Wątek: Tysiąc Tronów
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2012, 17:37   #394
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Było lato. Backertag, 25 Sigmarzeit. Złoty Bażant, całkiem dobra karczma w Altdorfie, jak zwykle o tej porze pełna była ludzi. Tego wieczora jednak słuchano tu opowieści, przekładając je nad całą resztę, choć może akurat nie nad piwo, które się lało. Trwało to już któryś dzień, ale ten miał być ostatnim. Trójka obcych, weteranów, opowiadała swoje przygody, choć powiedzmy sobie szczerze, kto niby w nie wierzył? Pamiętano jednak Krucjatę Dziecięcą, która pojawiła się na chwilę pod tutejszymi murami. No i ci tutaj wyglądali tak, jakby faktycznie wszystko to mogli przeżyć. Widać to było w oczach i pewnych ruchach, silnych mięśniach i bliznach. Mężczyzna o jasnych włosach miał jedną prawie w poprzek twarzy, choć nie głęboką, to wyrazistą, nieco szpecącą kwadratową, ale raczej przystojną twarz. Nie przeszkadzała ona na pewno siedzącej blisko niego, niskiej i wciąż bardzo młodej dziewczynie. Jej twarz pozostała prawie bez zmian, nieliczne ślady walk były prawie zupełnie niewidoczne, ale każdy widział, że brakowało jej dwóch palców u lewej dłoni. Przy gwałtowniejszych ruchach krzywiła się także z bólu, ale kto jej by zaglądał pod ubranie, by sprawdzić gdzie jeszcze coś ukrywa? Trzecim obcym był baryłkowaty, niemłody już krasnolud o długiej, bujnej brodzie, choć siwawej już w niektórych miejscach, gdzieniegdzie przerzedzonej i ze śladami nierównego ścinania, być może poprzez ostrą stal. Owa broda zasłaniała prawie wszystko, prócz jednego - czarnej opaski na jednym z oczu, którego khazad najwyraźniej został pozbawiony. Blizna szła jeszcze łukiem przez czoło, ginąc we słowach na głowie.
Ci właśnie obcy opowiadali, kończąc właśnie kolejną część własnej historii, a także opowieści o tym, którego przez jakiś czas nazywano Sigmarem Odrodzonym.


- Cóż to była za bitwa, tam w tym Helfurcie! Wojów wielu nie było, bo tylko Rycerze Kruka, czy jak im tam było, co wjechali na zamkowy dziedziniec, przerywając obrzędy zaślubin, które trzeba przyznać dziwaczne były, bo bardziej jak jakowyś rytuał wyglądały. Cała ta Lydia, ładniutka, ale jakże blada. Się później okazało, że to wampirzyca przeklęta, gdy zaczęła swoich ożywionych gwardzistów na rycerzy słać. No i w środku my, przebrani jak nomadzi, chociaż prawdziwi to błyskawicznie się połapali i znów za broń łapać było trzeba, ganiać za wampirem, który czarami nasz paskudnymi raził, a potem w wieży zabarykadował. Uciekła potem, czarcia baba, tajnym przejściem. Ale chłopca nam się uratować udało, choć wyobraźcie sobie wściekłość naszą, gdy się okazało, że to nie Karl, a Ahmed, Strigan, któregośmy poznali wieki wcześniej, gdy do Altdorfu właśnie się zbliżaliśmy. A Dziecka nigdzie tam nie było, już do Kisleva bieżył, pewnie nawet już tam był. I byśmy pewnie nie poszli dalej, gdyby nie przepowiednie, co o Tysiącu Tronów mówiły i które Lydia w swoich komnatach tłumaczyła. Swoją drogą, Lydia von Carstein, kolejna z przeklętych to była. W tych przepowiedniach był też jakiś tryptyk Lanfranchtich, dzieło, czy przepowiednia jaka, co mówiła, że wampiry mogą te całe trony zdobyć, światem rządzić, tyle, że chłopca do rytuału potrzebują. Specjalnego chłopca.
