Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-01-2012, 06:07   #93
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Więc jednak. To Boven i jej całe przedszkole z panem wychowawcą. Westchnął ciężko widząc długi szereg pokracznych trupów niezdarnie jak pokraki ciągnących w ich stronę. Nie będzie zawracać. Kolejny raz trzeba spalić za sobą most. Normalka. Życiowa rutyna tym razem bez przenośni. Na mapce turystycznej skreślił kilka słów obok wyznaczonej trasy i wysiadł z auta. Pogoda była pieska.

Podniósł rękę w geście powitania i ruszył bez słowa zdecydowanym krokiem nieznacznie ciągnąc za sobą skręconą nogę. W lewym ręku trzymał papier. Prawa zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Kiedy podszedł blisko Boven, zatrzymał się i podał jej broszurę na której były widoczne również boczne drogi. Od mostu w Carlton, gdzie byli, wzdłuż sto pięćdziesiątki trójki na południe, czarna krecha mazaka wiła się odchodząc później w Gold Creek Rd, potem szosę 4330 i wreszcie zmieniając nazwy w Cooper Mountain Road. Szosa wiodła wprost do Chelan. Miasteczko zaznaczone było w kółeczko. Pateros na trasie dwudziestki przekreślone zaś z wykrzyknikiem. "Jeźdźcie przodem, pogadamy potem” - koślawe i niezdarne wyrazy, wszak był praworęczny. W milczeniu wyciągnął przed siebie papier w jej stronę, aby go sobie wzięła, a głową skinął w stronę zbliżających się trupów dając do zrozumienia wzrokiem to samo, co było na mapie w tych kilku zapisanych na kolanie słowach.

Boven nie była zachwycona. Ściskała mocno pistolet, marszcząc brwi.
- Głos straciłeś? Co ci się stało w rękę? Odsuń się...
Uniosła broń, zmuszając go do cofnięcia się. Wzięła jednak papier.
- Dlaczego sądzisz, że ci zaufamy? - zapytała.
Jej szeroko otwarte oczy, gdy zobaczyła narysowane kreski, nie mogły udawać zaskoczenia. Czy to tym co jej podał, czy faktem, że faktycznie liczył na zaufanie.
Jorgensten zmierzył ją również nieco zdziwionym wzrokiem, choć jeśli to dostrzegła to chyba tylko po oczach na tej jego zarośniętej i umorusanej juchą gębie. Na dodatek mierzyła w niego z gnata. Znowu patrzył w wylot lufy. Nic sie nie zmieniło w jego pojebanym życiu. Nawet jak świat się zjebał to dalej było tak samo.
- Bo już raz ci uratowałem życie głupia, niewdzięczna dupo? - wycedził z pogardą i odwrócił się odchodząc w stronę mostu.

Green nie odzywal się za wiele. Euforia przeradzała się w ból, zapewne namiastkę tego, co czeka go po tym, jak tajemniczy lek przestanie działać. Obserwował scenę spotkania z mniejszym zainteresowaniem, niż poświęcał je okolicy. Był gotowy bronić samochodu ze wszystkich sił i całym arsenałem jaki miał pod ręką. Czekał na rozwój sytuacji. Nie wtrącał się. Oszczędzał siły.

Marie nie zamierzała go powstrzymywać. Odwracając się nie widział także wyrazu jej twarzy.
- I niedługo potem zacząłeś strzelać do mężczyzny, który nic ci nie zrobił. – padło zza jego pleców.
- A skąd wiesz, że to ja zacząłem do niego strzelać pierwszy święta naiwności? - odkrzyknął bez emocji w przestrzeń idąc przed siebie nim trzasnęły drzwi jej auta. Wsiadła do Humvee i albo nie usłyszała, albo odpowiedzi na to pytanie nie znała, albo znać nie chciała. Nie odpowiedziała mu, siadając za kierownicą.

Święta naiwności? Heh. Cokolwiek to znaczy. Ulubiony tekst starego McCarthy’ego... Edukowany pierdziel i irlandzki świętoszek w personie doktorka, zawsze tak przezywał córkę, ilekroć to tyczyło się Swena. Fuck you old man...

Trupy zbliżały się z każdą chwilą. Były jednak wolne. W porównaniu do mutantów jak slow-mo z opóźnionym zapłonem. Otworzył bagażnik i sięgnął po wiązkę C4. Ustawił zapalnik na jedną minutę i rzucił trzy ładunki na most. Nie liczył na to, że zdmuchną całą konstrukcję, ale kij ich tam wie... Wystarczyło, że przez wyrwany beton na pełnym aut moście, prędko nikt tędy nie przejedzie. W ślad za ładunkami wyrzucił telefon od Ruska. Upadł z trzaskiem obijającego się o beton plastiku. Swen trzasnął bagażnikiem i po chwili wciskał pedał gazu. Jadąc za kolumną aut starał się nie myśleć, co mu wychodziło kiepsko. Zupełnie tak samo jak jakość jego rozumowania.

Na chuj mierzyli w niego? Głupia dupa, głupi szczeniak. Wylęknieni bohaterzy. W jednej chwili zaczął żałować. Tego, że po nią wrócił na wyspie... Może spierdalałby teraz gdzieś hen daleko z fałszywymi papierami... Tego, że dał się wciągnąć w gierkę psychologiczną z Patton szukając chuja do dupy w Bazie Umbrelli... Czy naprawę myślał, że tam znajdzie coś o sobie? O wirusie? I te cholerne wyrzuty sumienia... Twarzy byłej żony w jego pojebanym łbie, na szyji Elisabeth. Stuknął się kułakiem w bok głowy marszcząc z wściekłości nos. Mógł ich kurwa zostawić w rowie i teraz jechać w normalnych warunkach. Mroźne powietrze faktycznie wdzierało się środka szczypiąc w uszy, przenikając ubranie, kłując zmęczone ciało lodowatą temperaturą. Goran nie miałby połamanej ręki... On sam nie musiałby się martwić o wirusa. Niby czemu miała kłamać wcześniej w kabinie, gdy Misio się dowiedział, że już po nim, kaplica? Był niemal pewny, że jest zarażony, że krew mutantów zmieszała się z jego otwartą raną... Do postawienia kropki potrzebował tylko Boven. Chciał usłyszeć wyrok śmierci z cudzych ust, żeby poczuć się z tym lepiej kiedy strzeli sobie w łeb. Że nie miał wyjścia na pewno. Jakaś cząstka skurwysyństwa, która gnieździła się całkiem płytko pod jego skórą bezczelnie łypała szyderczo złośliwym okiem na tę okoliczność, jak na inną formę przetrwania. Mógłby żyć jako maszyna do zabijania, kompletnie wyprany z emocji, potężny i mający wszystko serdecznie w dupie. O wiele prawdziwiej niż teraz. Świat zgubił czaszkę, czemu i on nie miałby razem z nim? Dopasować się do nowego porządku. Żyć dalej jako pojeb z jęzorem dyndajacym u ziemi jak kutanga aktora z pornosa... Bezmyślnie. Z prostym celem. Bez strachu i cierpienia... Nie... Jednak chyba podziękuje takiej alternato-alterna-tywie, pomyślał patrząc na sznur trupów, które były już tak blisko. Bo co to byłoby za życie? Nie pogada. Nie wypije. Nie zapali. Nie pobzyka.

- Fuck! – pokazał groteskowej chmarze zombie zakrwawiony, środkowy palec owiniętej w szmaty ręki. – Off!
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline