Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-01-2012, 17:07   #91
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



JILEK
15:20 czasu lokalnego

Oczekiwanie na szczęście. Tak można było krótko scharakteryzować jego ryzykowny plan, składający się z maksymalnej ilości założeń, które przy nim poczynił. Niewiele zależało od niego samego, przynajmniej nie w pierwszej jego części. Przecież sprawa była jasna i oczywista. Chodziło o zabijanie. O pozbycie się sześciu ludzi, przejście po ich trupach aż do środka kompleksu Umbrelli.
Były tylko dwa malutkie problemy.
On był tu sam, ich było wielu. A na dodatek wcale nie zamierzali mu się podstawiać zbyt mocno. Zagrożenie było dla nich czymś, czego nie chcieli całkowicie likwidować. Może nawet dlatego tak szybko wrócili do bazy, nie próbując wyśledzić jakichś innych oddziałów żołnierzy.
A może mieli pewność, że byli tylko tamci?
Tak czy inaczej, pierwsza część planu polegała na czekaniu. Co ciekawsze, nawet się powiodła, gdy jeden z nich rozmawiał przez chwilę przez krótkofalówkę, a potem ruszył w kierunku zniszczonej kamery.

Jilek śledził uważnie każdy jego ruch. Ubrany na czarno mężczyzna z przewieszonym przez ramię szybkostrzelnym karabinkiem nie był jednakże bohaterem. Doskonale wiedział, gdzie znajduje się kamera, więc wypatrzył ją już z daleka. Nie była bardzo wysoko, zniszczony obiektyw dało się zauważyć, chociaż nie było pewności, że zrobił to ten facet. Nie zmieniło to też faktu, że zatrzymał się, mówiąc coś do krótkofalówki. Zbyt daleko, nie zamierzając iść dalej. Uniósł broń lekko, cofając się powoli. Patrzył nie do końca na Jileka, to musiało mu wystarczyć, jeśli chciał zdążyć, dostać się do wnętrza kompleksu. Wypadł z zarośli, błyskawicznie skracając dystans. Przeciwnik dojrzał go, ale za późno, zbyt wolno się obracając. Poleciały noże, jednocześnie z krzykiem, który wyrwał się z gardła zaatakowanego. Chwilę później noże uciszyły go na zawsze, tylko... że to wystarczyło.
Wróg był ostrzeżony.
Czas był teraz wszystkim. O ostrożności można było zapomnieć.

Chwycił broń zabitego, szybko wracając na swoją pozycję. Ludzie Umbrelli nie próżnowali, uwijając się jak w ukropie, ale nie porzucając tego, co znajdowało się w ciężarówce. Tyle, że zostało tam tylko kilka pojemników, najwyżej kilka kursów. Ten z bronią stał na środku, meldując coś przez krótkofalówkę, ale i uważnie rozglądając się na boki. Jilek nie mógł czekać. W chwili, gdy wszystkich pięciu było na zewnątrz, skoczył.
Skoczył i pociągnął za spust.
Kule z broni maszynowej przecięły powietrze i człowieka, ich ilość wystarczała, nawet jeśli celność ustępowała najlepszym. Mężczyzna zwalił się na ziemię, a Jilek już pędził w stronę otwartych drzwi, ostrzeliwując się nadal, aż do skończenia amunicji w magazynku. Pozostałych czterech ludzi także nie było zwykłymi cywilami, bo padło plackiem natychmiast, sięgając pod ubranie, gdzie każdy z nich miał spluwę. Zwykłe pistolety, ale to wystarczyło, aby zasypać go gradem kul. Jedna zaczepiła o łydkę, druga uderzyła w plecy, ale pancerz na szczęście wytrzymał, choć oba pociski lekko go rozdarły.
A chwilę później wpadał już do betonowego bunkra.

Znalazł się w korytarzyku, a potem stróżówce, praktycznie pustej. Nie było tu monitoringu, jedynie telefon i proste sprzęty. Nie z góry zarządzano tą placówką Umbrelli. Przez sprytnie ukryty wizjer widział tylko teren przed bunkrem, gdzie wciąż czaiło się czterech ludzi z bronią, niepewnych teraz co robić. Jeden z nich zbliżał się właśnie do zabitego, albo by mu zabrać broń, albo krótkofalówkę. Jilek mógł także zerknąć dalej w stronę kompleksu, ale niewiele było w jego naziemnej części. Korytarz, dalej chyba jakieś małe magazyny, sporo poustawianych niedbale pojemników w kształcie beczek od piwa i opatrzonych symbolem parasolki. I pewnie rzecz najważniejsza - winda. Zamknięta teraz rzecz jasna, o szerokich, podwójnych drzwiach, dostosowana do dużych ciężarów. Być może była jeszcze gdzieś inna, osobowa, ale nie widział jej ze swojej pozycji. Użycie jej wymagało przynajmniej dwóch rzeczy - wstukania kodu oraz przytknięcia dłoni lub pokazanie oka specjalnym, umieszczonym tam czujnikom.
I najpewniej windy były jedyną możliwością dostania się na dół. Prócz może wentylacji, ale nie widział tej zaopatrującej w powietrze kompleks na dole.
Był tu sam. Miejsca, w które uderzyły kule, pulsowały teraz narastającym bólem. Bestia w środku budziła się.

A ci na zewnątrz w końcu zbiorą się na odwagę.
Mógł zamknąć drzwi, ale gdzie dotrze bez kodu i siatkówki "uprawnionego" oka?


GREEN, JORGENSTEN
15:24 czasu lokalnego

Samochód połykał metry asfaltowej drogi, mokrej i coraz mocniej zmrożonej przez popołudniowy mróz, który obejmował wszystko w swoje posiadanie gdy tylko słońce nikło za górami i nie prześwitywało nawet przez deszczowe chmury, z których lał się nieprzyjemny deszcz - bardzo odczuwalny przez brak przedniej szyby samochodu, podobnie jak tego kierowanego wcześniej przez Indian - kompletnie niedostosowanego do spotkania z mutantami i zarażonymi, co chyba wychodziło na to samo.
Ale i tak woda nie chciała zmyć wszystkich śladów krwi. Te pokrywały zarówno samochód, jak i ich.

Swen nie jechał szybko, nie mógł sobie teraz na to pozwolić. Nikt się nie odzywał. Goran tylko klął co jakiś czas, gdy złamana ręka źle się ułożyła. Głowa Deana obijała się od szyby zawsze, gdy tylko Patton straciła czujność i przestała go przytrzymywać. Green wciąż czuł entuzjazm, ale powoli także odczuwał jego zmiany, gdy adrenalina lekko odpływała. Co gorsza zastępował ją ból, taki, którego nie czuł jeszcze nigdy w życiu. Zdawało mu się, że zaczynają boleć go pulsujące żyły, jakby zbyt rozgrzane zbyt szybko płynącą w nich krwią. A sam Jorgensten, prócz zwykłych emocji i zwykłego bólu ze zranionej ręki, nie czuł nic podejrzanego. Być może jeszcze. Być może jednak był zdrowy? Teraz tylko Boven mogła to sprawdzić.
Po raz kolejny.

W końcu dojechali do zastawionej samochodami farmy, o której wspominał Green. Nie było tu już zarażonych, przynajmniej żadnych widocznych, most natomiast został oczyszczony na tyle, że mogli przez niego przejechać bez najmniejszych problemów. Zanim jednakże do niego dojechali, ujrzeli trzy samochody. Czarny Land Rover właśnie zawracał na polnej drodze, pozostałe dwa - znajomy Humvee i załadowany jakimiś beczkami stary pickup - były już skierowane na południe. Najwyraźniej Boven i towarzyszący jej ludzie poradzili sobie jakoś z barykadą i zarażonymi, chociaż z tymi ostatnimi nie do końca. Kilkudziesięciu z nich widocznych było jakieś sto metrów dalej, sunących tyralierą w kierunku potencjalnego posiłku.
Zauważono ich i samochody nie ruszyły.
Swen podjechał zaraz za most i stanął. Z Humvee wyszła Boven, w ręku trzymając pistolet. W pickupie najwyraźniej siedział Thomson, poruszający się najwyraźniej z lekkim trudem, gdy wysiadał i poprawiał M-16 przewieszone przez ramię. W czarnym wozie Umbrelli zapewne były kobiety i dzieci, ale ciemne szyby nie pozwalały tego stwierdzić. Nastoletni chłopak, ten kuzyn Montrose, pojawił się za karabinem maszynowym na dachu wojskowego wozu. Żadne z nich się nie odezwało, ale Thomson uniósł pytająco brwi, a Boven czekała w napięciu.


