich zaklął cicho. Nawet menele z kanałów go znały. Nosz jasna cholera. Już myślał, że pozbył się problemu, wraz z wyjaśnieniem, że testament był podpuchą, a tu proszę. „Znak nad tobą przeklęty”.
- I żeby Çię to gówno oşrało dziadygo. – mruknął rozeźlony kiwając głową.
- Jaki znak? – powtórzył pytanie Sylwii i podniósł oczy do góry spoglądając na sklepienie kanału nad swoją głową – Bredzi. Niç nade mną nie ma.
Puścił oko do dziewczyny nie mając zamiaru wyjaśniać jej zawiłości intrygi, jak przywiodła go do Bögenhafen.
- Właśnie dlatego, że jeşteśmy chorzy, ranni i uşmarowani gównem powinniśmy şzukać dalej. Nie mamy żadnych dowodów i wşzyştko ço zrobiliśmy pójdzie na marne. Nie po to zatrułem şię jakimiś pierdolonymi grzybami, żeby teraz bulić 7 koron, albo iść do pierdla.
Erich wprawdzie mówił do Sylwii, ale tak naprawdę zwracał się do kompanów.
- Chodźmy ştąd. Już niedużo nam zoştało. Trzeba było zaçząć şprawdzać kanały od ştrony rzeki. Jeśli ştwór chciał zwiać na wolność, to tam by şzukał wyjścia.
Stwierdził spoglądając na mapę i wodząc po niej palcem.
- Idziemy? – spytał oczekując potwierdzenia.
 
Tom Atos jest offline