I se wyobraźcie, że pomyślały, że to właśnie Karl się nada i przez to przeinksze bladolice za nim po całym Imperium biegały.
A my za nimi. Bo nam nowe konie dali, ubrania, wyposażenie i jeszcze ze setkę koron, cobyśmy za uciekającą Lydią na północ podążyli. Tośmy podążyli.

Przerwał na chwilę, kończącą kolejną część tej opowieści. Przepłukał gardło. To właśnie Khazad najwięcej opowiadał, ale niekoniecznie słuchający to lubili, bo każdy wiedział, że koloryzował. Nie za wiele, bo pozostała dwójka za wiele prostowała i ostatecznie, tu już pod koniec historii, mówił prawie wyłącznie prawdę.


- Ruszyliśmy więc dalej bez zbytniej zwłoki, kierując się na północ, prawie na wprost do Kislevu, przypuszczając, że właśnie tam będzie chciał udać się Karl. Minęliśmy stolicę Ostermarku, od której odbiła się Burza Chaosu, nie niszcząc samego miasta. Przeszliśmy u podnóża Karak Kadrin i korzystając z ostatnich dni jesieni, wjechaliśmy na równiny, pokryte już częściowo śniegiem, a przede wszystkim owiewane paskudnym, lodowatym wichrem. Zaatakowano nas tylko raz w tamtych dniach, ale sama pogoda i trudności wszelkiej maści spowalniały naszą podróż. Mogłyby nawet zatrzymać, gdyby nie zdobyczny powóz, chroniony w środku przed większością wybuchów nieprzewidywalnej pogody. A potem zaczęliśmy napotykać ślady przejścia Krucjaty.
Soe pokręciła głową, wracając wspomnieniami do tych widoków.
- Już wtedy pojęliśmy, że musiało się coś stać, coś paskudnego. Po drodze trafialiśmy na wypalone domy a nawet całe wioski, na przerażonych ludzi, ogniska zarazy a nawet wieści o pojawiających się nowych mutacjach. To już nie była ta sama Krucjata, ale parliśmy jej tropem niestrudzenie. Aż pewnego dnia natknęliśmy się na Łowcę Czarownic, który nakierował nas na uciekinierów z obozu Karla. Kryminalistów i mutanta, nikogo, kogo należałoby oszczędzić, więc roznieśliśmy ich na mieczach, oszczędzając tylko jednego, wykupującego się wiedzą o miejscu pobytu Sigmara Odrodzonego. A raczej o ostatnim miejscu, o którym wiedziano. Wiosce Zhidovsk, leżącej u podnóża Turni Shargun. To on nas tam poprowadził, a każdy nasz postój nawiedzany był przez Czarny Lód, wielką bestię, poruszającą się w towarzystwie mgły, przybierającej postać ogromnego psa. Było to bardzo dziwne, bowiem szybko zawracał, tak jakby chciał, abyśmy poszli z nim w stronę mgły, gdzie znikał, gdy tylko zrobiliśmy to, co chciał. Codziennie. Dopiero później dowiedzieliśmy się, gdzie tak naprawdę chciał nas skierować.
Wszystko to przyjmowano z szeroko otwartymi oczami. Dla nich to było lekka i ciekawa rozrywka, bo niewielu mogło pozwolić sobie na to, aby traktować opowieść poważnie.