MONTROSE, THOMSON
15:24 czasu lokalnego

Uczynienie mostu przejezdnym było łatwe, choć nie tak łatwe, jak chciałby Thomson. Policyjne wozy były co prawda otwarte, ale kluczyków w nich nie było, więc i tak trzeba było je przepchnąć. Dla jego barku to było zdecydowanie za dużo, Marie zaś słuchała jego poleceń, nie wychodząc z samochodu. Trzeba było więc użyć linki holowniczej, tracąc nieco czasu - ale z drugiej strony, nic poza tym.
Z ciągnikiem nie było żadnych problemów i dylematów. Jedyną opcją było przepchnięcie go i Marie męczyła się z tym dobre pięć minut, ostatecznie nieco rysując Humvee i robiąc kilka wgięć w bardzo solidnym zderzaku, ale tworząc wystarczająco dużo miejsca. Zarażeni wciąż byli daleko, rozproszeni po polu i ignorujący drogę, chyba, że któryś nich przypadkiem na nią wszedł. Detektyw w tym czasie dotarł już do pickupa i bez problemu go uruchomił, w końcu samochód został przez mutantów całkowicie zignorowany, gdy nie było w nim nic żywego. Gdy dojechał do mostu, z drugiej strony podjechał Land Rover.

Kobiety i Nathan nieco już się ogrzali w nagrzanym maksymalnie samochodzie i chłopak postanowił przesiąść się do wojskowego wozu, robiąc więcej miejsca tutaj. Potrzebowali zmyć się stąd jak najszybciej, oddalić od nadchodzących potworów, opanować nerwy i wystarczająco rozgrzać. Potem można było myśleć co dalej, jak przyszykować się na następne podobne niespodzianki.
I zrobiliby to, gdyby nie nadjeżdżający od północy samochód, praktycznie identyczny z tym, z którego wcześniej wysiadł Green. Teraz murzyn także najwyraźniej siedział na przednim siedzeniu, ale szyby nie było już nawet prowizorycznej. Tam na pewno nie było ciepło.
Gdy się zbliżyli, rozpoznali także kierowcę - Swen niewiele się zmienił, choć teraz ubrany był na czarno. Boven sięgnęła po słuchawkę radia CB.
- Poczekamy na nich. Niech powiedzą, dlaczego wciąż się tu kręcą. To zachowanie jest co najmniej dziwne. A w ich przypadku wcale nie czuję się komfortowo, gdy są blisko. Z tym pickupem i tak byśmy im nie uciekli.
Tamci zatrzymali się za mostem, tylko jakieś dziesięć metrów od nich. Maria wysiadła, mimo, że z pistoletem, to był to pewien gest, gdy nie chowała się za kuloodporną szybą. Thomson z bronią maszynową już wyglądał nieco mniej pokojowo.

Ale czy było się czego obawiać? Przecież nie byli wrogami.
A zarażeni znajdowali się jeszcze jakieś sto metrów od mostu.
 
Sekal jest offline  
Stary 22-01-2012, 16:52   #92
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Czas na to, by żyć. Czas na to, by umrzeć. Czas...
Kończył mu się czas na wszystko. Zdawało się także, że nagły deficyt czasowy dotknął także tamtych, leżących w kałużach własnej krwi. Zginęli szybko, nieporadnie, nie wiedząc, za co ginęli. Bo przecież nie można sklecić naprędce jakiegoś sensownego wyjasnienia dla faceta, który nagle wyskakuje z lasu, zabija na twoich oczach jednego z twoich towarzyszy, a później odbiera mu broń i zaczyna strzelać do ciebie. Niewątpliwie, sięgasz po broń i strzelasz. Jeśli przeżyłeś nieco więcej niż jedną walkę, to najpierw padasz lub skaczesz za węgła i dopiero potem dobywasz broń. Ale przecież osłupienie nie przemija, szczególnie, kiedy spotyka się kogoś takiego, jak łysy szmaciarz pokryty tatuażami. Widzisz i naciskasz za spust. Ale nagle, ten mały narrator w twojej głowie przestaje dawać radę z tym codziennym onanizmem sprawiania, żeby życie było sensowne. Bo śmierć wylatująca z krzaków jest po prostu bez sensu, tak nagła i nieprzewidziana.
Dla Jileka jednak były to po prostu kolejne, przypadkowe marionetki oderwane od sznurków Parasola. Obchodzili go tyle, co nic. Jego świat coraz bardziej stawał się tylko areną: on-Stiegler. Stiegler zawsze był tymi rękami, które łamał i tymi gardłami, które podrzynał.
Wnętrze bunkra było chłodne, choć prawie tego nie czuł. Rozgrzewał go pancerz. Albo to może rozgrzewało go narastające szaleństwo lub ból z powodu ran, które odniósł. Wiedział, że przebycie stalowych drzwi było tylko początkiem jego problemów. Choć nie zamierzał się jeszcze poddać coraz bardziej wypełniającej go żądzy krwi. Musiał myśleć. Musiał czekać.
Ponowne wyjście od razu pod lufy strażników było tak głupim pomysłem, że odrzucił go od razu. Fakt, że znalazł się właśnie tutaj był tylko jeszcze jednym pretekstem, żeby nie wychodzić. Nie teraz.
Po chwili zastanowienia skoczył do drzwi, zamykając je jak najszybciej. Zablokował je. Przynajmniej chwilowo, był uwięziony.
Przez paręnaście minut gorączkowo przeszukiwał pomieszczenia, szukając czegoś, co mógłby przeoczyć – osobliwie kratki wentylacyjnej. Istniała możliwość, że nawet jeśli właz istniał, to kraty wewnątrz uniemożliwiały przejście na dół, choć przecież musiał spróbować wszystkiego.
Największą korzyścią z zablokowania drzwi było to, że ktokolwiek mógł wejść tutaj, musiał przyjść od strony windy. Załadunek nie był kompletny, więc Jilek spodziewał się, że prędzej czy później winda się otworzy, choć wiedział, że ktokolwiek to będzie, będzie uzbrojony. Wstukanie kodu przestało wchodzić w grę – musiałby mieć przynajmniej dłoń i oko jakiegoś pracownika, co przecież zakrawało na samobójstwo, wziąwszy pod uwagę to, że gdyby wyszedł, zostałby zabity. Już i tak poniósł zbyt wiele ran, próbując się dostać do bunkra. A uszkodzenie pancerza było ostatnią rzeczą, której teraz pragnął.
Spojrzał do plecaka. Zostało mu siedem noży do rzucania, trzy pozostałe tkwiły w ciele jednego trupa na zewnątrz. Złajał siebie, że mógł przewidzieć, że coś takiego się wydarzy. Na szczęście, została garota i lina.
Wiedział, że drzwi windy się otworzą. Prędzej czy później tak musiało się stać – przeładunek nie został zakończony, a drzwi były zamknięte. Ktoś przyjdzie. To było oczywiste.
Jednak nie mógł zostać tutaj. Przemknął znowu do korytarza prowadzącego do stalowych drzwi. Zauważył, że sam korytarz jest dość ciasny – na tyle, by mógł się wspiąć pod sufit.
Ukrył się za drzwiami do korytarza i wyciągnął nóż, którym zamierzał sobie pomóc przy wspinacznce do góry. Kiedy tylko usłyszy dźwięk windy, będzie miał dość czasu, by wspiąć się na górę – ponieważ nikt nigdy nie oczekiwał przeciwnika z góry. Zamierzał zabić wszystkich, ktokolwiek tutaj przyjdzie, i wejść do otwartej windy lub użyć dłoni i oka do ponownego jej otworzenia.
Nie zamierzał jednak pozostać tylko w windzie, założywszy, że się tam dostanie – wolał wyjść z windy i wejśc w tunel wentylacyjny lub otworzyć drzwi na dole nożem. Wiedział, że na dole mógł czekać na niego komitet powitalny w postaci luf wymierzonych w niego. Ostrożność była jedyną bronią, która posiadał przeciwko Umbrelli. Przynajmniej na razie.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 23-01-2012, 06:07   #93
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Więc jednak. To Boven i jej całe przedszkole z panem wychowawcą. Westchnął ciężko widząc długi szereg pokracznych trupów niezdarnie jak pokraki ciągnących w ich stronę. Nie będzie zawracać. Kolejny raz trzeba spalić za sobą most. Normalka. Życiowa rutyna tym razem bez przenośni. Na mapce turystycznej skreślił kilka słów obok wyznaczonej trasy i wysiadł z auta. Pogoda była pieska.

Podniósł rękę w geście powitania i ruszył bez słowa zdecydowanym krokiem nieznacznie ciągnąc za sobą skręconą nogę. W lewym ręku trzymał papier. Prawa zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Kiedy podszedł blisko Boven, zatrzymał się i podał jej broszurę na której były widoczne również boczne drogi. Od mostu w Carlton, gdzie byli, wzdłuż sto pięćdziesiątki trójki na południe, czarna krecha mazaka wiła się odchodząc później w Gold Creek Rd, potem szosę 4330 i wreszcie zmieniając nazwy w Cooper Mountain Road. Szosa wiodła wprost do Chelan. Miasteczko zaznaczone było w kółeczko. Pateros na trasie dwudziestki przekreślone zaś z wykrzyknikiem. "Jeźdźcie przodem, pogadamy potem” - koślawe i niezdarne wyrazy, wszak był praworęczny. W milczeniu wyciągnął przed siebie papier w jej stronę, aby go sobie wzięła, a głową skinął w stronę zbliżających się trupów dając do zrozumienia wzrokiem to samo, co było na mapie w tych kilku zapisanych na kolanie słowach.

Boven nie była zachwycona. Ściskała mocno pistolet, marszcząc brwi.
- Głos straciłeś? Co ci się stało w rękę? Odsuń się...
Uniosła broń, zmuszając go do cofnięcia się. Wzięła jednak papier.
- Dlaczego sądzisz, że ci zaufamy? - zapytała.
Jej szeroko otwarte oczy, gdy zobaczyła narysowane kreski, nie mogły udawać zaskoczenia. Czy to tym co jej podał, czy faktem, że faktycznie liczył na zaufanie.
Jorgensten zmierzył ją również nieco zdziwionym wzrokiem, choć jeśli to dostrzegła to chyba tylko po oczach na tej jego zarośniętej i umorusanej juchą gębie. Na dodatek mierzyła w niego z gnata. Znowu patrzył w wylot lufy. Nic sie nie zmieniło w jego pojebanym życiu. Nawet jak świat się zjebał to dalej było tak samo.
- Bo już raz ci uratowałem życie głupia, niewdzięczna dupo? - wycedził z pogardą i odwrócił się odchodząc w stronę mostu.

Green nie odzywal się za wiele. Euforia przeradzała się w ból, zapewne namiastkę tego, co czeka go po tym, jak tajemniczy lek przestanie działać. Obserwował scenę spotkania z mniejszym zainteresowaniem, niż poświęcał je okolicy. Był gotowy bronić samochodu ze wszystkich sił i całym arsenałem jaki miał pod ręką. Czekał na rozwój sytuacji. Nie wtrącał się. Oszczędzał siły.

Marie nie zamierzała go powstrzymywać. Odwracając się nie widział także wyrazu jej twarzy.
- I niedługo potem zacząłeś strzelać do mężczyzny, który nic ci nie zrobił. – padło zza jego pleców.
- A skąd wiesz, że to ja zacząłem do niego strzelać pierwszy święta naiwności? - odkrzyknął bez emocji w przestrzeń idąc przed siebie nim trzasnęły drzwi jej auta. Wsiadła do Humvee i albo nie usłyszała, albo odpowiedzi na to pytanie nie znała, albo znać nie chciała. Nie odpowiedziała mu, siadając za kierownicą.

Święta naiwności? Heh. Cokolwiek to znaczy. Ulubiony tekst starego McCarthy’ego... Edukowany pierdziel i irlandzki świętoszek w personie doktorka, zawsze tak przezywał córkę, ilekroć to tyczyło się Swena. Fuck you old man...

Trupy zbliżały się z każdą chwilą. Były jednak wolne. W porównaniu do mutantów jak slow-mo z opóźnionym zapłonem. Otworzył bagażnik i sięgnął po wiązkę C4. Ustawił zapalnik na jedną minutę i rzucił trzy ładunki na most. Nie liczył na to, że zdmuchną całą konstrukcję, ale kij ich tam wie... Wystarczyło, że przez wyrwany beton na pełnym aut moście, prędko nikt tędy nie przejedzie. W ślad za ładunkami wyrzucił telefon od Ruska. Upadł z trzaskiem obijającego się o beton plastiku. Swen trzasnął bagażnikiem i po chwili wciskał pedał gazu. Jadąc za kolumną aut starał się nie myśleć, co mu wychodziło kiepsko. Zupełnie tak samo jak jakość jego rozumowania.

Na chuj mierzyli w niego? Głupia dupa, głupi szczeniak. Wylęknieni bohaterzy. W jednej chwili zaczął żałować. Tego, że po nią wrócił na wyspie... Może spierdalałby teraz gdzieś hen daleko z fałszywymi papierami... Tego, że dał się wciągnąć w gierkę psychologiczną z Patton szukając chuja do dupy w Bazie Umbrelli... Czy naprawę myślał, że tam znajdzie coś o sobie? O wirusie? I te cholerne wyrzuty sumienia... Twarzy byłej żony w jego pojebanym łbie, na szyji Elisabeth. Stuknął się kułakiem w bok głowy marszcząc z wściekłości nos. Mógł ich kurwa zostawić w rowie i teraz jechać w normalnych warunkach. Mroźne powietrze faktycznie wdzierało się środka szczypiąc w uszy, przenikając ubranie, kłując zmęczone ciało lodowatą temperaturą. Goran nie miałby połamanej ręki... On sam nie musiałby się martwić o wirusa. Niby czemu miała kłamać wcześniej w kabinie, gdy Misio się dowiedział, że już po nim, kaplica? Był niemal pewny, że jest zarażony, że krew mutantów zmieszała się z jego otwartą raną... Do postawienia kropki potrzebował tylko Boven. Chciał usłyszeć wyrok śmierci z cudzych ust, żeby poczuć się z tym lepiej kiedy strzeli sobie w łeb. Że nie miał wyjścia na pewno. Jakaś cząstka skurwysyństwa, która gnieździła się całkiem płytko pod jego skórą bezczelnie łypała szyderczo złośliwym okiem na tę okoliczność, jak na inną formę przetrwania. Mógłby żyć jako maszyna do zabijania, kompletnie wyprany z emocji, potężny i mający wszystko serdecznie w dupie. O wiele prawdziwiej niż teraz. Świat zgubił czaszkę, czemu i on nie miałby razem z nim? Dopasować się do nowego porządku. Żyć dalej jako pojeb z jęzorem dyndajacym u ziemi jak kutanga aktora z pornosa... Bezmyślnie. Z prostym celem. Bez strachu i cierpienia... Nie... Jednak chyba podziękuje takiej alternato-alterna-tywie, pomyślał patrząc na sznur trupów, które były już tak blisko. Bo co to byłoby za życie? Nie pogada. Nie wypije. Nie zapali. Nie pobzyka.

- Fuck! – pokazał groteskowej chmarze zombie zakrwawiony, środkowy palec owiniętej w szmaty ręki. – Off!
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 23-01-2012, 08:25   #94
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nic nie jest normalne – myślał Green oparty skronią o boczną szybę. – Nic nie jest normalne. Nawet on.

W samochodzie było zimno, jak w psiarni. Przez wybitą szybę wlatywał deszcz i lodowaty wiatr. Ale Green czuł tylko gorączkę. W żyłach płynął mu ogień. Efekt uboczny lekarstwa, które postawiło go na nogi i dało mu ten dziwaczny amok, czy też może ....

Wspomnienia powędrowały do wczorajszego poranka. Wczorajszego czy też już przedwczorajszego? Niemożliwe, by mijała dopiero druga doba! W każdym razie Green wspominał bolesne ukłucie igły, maskę żołnierza, który wstrzyknął mu „szczepionkę”. I słowa Bowen przy tamie – zarażony. Chyba? To chyba było jego kotwicą z normalnością.

Jadąc przyglądał się powłóczącymi za nimi trupom. Nie mieli szans ich dogonić ani zagrozić. Prędzej wykończą ich warunki pogodowe lub zmutowany wirus. Czy Swen jest zainfekowany? Zapewne tak. Szkoda. Green polubił tego drania. Właśnie tacy ludzie jak on – szorstcy i z dość elastycznym kręgosłupem moralnym, a jednocześnie miękcy w niektórych sytuacjach – mogli stanowić przyszłość dla ocalonych. Albo tacy jak Thomson, który wydawał się być człowiekiem z niewzruszonymi zasadami, a jego oddanie rodzinie Montrose graniczyło prawie z obsesją.
Była też inna strona słowa „szkoda” związanego ze Swenem. Jeśli Green zmieni się w bezduszne COŚ, kto mu wtedy strzeli w łeb, jak zabraknie motocyklisty? Sam nie miał zamiaru tego robić. Nie poddawał się tak łatwo.

Cholerne żyły! Płoną jak diabli! Czy to już wirus? Ile pozostało mu czasu?

Dogonili ich. Dogonili Bowen i towarzyszących jej ludzi. Swen wyszedł pogadać, a Green wykorzystał ten moment na wyjęcie telefonu i wysłanie kilku SMSów – do wspólnika i rodziny. Zapytał, co u nich, czy mają się dobrze – nie pisał, „czy żyją?”, bo to by oznaczało, że poddaje taką ewentualność pod uwagę. A nie poddawał. Stosował zasadę wyparcia, jakby powiedziała doktor Patton. Zapewnił tekstem bliskich, że on sam jakoś się trzyma i wysłał smsy. Nie wiedział, kiedy złapie zasięg więc przestawioną na wibrację komórkę włożył do wewnętrznej kieszeni kurtki.

Doktor Patton siedząca z nim na tylnym siedzeniu przyglądała mu się podejrzliwie.

- Rodzina – wyjaśnił Green z bladym uśmiechem. – Zostali w Bostonie.

Wyjął portfel, chociaż doktor nic nie mówiła. Swen wsiadł do samochodu i trzasnął drzwiami.

- Żona i dwójka dzieci – Green pokazał zdjęcie doktor. – Syn podobny do mnie, prawda?

- Tak – uśmiechnęła się.

Widocznie potrzebowała pogawędki. Zwykłej rozmowy o pierdołach w takim chorym świecie.

- Jak mają na imię?

- Chłopak to Jim, córeczka Clara, a żona Elenn.

- Ładnie dzieciaki i piękna żona – wyświechtany frazes, ale jak najbardziej na miejscu.

- A pani, doktor Patton, ma dzieci?

Pokręciła głową przecząco. Green wyczuł, by lepiej nie drążyć tego tematu.

- Byłem tutaj na moim corocznym odpoczynku – Green kontynuował rozmowę mimo hałasu w samochodzie. – Robiłem zdjęcia ptakom i górom, kiedy to wszystko się zaczęło.

Spojrzał do przodu. We wstecznym lusterku uchwycił wzrok Swena.

- Zginąłbym, gdyby nie Swen – dodał Green tym samym tonem. – Kilka razy bym zginął, gdyby nie jego pomoc. Zawdzięczam mu bardzo wiele.

Położył specjalny nacisk na dwa ostatnie słowa i tylko Patton mogła usłyszeć pewną niepokojącą nutkę w jego głosie.

- Próbuję do nich dotrzeć, wie pani – Green wrócił do tematu. – By ich ochronić. Ostatnio dowiedziałem się, że uciekli z miasta z moim przyjacielem i skryli się na jego jachcie. Żyją.

Murzyn miał wzruszoną minę, kiedy to mówił.

- Próbuję do nich dotrzeć - powtórzył, jak coś ważnego - Ale chyba mi się nie uda. Kobieta, za którą jedziemy, doktor Bowen stwierdziła, że jestem zainfekowany. Czymś innym, niż tamci – zerknął na akurat mijanego, kiwającego się „żywego trupa”. Ale na pewno pływa we mnie jakieś cholerstwo. Może niedługo będziecie musieli mnie zastrzelić, bym wam nie zagrażał. Lepiej, by pani to wiedziała, pani doktor.

Przez chwilę patrzył na drogę.

- Zrobiłaby pani coś dla mnie?

Spojrzała nieco niepewnie.

- Napisałem list. Do moich bliskich. Jest w bocznej kieszeni moich spodni, w torebce na kanapki. Gdyby ... no wie pani ... gdybym zginął lub coś, niech pani spróbuje go im przekazać. Tam jest adres i numery telefonów. Szansa mała, ale .... nawet jakby się nie udało ... sama obietnica, wie pani, doda mi otuchy.

Była psychologiem, przynajmniej tak słyszał. Green lubił tych lekarzy. Po postrzale pomogli mu pozbierać roztrzaskaną osobowość.

- I jeszcze jedno – Green wyciągnął dłoń w stronę lekarki. – Mało kto wie, ale urodziłem się jako John Root. Elenn wie. Pomoże to pani udowodnić, że ja panią przysłałem. Pochodziłem z mocno patologicznej rodziny. Wyrwałem się z getta dzięki studiom i stypendiom. Mam dyplom z ekonomii i negocjacji. Wyższe wykształcenie. I podziurawiono mnie, jak durszlak kiedy pracowałem dla korporacji SUNRISE.

- Po co mi pan to wszystko mówi?

- John. Mam na imię John – Green uśmiechnął się do kobiety. – Bo wydaje mi się, że podobnie jak ja, trafiła tutaj pani przez przypadek. To nie jest nasz świat, doktor Patton. To świat drapieżników, takich jak te tam – wskazał mijaną grupę zainfekowanych – i takich, jak ci za kółkiem. A tacy jak pani, czy ja, mogą się tylko modlić, by trafić na nieco porządniejszych drapieżców. Takich, jak Swen i Goran.

Jechali. Green zamilkł. Gadanina pozwoliła mu zapomnieć o płonących żyłach i niepokojach z tym związanych. Murzyn spojrzał na swój pistolet. Przeliczył amunicję. Pełen magazynek i kilka luźnych kul. Miał jeszcze ten miotacz ognia i karabin w bagażniku, z tego co pamiętał. Tylko, po co to wszystko? Z wirusem nie wygra ani ołowiem, ani niczym innym. Potrzebowali cudu. Szczepionki. Ale czy taki cud istniał i czy faktycznie Bowen potrafiła go zrobić? Jeśli tak, gotów był zrobić wszystko, by ją ocalić.

Nie wiedział, co kombinuje Swen i Goran. Czy nadal chcą wystawić Bowen, czy wręcz przeciwnie. Green już postanowił, co zrobi, gdyby przyszło wybrać czyjąś stronę.

Krew w jego żyłach płonęła. On również.
 
Armiel jest offline  
Stary 24-01-2012, 13:00   #95
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Poszło łatwo, jakby nawet zbyt łatwo, porównując do problemów, jakie napotykali w tym "nowym" świecie od samego jego zarzewia. Za cenę kilku wgnieceń w zderzaku mieli otwarte przejście, a pickup odpalił błyskawicznie, bez żadnych kłopotów. Ruszali już, gdy pojawiło się to, na co Thomson podświadomie czekał - komplikacje. Nadjeżdżającego od północy samochodu nie dało się zignorować, dlatego nikogo nie zdziwiło, że zgodnie zatrzymali się i poczekali, aż się zatrzyma. Brak przedniej szyby wskazywał na walkę, jaką tamci musieli stoczyć, detektyw jednak nie miał cholernego pojęcia po co oni zawracali, aby ją toczyć. Być może miało to coś wspólnego ze Swenem, który jak się okazało siedział za kółkiem - wcześniej zupełnie nie było widać, że był w wozie. Być może harleyowcy czekali tam gdzieś na Greena, a może ich własny samochód szlag trafił. Tak czy inaczej, David wyszedł, poprawiając broń zawieszoną na pasku. Bark bolał jak diabli, ale w razie czego był gotów pociągnąć za spust. Tyle, że wątpił, że będzie musiał, chyba, że zarażeni mieliby zbliżyć się bardziej.

