Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2012, 08:53   #33
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Nie wiem nic. Jest wokoło ten rzeczy niepokój,
który rzeki przesyca i morza obłoków,
który jest sam przez siebie, a ja ponad którym
jestem jak smutne dziecko przenoszące góry.
I nie wiesz nic, i możesz ręce jeszcze
zanurzyć w płynności rzeczy i rzeczy niepokój.
Bo jest w tym jak w tworzeniu z marmuru drzew żywych
(które się same ciosają pod ręką)
coś jak nieuchwycenie w locie złotej grzywy,
jak opadanie - smutne i jak ziemia - piękne.
Jak ziemia, bo ta w trwodze najdalszej wywoła
- i w grobach - jakąś smukłość anielską kościoła.
Więc idź, chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu,
bo nie w tobie jest trwoga, ale ty przez trwogę.
Bo to nie żądzą wzrasta, ale zapatrzeniem,
jak wierzby, które rosnąc w wodzie, rosną - cieniem.
Wtedy ziemia się skurczy, aż za wąska stopom
będzie chmura - na przekór arkom i potopom.
Tylko ludzie znad trawy - jak krowy - spojrzenie
zwrócą w niepokój rzeczy, w to, co zapatrzenie,
i przez swoją osobowość, w to, co gromem śniło,
powiedzą nierozważnie i osobno: miłość.
Wiersz autorstwa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Rzeczy niepokój ”.


ROZDZIAŁ PIERWSZY - STRACH



Kilka kolejnych dni przeminęło szybko. Przeminęło w strugach deszczu, w porywach zimnego wiatru i ponurej, jesiennej atmosferze. W cuglach codzienności trudno było zaganianym, zapracowanym przyjaciołom z dzieciństwa na dłuższą celebrację spotkania. Bo praca, bo studia, bo rodzina, bo inne życie. Bo ...

Właśnie ... zawsze było jakieś „bo”....

W telewizji zapowiadali wczesne przymrozki. Kończył się październik i nastała wigilia listopada.

31 października 1991 roku. Czwartkowy wieczór. Na zachodzie dzieciaki chodziły w przebraniach grożąc psikusem i prosząc o cukierki. Halloween. Mało znane święto w Polsce. Jeszcze. Mało kto pamiętał, że wyrosło ona na pniu innego święta. Celtyckiego Samhain. Celtowie wierzyli, że w noc wigilii Samhain duchy osób, które zmarły w trakcie minionego roku oraz tych, które się jeszcze nie narodziły, zstępowały na ziemię w poszukiwaniu żywych, by w nich zamieszkać przez okres następnego roku. Celtowie również nie byli dalecy od prawdy. Wiedzieli, że ta noc jest wyjątkowa. I niebezpieczna.

Polacy mieli inne święto. Również poświęcone zmarłym. Dzień 1 listopada, w którym cmentarze rozbłyskiwały zniczami i wypełniały się barwami nagrobnych chryzantem. Ogień i kwiaty. Najstarsze znane ludziom formy szacunku dla zmarłych.
Niektóre kultury dodawały do tych symboli wotywnych także jedzenie, alkohol bądź ... krew.

Tak. Ta ostatnia ofiara bardzo odpowiadała niektórym istotom.


BASIA ZIELIŃSKA

Jesień wkroczyła w fazę, która zawsze budziła depresję. Coraz krótsze dni, prawie nieustanne opady i ta wszechobecna wilgoć.

Na Węglowej nie było centralnego ogrzewania. Kamienica ogrzewana była tradycyjnie – węglem. Kiedy robiło się zimniej całą ulicę skrywał wyczuwalny dym z kominów. Kwartał wyglądał wtedy jak teren przy jakiejś kopalni. A kiedy przychodziła zima i spadał śnieg, w kilka dni stawał się on tak samo czarny, jak cegły starych kamienic.

Tego dnia Basia zmuszona była zostać troszkę dłużej w miejscu, w którym lubiła spędzać wolny czas – w Miejskim Domu Kultury. Od sprawy z morderstwem Andrzeja nie lubiła wracać do domu po zmroku. O tej porze roku było to jednak nieuniknione. Gdyby chciała zdążyć do domu przed zmrokiem musiałaby chyba wychodzić o czternastej.

Basia nigdy nie korzystała z drogi na skróty – przez podwórka obok garaży. Wiedziała, czym zapuszczanie się w takie ciemne miejsca grozi samotnym i młodym dziewczętom. Wolała nadłożyć drogi i z przystanku tramwajowego dostać się na Węglową dłuższą drogą ulicami.

Pogoda wygoniła większość ludzi do domów. Co więcej, znów były jakieś problemy z elektrycznością. Cała ulica pogrążona była w ciemnościach. Nie świeciły się ani uliczne lampy, ani okna kamienic. Tylko gdzieniegdzie przebłyskiwał drobny ognik zapalonej świeczki.