- Wioska była mała, w spokojnych czasach było tam nie więcej niż pięćdziesiąt osób. Ale wtedy, gdy przebrnęliśmy przez śnieg i zatrzymaliśmy się na jej obrzeżach, była pełna ludzi. Nie tylko mieszkańców. Była tu rzecz jasna Krucjata, ale nie taka, jak ją pamiętaliśmy, przynajmniej nie do końca. Nie było tu znajomych twarzy, z tego co się dowiedzieliśmy, cały Wewnętrzny Krąg zginął w zamieszkach pod Wolfenburgiem. Był Chaos, prawie nie kryjący swoich paskudnych macek. I były czarne powozy, bardzo podobne do naszego, zdobycznego. Do nich nawet się nie zbliżyliśmy, chociaż na pewno nas obserwowali. Zaatakowali jeszcze tej samej nocy, zmuszając do ucieczki z wioski, odcinając nas też od jej problemów, nieważnych w świetle tego, po co przybyliśmy. Zdążyliśmy się dowiedzieć, że Karl odszedł z kilkoma najbliższymi sobie ludźmi w kierunku Turni, znikając w lesie dobry tydzień temu. Odszedł szukać kogoś, kto wśród tutejszych nazywany był Czarną Wiedźmą, uosobieniem tego co złe. Tu bano się nawet straszyć nią dzieci. I choć nie wiedzieliśmy gdzie szukać, robiliśmy to, jednocześnie uciekając i zabijając sługi nieumarłych. Nie baliśmy się już ich wtedy, przeszliśmy za dużo. Być może jednak w końcu by nas dorwali, gdyby nie Czarny Lód, również śledzony i atakowany z nieznanych nam powodów. Ale gdy poszliśmy jego tropem, doprowadził nas do jeziora, nazwanego według map "Łonem". Zatrzymał się tam, tak jak zwykł to robić, a potem nie zniknął we mgle, a w wodzie. Tak, to był znak. Karl właśnie tam poszedł, tam kryła się Czarna Wiedźma. Nie mieliśmy czasu zbierać więcej informacji. Wampiry były tuż tuż...
Jost przerwał, wpatrując się w twarze słuchających. Teraz emocji było niewiele, ale wtedy historia była zupełnie inna. To właśnie jednemu z wampirów zawdzięczał paskudną bliznę. Na niektórych twarzach widział strach i niepewność. Tak jak powinno odbierać się tę opowieść o Czempionach Sigmara Odrodzonego. A dokładniej mówiąc - mutanta, którego tak błędnie nazwano. Teraz już nikogo nie oszukiwano brednią o Dziecku, dlatego też pozwalano opowiadać im tę historię bez przeszkód. Świat musiał wiedzieć, że nie było nikogo takiego, nie było Sigmara Odrodzonego.


- Najpierw znaleźliśmy jaskinię, ukrytą za samym jeziorem, w krzakach, wtedy już podeptanych. A w środku spotkaliśmy ich po raz kolejny. Długouchych, znaczy. Ale teraz już mieliśmy wspólny cel, Karl nie miał prawa żyć na tym świecie, bowiem sprowadzał na niego tylko zło i śmierć. Tak oni twierdzili od początku, teraz i my skłonni byliśmy im uwierzyć, zwłaszcza że tych sześciu elfów było naszymi jedynymi sojusznikami tam. Pięciu, gdy już dotarliśmy do leża Czarnej Wiedźmy, do którego wejścia należało przepłynąć pod znajdującymi się pod wodą skałami. Nie było to proste, bo po drodze napotkaliśmy abominacje Chaosu, atakujące nas ze wszystkich stron. Jeden z elfów stracił życie, a Soe - dwa palce. Przedostaliśmy się jednak do Leża Czarnej Wiedźmy, paskudnego kompleksu, labiryntu jaskiń, tak bardzo spaczonych, że smród atakował nozdrza z wielką siłą, jak w pamiętnej rezydencji, Willi Hahn. Teraz już jednak nie mogliśmy się wycofać.
Na twarzach całej trójki odmalował się po raz kolejny niesmak, wspomnienie było jeszcze zbyt świeże, aby nie powracało w koszmarach i paskudnych wizjach.
- Nie da się opowiedzieć, co przeżyliśmy w tym okropnym, strasznym i żywym organizmie, jakim był labirynt. Walczyliśmy z bestiami najbardziej plugawymi, jakie tylko można sobie wyobrazić. Przechodziliśmy przez miejsca, które będą powracać w koszmarach do końca naszych żywotów. Starliśmy się ze sługami wmapirów i przedzieraliśmy cały czas do przodu, rozpaczliwie szukając Karla. Aż stanęliśmy u wejścia do wewnętrznego sanktuarium, gdzie starliśmy się z obrzydliwą bestią, którą stał się czarnoksiężnik, kiedyś zwany Ruprechtem Hahn. Po starciu z nim, z elfów żył już tylko Lorinoc, co świadczy o tym, jak wielkie szczęście mieliśmy, choć Degnar stracił w tej walce oko. Zdobyliśmy także klucze, pozwalające nam ruszyć dalej. A to było tylko preludium do tego, co działo się w wewnętrznym sanktuarium.