Przyjrzał się uważnie Jorgenstenowi, szybko zauważając owiniętą dłoń. Zerknął też w stronę wozu, brak przedniej szyby pozwalał sporo zobaczyć. A więc wszystkim trzem udało się przeżyć, co było bardzo ciekawe w przypadku Greena. I właśnie może dlatego najbardziej miał się na baczności, czarnuch zarobił dwie kulki o ile dobrze pamiętał, a teraz siedział wyprostowany na przednim siedzeniu, trzymając w łapach jakąś cholerną rurę, niebezpiecznie podobną do miotacza ognia. Wyglądało na to, jakby ktoś im pomógł lub mieli wiele szczęścia, żadna z tych dwóch opcji nie była bezpieczna. Przyglądał się wszystkiemu, ale nie odezwał się ani słowem, odprowadzając wzorkiem Swena i chwilę potem wsiadając do wozu. Sięgnął po SB.
- Co to miało być? Co on ci dał, Marie?
Boven milczała przez chwilę, odpowiadając wraz z naciśnięciem pedału gazu. Zarażeni byli już bardzo blisko.
- Mapę, z zaznaczoną trasą, którą powinniśmy się kierować. A oni pojadą z nami. Nie wiem czy mu wierzyć...
- Oczywiście, że nie. Albo nas pakuje w pułapkę, albo stara się z niej wydostać, cholera wie dlaczego. Dokąd prowadzi trasa?
- Na południe, do Chelan. Ale bocznymi drogami.
- Dobra, to po drodze. Musi wiedzieć coś więcej od nas. Wjedź na tę boczną drogę, gdy wjedziemy na dobre na te górskie ścieżki, zatrzymaj się. Tam możemy z nimi pogadać, skoro nie chcą tutaj. A jeśli oni pojadą inną drogą, trudno. Sprawdzimy na miejscu czego chcą.

Nie mieli się co zastanawiać. Detektyw nie ufał im ani trochę, ale posiadali informacje, którymi mogli się wymienić. To już było coś. Jeśli chcieliby się strzelać, podeszliby do tego inaczej. Taką przynajmniej miał nadzieję. Ruszył zaraz za Humvee, starając się przejechać przez wyrwę między zarażonymi, którą zrobi wojskowy wóz.
 
Widz jest offline  
Stary 24-01-2012, 19:51   #96
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Ponowne pojawienie się motocyklistów i czarnoskórego turysty z Bostonu było jak wyrzut sumienia. Liberty cieszyła się jednak, że mimo szaleństwa otaczającego ich świata żyli.
Prawdopodobnie tylko dzięki działaniu pana Greena, który odciągnął od nich mutanty z ozorami jeszcze żyli. Gdyby ich ścigały, kiedy utknęli w rzece, nie mieliby żadnych szans. To nie były zombie ruszające się z prędkością pociąganych za oporne sznurki marionetek. Szybkość mutantów przyprawiała ja o ciarki na plecach, a przed oczami pojawiała się przerażona twarz zahukanego mechanika.
Nathan jako jedyny z jej rodziny wysiadł z samochodu. Gdy patrzyła jak stał spokojnie z bronią w ręku głupie łzy napłynęły je do oczu. Przecież on miał zaledwie szesnaście lat! Był chłopcem. Powinien cieszyć się życiem. Niestety w każdej chwili coś mogło mu je odebrać, podobnie jak odebrało mu dzieciństwo.

Z uwagą i napiętymi mięśniami obserwowała rozgrywającą się przed jej oczyma scenę. Swen wyglądał kiepsko. Gdzieś po drodze musiał wdać się w poważną utarczkę, bo jego stan nie był chyba efektem nocnych wydarzeń w schronisku. Thomson także był ranny, ona sama zarażona, a przecież od wybuchu epidemii minęły zaledwie trzy dni. Jaką mieli szansę na przeżycie zważywszy na jej rozmiary?
Nie zdawała sobie sprawy jak bardzo jest spięta do momentu gdy mężczyzna odwrócił się od Boven i ruszył w kierunku swojego samochodu.

Włączyła krótkofalówkę.
Wymiana zdań między detektywem i biochemiczką była krótka. Liberty wahała się tylko chwilkę:
- Porozmawiajmy z nimi. Zdecydujecie ile im powiedzieć.

Sądząc po zwisającym bezwładnie i obwiązanym ramieniu Swen najwyraźniej był ranny. Co jednak spowodowało te kontuzję? Czy podobnie jak ona odliczał chwile swojego życia?
Wirus coraz mocniej zacieśniał swój krąg wokół garstki niezarażonych ludzi. Może powinni zacząć ufać sobie trochę bardziej?
Może była to głupota. Jednak Liberty wiedziała, że nie odmówiłaby zdobytej niedawno szczepionki potrzebującym jej osobom.

Ludzie, niespodziewanie z panów świata, stali się zagrożonym, ginącym gatunkiem.
 
Eleanor jest offline  
Stary 26-01-2012, 22:18   #97
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



JILEK
15:44 czasu lokalnego

Oczekiwanie. Co może być gorszego?
Mógł tylko zwiedzać krótkie korytarze, wyglądające tak, jak gdyby przystosowane były tylko i wyłącznie do przetrwania poważnego bombardowania. Wzmacniany, gruby i solidny żelbeton nie wyróżniał się niczym nigdzie, pozbawiony wygód i czegokolwiek, co miałoby zmienić jego monotonię. Były jeszcze jedne drzwi, ale zamknięte na podobny zamek co winda, niemożliwe do przekroczenia w tej chwili i z wykorzystaniem dostępnych środków. Ludzie na zewnątrz także nie próżnowali, zresztą tylko przez chwilę próbowali dostać się do środka. Nie mieli jednakże szans przekroczyć stalowych drzwi bunkra, a niedługo potem zniknęli mu z pola widzenia. Nie było tu monitorów podłączonych do kamer, więc nie bardzo miał szansę śledzić ich ruchy. Po kilku minutach musiał się więc poddać, pozostając przy najprostszym z planów: czekaniu.

Nie musiał przesiadywać przed windą zbyt długo - urządzenie ożyło nagle, wydając z siebie szum, ale nie komunikując mu niczym więcej gdzie się znajdowało. Z drobnymi problemami wdrapał się na górę, opierając kończynami o ścianę i klnąc w duchu na ciężar pancerza oraz swojego ubrania, które bezlitośnie ściągało go w dół. A czekać w tej pozycji musiał dość długo, winda jechała prawie minutę, aby ostatecznie prawie bezszelestnie rozsunąć swoje drzwi. Wypadło z niej trzech ludzi, błyskawicznie, bezszelestnie, trzymając przed oczami wytłumioną broń automatyczną i rozglądając się na wszystkie strony. Byli profesjonalistami, być może specjalnym oddziałem szybkiego reagowania tej placówki. Ich czarne ubrania były przystosowane do nieutrudniania ruchów i jednocześnie chronienia ciała.
Ale rzeczywiście nie spodziewali się, że ich cel będzie na nich czekał przy suficie.

Spadł na nich, gdy przechodził drugi z nich, wbijając nóż bezpośrednio w jego kark. Ostatni akurat patrzył w drugą stronę, ale i tak zareagował błyskawicznie, choć nie wystarczająco szybko. Dwa noże wyrzucone z drugiej ręki także trafiły, a seria wygłuszonych pocisków poszła po ścianie. Był już tylko jeden, którego Jilek sięgnął garotą, gdy wróg właśnie się obracał. Ścisnął mocno, tak samo mocno, jak tamten nacisnął spust H&K. Pociski przeorały podłogę, jego własną nogę, a także lewą nogę Jacquelyn'a, wbijając w nią przynajmniej trzy pociski, przesunięte na bok przez pancerz, ale i tak docierając do mięsa. Ludzie Umbrelli byli martwi w kilka uderzeń serca, ale z nim także było już coraz gorzej.
Prowizoryczny opatrunek był wszystkim, co mógł teraz zrobić, był też całkiem niewystarczający. Zwłaszcza, że winda właśnie się zamykała. Rzucił się do środka, znajdując się w białym, klaustrofobicznym "pomieszczeniu", wyróżniającym się tylko dwoma rzeczami. Panelem kontrolnym, który kompletnie nie reagował na naciskanie przycisków, a także małą kamerką, którą zauważył w rogu dopiero po kilku chwilach. Podwieszony "sufit" upstrzony był światłami, a wszystko to strasznie kuło w oczy, jak zbyt sterylny i pokryty połyskującą bielą szpital.

A potem winda ruszyła w dół z ogromną szybkością. Nie reagowała wciąż na przyciski, a potem... pojawił się głos. Doskonale mu znany. Ten, od którego wszystko się zaczęło. Ten, który wywoływał ciarki na jego plecach.
- Nie walcz. Odłóż broń. Pomożemy ci. Wiesz, że potrzebujesz pomocy. Jesteś jednym z moich... ulubieńców. Możemy ci pomóc, a ty możesz pomóc nam. Zgódź się, pracuj z nami...
Był monotonny, niemal sympatyczny, niemal proszący. Jilek wiedział lepiej. Winda jechała już jednak dobre dziesięć-piętnaście sekund. Znał czas. Miał już co najwyżej czterdzieści pięć.
A tu nigdzie nie było kratki wentylacyjnej, która mogłaby pomóc opuścić klatkę, w którą sam wszedł...