Basia ruszyła z duszą na ramieniu. Spięta, jak mała sarenka. Widziała naprawdę niewiele i co rusz potykała się o jakąś nierówność w chodniku lub wpadała nogą w dziurę. Raz o mało nie skręciła sobie kostki.

I wtedy poczuła, że jest obserwowana. Było to wręcz fizyczne uczucie. Takie, które powodowało, że do gardła podchodził paniczny strach, że ciarki przesuwały się po plecach, wzdłuż kręgosłupa rozlewając lodowatymi strumieniami na resztę ciała.
Dyskretnie przyśpieszyła kroku i zaczęła wypatrywać zagrożenia. I wtedy ujrzał coś, co spowodowało, że z jej ust wydobył się jękliwy pisk.

Okna!

We wszystkich kamienicach w oknach widziała twarze. Zniekształcone, rozmazane a czasami wręcz nieludzkie.



Wyglądały, jakby na coś czekały. Wpatrywały się w biegnącą Basię z drapieżną chciwością. Z jakimś perwersyjnym głodem. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że póki okna są całe nic jej nie grozi. Jednak i tak pędziła na złamanie karku. Byle dalej od potwornych obserwatorów. Byle szybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.

W końcu dobiegła do bramy na Węglowej 13. Wpadła do niej nawet nie zauważając, że ktoś w niej stoi. Basia zderzyła się z tym kształtem w ciemnościach ....

W chwilę później z bramy na Węglowej 13 dobiegł przeraźliwy, dziewczęcy krzyk który ucichł równie szybko, jak się zaczął ....





WANDA JAWORSKA


Praca pozwoliła Wandzi zapomnieć, chociaż na chwilę, o dziwnych omamach, jakich doświadczała od kilku dni. Zrzucała to na karb przepracowania. Zrzucała to na napięcie związane z okrutną śmiercią „Czubka”.

Prace nad wystawą zbliżały się do etapu finalnego. Zostało już naprawdę niewiele czasu do 11 listopada, – kiedy to planowano oficjalne otwarcie pierwszej w Mieście wystawy poświęconej odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Na wystawie miały być szychy z Miasta – prezydent, nowo wybrani posłowie i senatorowie. Jak to mawiała Pani Iza – „teraz patriotyzm to doskonała promocja dla żądnych władzy głupców, pani Wando. Niech pani zapamięta moje słowa”.

Na nudę zatem Wanda nie mogła narzekać. Wychodziła z domu wcześnie rano, wracała przed siódmą, czasami później.

- Umordujesz się w tej pracy, dziewczyno – marudziła matka. – Kiedy sobie męża znajdziesz, jak ciągle tylko ta praca i praca.

Tak. Matka już dawno temu zapisała dwudziestoczteroletnią do rejestru starych panien.

Dnia 31 października Wanda zdecydowała się pracować tak długo, jak tylko starczy jej sił. Nie dlatego, że lubiła aż tak bardzo swoją pracę. Raczej dlatego, że jutro było święto, pojutrze sobota, a po niej niedziela. Trzy dni bez pracy. Potem nerwowy tydzień i prawie zaraz wystawa!

Dlatego została prawie jako ostatnia w pracowni sprawdzając kolejną partię grafik i zdjęć oraz podpisów pod nie.

Światło zgasło bez ostrzeżenia, kiedy pochylała się ze szkłem powiększającym nad jedną z prac. W jednej chwili wszystkie jarzeniówki zgasły pogrążając pracownię w absolutnych ciemnościach. To musiało być coś poważniejszego, bo do budynku nie dochodziło nawet światło z ulicy.

Wanda stała w ciemnościach, bojąc się wykonać chociażby najdrobniejszy ruch. Rodziła się w niej atawistyczna potrzeba ucieczki w stronę światła. Ciemność, otaczająca ją ciemność, nie była tylko stanem braku światła. Była ... czymś złym. Czymś namacalnie złym. Czymś groźnym.

I wtedy do wyczulonych zmysłów dziewczyny dobiegł dziwny dźwięk.

Szuranie czymś metalowym po kamiennej posadzce. Potem odgłos czegoś spadającego z trzaskiem na ziemię.

Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Dłońmi zatkała sobie usta, by nie krzyczeć w bezrozumnej panice. Kucnęła nisko, kryjąc się przed tym kimś, kto zrzucił coś w pracowni.
Zamarła.

Kolejny dźwięk przeszył ciemność. Dyszenie. Nie ludzkie, Raczej, jakby w pracowni gdzie przygotowywano materiały na wystawę, w niewiadomy sposób znalazło się jakieś wielkie, dyszące zwierzę. I kolejny dźwięk. Mlaszczący, przywodzące na myśl wielki jęzor oblizujący oślinioną paszczę. Chrobot – czyżby pazurów – zbliżał się w jej stronę.