Nieprzyjemnie było o tym wspominać. Dlatego pomijali szczegóły, tak jak chciały pominąć je ich umysły.
- Prowadziła tam sala wypełniona scenami życia Czarnej Wiedźmy. Obrazy pięknej, niesamowicie wręcz pięknej kobiety, prowadzącej do boju tysiące wojowników chaosu i zwierzoludzi prosto na miasto Praag. Jej uczucia, niespełnione miłości, rozczarowania i osiągnięcia. Wszystko to widzieliśmy w fioletowym ogniu, zastanawiając się, czy przed tym była zwykłą, ludzką kobietą. Potem znów było miasto, jej ciało przeszyte setkami strzał, jej droga do jeziora. A my dotarliśmy do ostatnich schodów, osnutych mgłą, gdzie widzieliśmy samych siebie, widzieliśmy tych, których spotkaliśmy na drodze, podczas naszej pogoni za Karlem, od samego Marienburga. Wszystkich w agonii, paskudnej i bolesnej, mimo, że przecież nic nie czuliśmy. To także wraca w koszmarach. A potem weszliśmy do sanktuarium.
Zatrzęśli się mimowolnie. Koniec był ulgą. Ale i był najmocniej wyryty w ich umysłach.
- Komnata mieniła się kolorami tęczy. Karl klęczał na ziemi, a jego aura wciąż działała. Soe i Jost od razu poczuli miłość i konieczność obrony biednego chłopca. Ludzie, hah! Chłopak był blady, a jego oddech płytki. Cała jego sylwetka drżała, tak jakby przekształcał się w coś innego. Jego oczy wydzielały plugawy blask. Pięć wampirów stało dookoła niego, wszystkie w swoich paskudnych, prawdziwych formach. Wyraz ich pysków wyrażał prawdziwą grozę, a krwawe łzy spływały po ich policzkach. Być może wszystko skończyłoby się inaczej, ale wśród nas wciąż był elf ze swoim łukiem. Zdążył wypuścić dwie strzały, zanim ruszyliśmy do jakiegokolwiek działania. Zdążył wystrzelić dwie celne strzały, przeszywając nimi Karla i wyzwalając wampiry, które rzuciły się do ataku, zabijając Lorinoca, zmuszając nas do rozpaczliwej walki o swoje życie. Byli tak samo dobrzy w walce, jak my, może nawet lepsi, a mieli przecież do dyspozycji także swoje nadnaturalne moce. Ale wytrzymaliśmy! Wytrzymaliśmy aż do ostatniego oddechu, jaki wydał z siebie Karl, zabierając ze sobą swoją aurę. Ocknęły się wtedy wampiry, nie troszcząc się o dobijanie nas. Jeden po drugim uciekały w popłochu. One też były tylko marionetkami w tej grze. Myślę, że Czarna Wiedźma była wtedy w Karlu, próbowała go posiąść. Nie miała już prawdziwej postaci, dlatego nie wiem, czy ją zabiliśmy. Później wracając natknęliśmy się na jej szczątki, to znaczy szczątki jej prawdziwego ciała.
Odetchnęli, historia była kompletna, choć nie zawierała ich powrotu do Imperium, najpierw poprzez gnijący labirynt, potem przez szczątki Zhidovska, przez które przejchali Skrzydlaci Jeźdźcy, elita wojsk Kislevu, zabijając wszystkich i wszystko, a potem paląc to aż do gruntu. A potem dalej i dalej, aż do Altdorfu, gdzie wreszcie ich wysłuchano, choć nie uwierzono we wszystko, prócz jednego. Karl, domniemany Syn Sigmara, nie żył.
- Ale wy w to i tak nie wierzycie, co?
 
Sekal jest offline