MONTROSE, THOMSON, JORGENSTEN, GREEN
15:44 czasu lokalnego

Ruszyli powoli, jadąc dokładnie po śladach torującego drogę Humvee. Boven nie bawiła się w omijanie pojedynczych zarażonych, ale w przeciwieństwie do nieszczęsnej szarży Indian, ciężki wóz bojowy roztrącał chodzące trupy lub przejeżdżał po nich bez większych problemów, nie próbując rozsmarowywać ich po masce. Mieli tylko przejechać, zabicie kilku więcej nie miało sensu i Marie zdawała sobie z tego sprawę. Pozostali zaś korzystali z oczyszczonej drogi, szybko zostawiając zarażonych za sobą, a gdy przejechali przez następny most, rozległ się głośny wybuch za nimi, gdy eksplodowały ładunki C4. Efektu nie dało się dostrzec, prócz może błysku i słupa dymu, który pojawił się natychmiast, ale szybko też zmalał. Nie było to istotne w jakikolwiek sposób, gdy mijali kolejne opuszczone farmy i domy, nie dostrzegając nigdzie żywej, ani nawet martwej, duszy. Raz przejechali tylko obok rozbitego na jakimś drzewie samochodu, nie przyglądając się mu nawet zbytnio.
Tego można się było chyba nauczyć. Nie zwracać uwagi na kolejne ciała.
Szybko okazało się, że Boven faktycznie ma zamiar skorzystać z wskazówek Swena, zjechała bowiem na Gold Creek Road, wciąż utrzymując dość niewielką prędkość. Było to bardzo wygodne zwłaszcza dla rannego Thomsona, który musiał telepać się ciężkim i starym pickupem, oraz dla wszystkich, którzy znajdowali się w samochodzie prowadzonym przez Jorgenstena. Brak szyby był bardzo uciążliwy, zwłaszcza, że mróz gęstniał, a zmrożony deszcz zamieniał się miejscami w deszcz ze śniegiem, który wwiewało do środka, sprawiając, że dygotali z zimna. Niemal się więc ucieszyli, gdy cała kolumna najpierw zwolniła, a potem zatrzymała się.

Znajdowali się już poza obszarem zabudowanym - nie było tu już nawet farm. Droga pięła się w górę, między góry, które tutaj były porośnięte gęstym lasem. Boven zjechała na niewielkie pobocze, chociaż było to zbyteczne - drogami obecnie nikt i tak nie jeździł, a na pewno nie tutaj - słabo zaludnionej, a obecnie nawet kompletnie wyludnionej części stanu Waszyngton. Ściemniało się, a deszcz ze śniegiem zacinał mocno, choć siedząc w samochodach tylko ci bez przedniej szyby odczuwali te niedogodności bezpośrednio. Daleka jazda tym samochodem po górskich drogach, podczas mrozu i deszczu, przy zapadającym zmroku, wydawała się niemożliwa. Groziła solidnym przemarznięciem i przynajmniej chorobami, a być może nawet odmrożeniami. Przy niektórych domach po drodze stały puste samochody, sporo miejsca także pozostawało w pickupie i Humvee, ale najpierw interesowało ich coś innego - wzajemne motywy. Boven wysiadła z samochodu, poprawiając swoją kurtkę. W ręku wciąż trzymała pistolet. Tutaj przynajmniej osłonięci byli częściowo od wiatru, a drzewa przy drodze zatrzymywały nieco także deszcz. Kobieta położyła dłoń na jednym z metalowych pojemników, podobnych do beczek z piwem, które to wieźli na pace pickupa.
- Porozmawiajmy. Na spokojnie.
Włożyła pistolet pod kurtkę, którą ponownie zapięła. Najwyraźniej podjęła jakąś decyzję. Była blada i wyglądała na bardzo zmęczoną, ale i zdeterminowaną. Goran warknął, chyba z bólu, który pojawił się, gdy mężczyzna wysiadał z samochodu. Thomson i Montrose mogli teraz dokładnie zobaczyć, że ma rękę na temblaku. Oprócz Greena i Swena, w samochodzie znajdowała się także nieznana im kobieta oraz nieprzytomny, martwy lub śpiący Indianin. To, że spał, było jednakże bardzo wątpliwe.
 
Sekal jest offline  
Stary 29-01-2012, 22:34   #98
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Spadł na nich nie robiąc hałasu większego niż liść. Z każdym ciosem noża stawał się coraz bardziej niecierpliwy – kątem oka obserwował zamykające się drzwi windy. Właściwie, niewiele pamiętał z tego, kiedy posyłał kolejnych ludzi do piekła. Może się przyzwyczaił. A może naprawdę, naprawdę chciał już się dostać do windy; chciał, żeby wszystko się skończyło po tym, kiedy urwie Stieglerowi łeb. Jego myśli kończyły się tylko na tym.
Może dlatego jego noga znalazła się tam, gdzie nie powinna. Stęknął z bólu, jednak zacisnął garotę jeszcze bardziej. Spojrzał na windę, której drzwi wolno się zamykały. Pochwycił broń zabitego, który właśnie upadał na ziemię i rzucił się w stronę windy.
Nie widział lub nie zwrócił uwagi, że ze szczelin w rozbitym pancerzu w wyszły trzy małe odnóza, nie większe od małego palca u ręki, które owinęły się wokół jego łydki, tryskając zdeformowanymi naczyniami i krwią. Jednym z problemów Jileka było to, że jego ciało pod pancerzem niekoniecznie słuchało jego woli, nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj zachowywało tą samą formę. Dlatego zazwyczaj nosił gruby płaszcz.
Winda... Nie przewidział tego, że ruszy sama. Parę sekund zajęło mu przyzwyczajenie oczu do białego światła, światła, które tak dobrze znał. Znał smród lizolu w sterylnych, białych korytarzach. Być może nigdy nie chciał ich nigdy oglądać. Czy to wtedy jego oczy zaczęły przejawiać oznaki heterochromii? Wiedział tylko tyle, że z jednym zielonym okiem, a drugim niebieskim wygląda jak cholerne dziwadło.Stał się dziwadłem na rozkaz Stieglera. Przeszedł przez piekło z powodu jego decyzji, a jednak, musiał przechodzić przez jeszcze gorsze piekło, żeby wreszcie zemścić się za wszystko, co mówił Stiegler.
Głos Stieglera... Miał rację, oczywiście. Było z nim źle i coraz gorzej, choć nie zamierzał się do tego przyznawać, nawet przed samym sobą. Jednak kiedy tylko go usłyszać, z jego gardła wydarł się nieludzki krzyk. Tracił nawet te pozory człowieczeństwa, które udało mu się odtworzyć jeszcze podczas wtedy, gdy jeszcze rozmawiał z Thomsonem, Boven i Montrose.
Te chwile wydawały mu się tak odległe, prawie nierealne. Może nigdy nie istniały; może nigdy nie spotkał nikogo takiego jak ci ludzie; może Montrose i Thomson byli tylko paranoicznymi widziadłami, które napotkał na swojej drodze przez pustkowia; może przez wiele dni gadał do nicości po to, żeby całkowicie się nie załamał.
Wył. Na dźwięk głosu Stieglera rzucił się w stronę kamery, której soczewkę zniszczył nożem, po czym przeciął obwody i wyrwał całą resztę. Pomiędzy obłąkanymi myślami pozostała mu jednak jeszcze resztka rozsądku: zniszczenie kamery było pierwszym, najbardziej naturalnym odruchem. Stiegler nie mógł wiedzieć, co robi.
Konsoleta nie działała, zatem winda musiała być sterowana od zewnątrz. To było pewne. Rozwalanie jej i manipulacja elektroniką były poza zasięgiem Jileka.
Zauważył, że sufit był zrobiony z innego materiału niż cała reszta. Wyciągnął nóż i zaczął nim dźgać górę, sprawdzając, jak bardzo aluminiowy sufit – lub cokolwiek to było – reaguje na jego uderzenia. Jeśli sufit był dostatecznie wrażliwy i nie kryła się za nim stal, mógł znaleźć wyjście. Przede wszystkim jednak szukał klapy, która prowadziła do szybu windy, na zewnątrz. Nigdy nie widział windy bez wyjścia awaryjnego – nie mógł się jednak spodziewać, co tak naprawdę planowała Umbrella. Szukanie klapy na podłodze nie wchodziło w grę. Nie przeznaczył jednak na to więcej niż dziesięć sekund, jeśli nie znalazł tego, co potrzebował.
Alternatywnym planem było rozbicie wszystkich świateł, zdjęcie ubrania i położenie go na podłodze i zaczajenie się z boku lub znowu przy suficie. Nie mógł być pewien tego, że w mroku windy ci, którzy na niego czekali na dole (bo przecież czekali, mówił sobie), wezmą kupę szmat za niego. Ale, u diabła, na co mógł liczyć? Był coraz bliżej celu, a jednak najgorsze było przed nim. Poza tym jego ciało zaczynało przypominać... Przestawało przypominać cokolwiek znanego. Był zmęczony nieprzespanymi nocami, nabuzowany adrenaliną, na skraju wytrzymałości i zdrowia psychicznego. Był bombą, która nie wiedziała, kiedy wybuchnie, jednak było tylko kwestią czasu, kiedy dojdzie do zapłonu. A wtedy... Nie chciał myśleć, co wtedy.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 03-02-2012, 14:59   #99
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spotkali się. Dwie grupki uciekinierów połączonych wspólnym losem. I jeszcze kilka rzeczy ich łączyło, jak szybko zauważył Green wyczulony na takie sprawy – strach i rany. Łączyły ich strach i rany.