- Whhhandzjhuuu – niewyraźny, jękliwy głos zjeżył jej włosy na całym ciele. Z trudem rozpoznała w nim swoje imię.

Nagle coś zaczepiło sweter na jej ramieniu i szarpnęło w tył, z brutalną, gwałtowną siłą. Wanda momentalnie znalazła się na podłodze. Czuła, że szoruje plecami po posadzce. Już nie panowała nad swoim krzykiem.

Nagle poraziło ją światło, które nieomal rozerwało jej oczy. Siła, która ciągnęła ją po ziemi znikła, ale Wandzia poczuła też, że jej głowa trafia na coś twardego i znów zapadła w ciemność.


* * *


Ocknęła się po dłuższej chwili orientując, że ktoś coś do niej mówi i próbuje ocucić.

- Pani Wando, panienko!

Wyjęczała coś panicznie nim zrozumiała, że to pan Mietek – dozorca z jej pracy, pilnujący budynku w nocy. Sympatyczny człowiek, którego większość ludzi lubiła.

- Boże. Pani Wando. Leci pani krew z głowy. Proszę się nie ruszać. Zadzwonię po pogotowie.





TERESA BUŁKA - CICHA


Paweł poprawił się. Poszedł do pracy we wtorek i nie pił. Zależało mu. Na niej i na rodzinie. Wiedziała, że w ten sposób chce też jej powiedzieć „przepraszam” za to, że ją uderzył. Ale nie wracali do tego w rozmowach. Jakby nigdy nic.

Szykowali się do Wszystkich Świętych. Teresa nie lubiła tego święta. Jej teściowa zawsze szła na grób swego męża. A Paweł i rodzina towarzyszyli jej w tej pielgrzymce. Paweł miał dziwny zwyczaj modlitwy nad grobem. Zawsze opowiadał zmarłemu ojcu, jaką dobrą ma żonę, jakiego wspaniałego wnuka mu dała. Czasami też żalił się na los i na upadek komuny. Na bezrobocie i ciężkie warunki życia dla ludzi uczciwych, podczas gdy „ci złodzieje” dorabiają się nieuczciwie majątków. Ten rok pewnie będzie podobny. Znów będzie musiała wysłuchać wynurzeń męża nad mogiłą ojca.

31 października miała wolny wieczór. Antek zasnął dość szybko. Teściowa zajmowała się swoimi sprawami, – czyli oglądaniem TV. A Paweł siedział w kuchni, sączył kolejne piwo i palił papierosy.

Weszła, by zapytać go czy czegoś nie potrzebuje i zamarła w drzwiach do kuchni zdjęta nagłą grozą.

Jej mąż przeglądał zdjęcia. Czarno-białe i wyblakłe kolorowe kartoniki zaścielały prawie cały blat kuchennego stołu. W pomieszczeniu było aż gęsto od dymu. Opary kłębiły się, wirowały, jak zagubione dusze nad otwartymi grobami.

Paweł siedział sztywno. W zgiętej ręce przed twarzą trzymał jakieś zdjęcie i mamrotał coś niezrozumiale pod nosem. Słowa, niewiele głośniejsze od szeptu nie miały żadnego sensu, ale sposób, w jaki wypowiadał je Paweł poruszały jakąś strunę w duszy Teresy. Budziły pierwotny, skryty w zakamarkach jestestwa lęk. Nienazwaną obawę. Bełkotliwe słowa pijanego Pawła nie miały kompletnie sensu, ale było w nich tyle zimnej, jadowitej nienawiści, że Teresa bała się ruszyć, czy nawet głośniej odetchnąć.

Paweł przerażał ją dużo bardziej, niż kiedy pijany w sztok wyzywał ją od kurew za chwilę przepraszając i zapewniając o swojej miłości.

- ....jibaząjęjibazałibazakus...cyżałdarkuakusa kus....wapałdarkuakuseinm....bazałibazałibazaku s

Jeden, długi, niezrozumiały ciąg przerywany niezrozumiałymi fragmentami.

W końcu Teresa przezwyciężyła swój strach.

- Potrzebujesz czegoś, Paweł? – zapytała spokojnie.

Jej mąż drgnął na krześle, jakby kopnęła go w krzyż. Odwrócił się do niej. Miał pustą twarz człowieka, który śpi i zimne, straszne oczy. Jednak w mgnieniu oka twarz Pawła wróciła do normy.
- Co? – zapytał niezbyt przytomnie. – Co?

- Chcesz kawy albo herbaty?

- Nie. Mam piwo. Nie trzeba.

Teresa spojrzała na zdjęcie trzymane w dłoniach przez męża. Jego ojciec uśmiechał się z fotografii, jako młody mężczyzna w mundurze. Musiała przyznać, że Paweł strasznie go przypomina.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-01-2012 o 09:46.
Armiel jest offline