Swen wysiadł pierwszy. Wulkan energii i strachu. Tak. Ostatnio Green nawąchał się zbyt wiele strachu i krwi. Śmierć deptała im po piętach i tylko jakiś nieludzki fart ratował im tyłki raz po razie. Lecz kiedyś zapas szczęścia się skończy i .... koniec ucieczki.

Green również wysiadł, zostawiając ciężki miotacz w samochodzie, lecz chowając do kieszeni pistolet. Tak na wszelki wypadek. Jednak ręce trzymał na widoku. Uśmiechnął się do doktor Bowen.

- Dzień dobry, pani doktor - powiedział Murzyn miłym, lecz zmęczonym tonem, kiedy już podszedł na tyle blisko, by nie zdzierać sobie gardła - Widzę, że miewa się pani dość dobrze. Cieszę się.

Potem przeniósł wzrok na samochody. Powitał skinieniem głowy Thomsona, który obserwował scenę z kamienną twarzą. Potem odszukał wzrokiem resztę. Nikogo nie ubyło. To go ucieszyło.

- Dzień dobry paniom - pozdrowił siostry. - Czy z dziećmi wszystko w porządku? - ostatnie pytanie powiedział ze szczerą, autentyczną troską.

Po tych wstępnych grzecznościach Green odsunął się nieco na bok. To była, przynajmniej na początku, rozmowa Swena. On zamierzał wtrącić się tylko wtedy, kiedy coś będzie szło nie tak. Obserwował resztę ludzi i pakunki na samochodach. Czekał na rozwój wypadków.

- Mieli my zwarcie z mutantami. - powiedział Swen sięgając do kieszeni munduru. - Chyba jestem zarażony. - splunął na ziemię. - Jak masz jak, to chciałbym się upewnić. Tu jest kawałek zarażonego potworka. - położył na masce auta pudełko po papierosach. - Ostatnim razem nie byłaś pewna, co ma murzyn w sobie. Może to będzie odpowiedź na wszystkie pytania. Ile nam zostało życia. No, a Jugolowi trza nastawić złamaną rękę. Jak kto umie, to pewnie ty.

Boven pokręciła zdecydowanie głową, odpowiadając najpierw na ostatnie pytanie.

- Nie jestem lekarzem, mówiłam wam o tym już kilka razy. Przeprowadzałam sekcje, ale one są na martwych. Mogę to zrobić, ale nie odpowiadam za coś, co może pójść źle, jeśli złamanie jest bardziej skomplikowane.

Podeszła bliżej, przyglądając się temu, co Swen położył na masce.

- Musiałabym to zbadać. Tutaj nie ma warunków, potrzebne w miarę sterylne pomieszczenie i odpowiednie naświetlenie, wtedy mogę cokolwiek zobaczyć, choć to wszystko jest tylko ogólnikowe. Jeśli to było coś innego od zwykłego zarażonego... nie mam pojęcia, czy jesteś zarażony. Nie wszystkie... formy przenoszą tak samo. Johnowi wstrzyknęli coś dożylnie, tobie dostało się od źródła, chociaż wciąż nie wierzę, że to to samo.

Popatrzyła na Montrose, a potem Thomsona, jakby to im powierzając ewentualne mówienie o czymś innym. Potem wróciła wzrokiem do Swena.

- To także nie wyjaśnia tej dziwnej mapy z objazdem. Co jest na południu, byliście tam?

Liberty jako jedyna ze swojej rodziny wysiadła z samochodu. Było zimno i nie było sensu aby reszta też mokła na deszczu. Zbliżając się do biochemiczki, skinęła głową Greenowi odpowiadając bezsłownie na pytanie z innych lepszych czasów. Kiedyś miało znaczenie grzecznościowe, teraz... teraz były inne czasy i zdawkowe grzeczności wydawały się dziwnie nie na miejscu.

- Szukają ciebie Boven. – powiedział Swen patrząc na doktor - Żywą lub martwą... Wiedzą, że jedziesz na południe. Nie wiedzą tylko, że ty to teraz wiesz. W następnym mieście będzie blokada. Most wysadziłem za nami. Jak kto jedzie tropem, to utknie na dłużej. Zostaje skrót. - wzruszył ramionami. -Pewnie w Chelan coś się znajdzie... - potem zmienił temat. - Goran pokaż rękę pani doktor. - odezwał się płógębkiem do Jugola. - Jak umi to może poradzi. - dodał mierząc zamyślonym wzrokiem kobietę od dzieci.

Green trząsł się z zimna. W końcu euforyczna siła lekarstwa opuściła jego ciało. Teraz znów czuł, że jest rozpalony od środka. Że żyły płoną pod jego skórą. Że musi się ochłodzić od środka. Najlepiej mówiąc coś. Mroźne, górskie powietrze spełni doskonale tą rolę.

- Są dobrze zorganizowani, skuteczni i bezwzględni - powiedział Green powoli patrząc kobiecie w oczy. - I zależy im na tobie, Bowen. Sama najpewniej wiesz czemu. Moim zdaniem nie powinnaś narażać Liberty i jej bliskich. Z tobą są mniej bezpieczni, niż bez ciebie. No, ale w tych szalonych czasach, człowieczeństwo jest jedynym, co odróżnia nas od tych tworów korporacji, dla której pracowałaś. Opieka nad słabszymi osobnikami naszego gatunku. Humanitaryzm. Pomoc tym, którzy potrzebują pomocy. Jak ten ranny, młody Indianin w naszym samochodzie. Mogliśmy go zostawić gdzieś po drodze. Bo z rannym mamy mniejsze szanse na przetrwanie. Ale my, w odróżnieniu od co poniektórych, jesteśmy ludźmi i zachowujemy się jak ludzie. I zostaliśmy z nim, bo - do kurwy nędzy - potrzebował pomocy drugiego człowieka w tej ciężkiej dla niego chwili. Nie zostawiliśmy, by gdzieś zdechł, zapomniany przez świat.

Tyle miał do powiedzenia. Teraz, kiedy spojrzał w oczy tych ludzi zebrało w nim jedynie rozgoryczenie i poczuł jakieś mdłości. Wyglądali jak sparszywiałe, zaszczute szczury i to, co początkowo wziął za siłę charakteru, było niczym więcej jak instynkt przetrwania. Zrobiliby wszystko, by przeżyć. Przekroczyli każdą granicę. Nie byli inni niż ożywione trupy. Tamte kreatury napędzał głód zabijania. Ich napędzała zwierzęca wola przetrwania.

Green odwrócił się, by nie patrzeć w oczy Bowen i Liberty. Wrócił do samochodu. Wtulił ciało w kurtkę. Miał cholerną ochotę zapalić. Ponownie zadumał się nad skurwysyńskim brakiem rozwagi tamtej grupki. Jego mogli zostawić, czarnego, niegroźnego turystę, którego jedyną winą było to, że ze wszelkich sił starał się zobaczyć swoich bliskich. Na pewno tłumaczyli sobie, że on, Swen i Goran to jedna paczka gangsterów. No przecież. Czarny motocyklista to norma! Jasne, ze jeździł z nimi w gangu. To przecież było takie - kurwa - oczywiste. A Bowen ciągali ze sobą, mimo ze tropiło jej pół korporacji Umbrela i jakaś ruska mafia. Że tropili ją ludzie, którzy zabiliby całą ich grupkę bez cienia litości. Ludzie dużo gorsi od żywych trupów i mutantów. Tak. To było - kurwa - oczywiste, że z Bowen są bezpieczniejsi i Liberty i jej rodzina. Na pewno!

Ochłonął. Przyłożył czoło do zimnej szyby. Uspokoił myśli. Teraz miał to już za sobą. Spojrzał w oczy ludziom, którzy skazali go na śmierć z taką łatwością. I nie poczuł nic, poza krótkim przypływem gniewu i żalem. Żalem, bo zrozumiał, że tamci boją się chyba jeszcze bardziej niż on i na dłuższą metę niczym, zupełnie niczym się od siebie nie różnią.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-02-2012 o 15:19.
Armiel jest offline  
Stary 03-02-2012, 20:58   #100
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Thomson przysłuchiwał się temu wszystkiemu, stojąc oparty o pickupa, z bronią przewieszoną przez ramię i petem w ustach. Palił go spokojnie, słuchając co mają do powiedzenia, prawie też parsknął śmiechem na słowa Greena. Ten czarnuch był zabawny, czasem żałował, że od początku wybierał tych gangsterów. O dziwo na razie wychodził na tym nie najgorzej sądząc po kondycji i tym, że jeszcze wczoraj miał w ciele dwie kulki. Detektyw skończył palić i rzucił niedopałek na ulicę, podchodząc bliżej pozostałych. Informacja za informację, uznał, że zaufać w pełni nikomu nie mogli, ale taka wymiana wchodziła w grę. Poklepał jeden z pojemników na pace, zwracając się bezpośrednio do Swena.
- To jest szczepionka, nie wiemy jeszcze jak skutecznie działa. Nie wiem skąd wiecie o tym, gdzie na nas czekają, ale nieważne. Marie twierdzi, że to przynajmniej zatrzymuje na chwilę wirusa. Tyle, że nie dostaniecie tych pojemników, miejmy jasność. Boven może wam dać po strzale. Potrzebujemy spokojnego miejsca, badań i wielu innych rzeczy. Dostałem cynk gdzie można spotkać innych i tam się kierujemy. Co zrobicie wy to mnie nie obchodzi, ale choć wóz zmieńcie. Bez szyby nie przejedziecie przez te góry.
Wyjął i odpalił kolejnego peta. Wciąż miał ich trochę z zapasów z Darrington, czy jak się tam ta dziura nazywała.

- Pozdrowienia od Marka Aleksandrowycza, czy jak mu tam. – skinął głową w stronę Bowen. – I żeby było jasne – przeniósł wzrok na Thompsona imirutjąc jego ton głosu a potem już dodał normalnie. – czy ja kłade łapę na tych pojemnikach? Z tego co mi Green mówił, to odciągnął własnie kilku chujków od was za mostem, których z kolei ja rozsmarowałem na drodze pewnie łapiąc mutację... Zbierając za was baty... Teraz mówię, że na drodze może być blokada Umbrelli i dalej kurwa traktowany jestem jak wróg numer jeden. A pierdolcie się! Jak sie kurwa swiat zresetuje z takich buców jak wy to każdemu wyjdzie na zdrowie. Może jebane społeczeństwo potrzebuje się oczyścić ze skurysyństwa. – prychnął. - Tymczasem póki ona może mi powiedzieć ile mi zostało życia to jedziemy w tę samą stronę. – powiedział z pogardą. – O ile góry są przejezdne jeszcze...
Green wysiadł z samochodu i podszedł do rozmawiających.

Boven nie odzywała się przez dłuższą chwilę, otworzywszy drzwi pickupa i każąc usiąść tam Goranowi i zdjąć górną część ubrania. Było zimno, ale mężczyzna nie takie rzeczy już przechodził, a złamanie na szczęście nie było otwarte. Zajmowała się nim, ale nie wytrzymała przy kolejnym wybuchu Swena.
- Zaraz uwierzę, że jesteś świętoszkiem! Nikogo nie prosiłam o pomoc, Green nie musiał zawracać, a co do ciebie, to nie oszukuję się, że jesteś tu tylko z powodu swojej rany, inaczej bym cię nawet odrobinę nie obeszła. Ktoś kto kryje po lasach nielegalny arsenał na pewno jest cholernie miłym człowiekiem. Zresztą widać. Teraz każdy chce tylko przeżyć. Jeśli uda nam się przy okazji kogoś uratować, to będę się z tego cieszyła.
Chyba chciała coś jeszcze dodać, ale w końcu się opanowała, następne słowa kierując chyba tylko do pozostałych, wszystkich prócz Swena.
- Wybaczcie, nie czas na to. A tobie John, dziękuję za chęci i starania.

- Nie ma sprawy - mruknął Murzyn pojednawczym tonem.
Złość minęła. Pozostał spokój, który był jego firmową wizytówką.
- Możesz jeszcze zerknąć na tego indiańskiego chłopaka? - poprosił. - Mieliśmy wypadek odciągając mi … wielkie jęzory od was. Jego ojciec zginął, a on walnął się w głowę.
Wahał się przez moment, potem dodał.
- I nie trzymaj urazy - dodał do Bowen. - Nie ufam ci. Obwiniam cię za to gówno naookoło. Nie wierzę w twoją niewinność. Ale nie dlatego, że jesteś winna. Po prostu traktuję cię, jako psychicznego kozła ofiarnego dla siebie. Muszę to zrobić, by nie zwariować. Pewnie, gdybyśmy mieli okazję lepiej się poznać, mógłbym nawet cię polubić, ale teraz jesteś dla mnie Pandorą, która otworzyła tą puszkę zagłady. Nawet jeśli nie ma w tym twojej winy, tak sobie to tłumaczę.
Uśmiechnął się blado.
- Wybacz. Nic osobistego. Po prostu odwrócona psychologia.

- Ty jestes naiwna to może i uwierzysz. - bąknął Swen. - A nie obeszła bys mnie to prawda, bo przez takich jak ty jest jak jest. Przez wszystkie owieczki, biedne zagubione społeczeństwo skołtu.. skołtuno... popierdolone... - I też już mi się nie chce z tobą gadać. - dokończył przyglądając się ręce Jugola.
- Mogę prowadzić, jakby coś. Całkiem nieźle radziłem sobie w tamtym samochodzie. - powiedział Green do Swena. - Wy odpoczniecie trochę z Goranem. To co dali mi ruskie, nadal troszkę mnie trzyma. Mam wrażenie, że były w tym tony amfetaminy, bo czuję się jak na studiach. Mogę góry przenosić. No chyba, że to ta gówniana, oszukańcza szczepionka … wiesz co wtedy zrobić, no nie? - ostatnie zdanie dodał niby żartobliwym tonem. - W sumie, jak tak pomyślę, to tylko doktor Patton byłaby zagrożona. Ciebie i Gorana nie ugryzłbym nawet zakażony. Wyglądacie wyjątkowo mało apetycznie, chłopaki, bez urazy.
Niewyszukany żart miał poprawić im humor. Ale nie bardzo działał. Green czuł się zmęczony psychicznie. Ale zacisnął zęby i był gotów przeć dalej.

- Nie kłóćmy się niepotrzebnie - Liberty zacisnęła dłonie na kurtce próbując zachować nieco ciepła - Raczej nie zostaniemy przyjaciółmi, ale razem mamy zdecydowanie większe szanse by dotrzeć dalej. Dziękuję za pomoc z odciąganiem mutantów. Mieliśmy problemy przy ucieczce i gdyby nie wasza interwencja pewnie by nas dopadły. Znajdźmy jakieś suche miejsce. Tam będzie lepiej rozmawiać.
Thomson pokręcił głową, wcale nie mając zamiaru nikogo uspokajać, a zwłaszcza tego pyskatego bydlaka, którego chyba coś pieprznęło w ten zakuty, aspołeczny łeb. Detektyw nawet nie próbował udawać jakiegokolwiek zrozumienia dla tego typa, ani dla czarnucha, swoją drogą. Czasy się zmieniły. W poprzednich zakułby Swena w kajdanki i zawiózł do paki, w obecnych tylko pokręcił głową.
- Nie potrzebujemy rozmawiać. Marie sprawdzi, czy typ jest zarażony i będzie mógł odjechać, strzelić sobie w łeb czy co tam chce. Jedźcie wolno, bark nie pozwala mi na gwałtowne ruchy.
Wrócił do pickupa, nie mając zamiaru dalej bezsensownie moknąć.
 
Widz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:39.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172