Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2012, 01:54   #136
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
- Żarcie! Wóda! Cipki! Teatr! CYWILIZACJA!!! - zawyłby najchętniej Alfred gdy w końcu przybili do brudnego nabrzeża Nuln. I ucałowałby je, mając po dziurki w nosie sucharów, elfów, upału, niespokojnie drobiących po pokładzie wierzchowców, elfów, przewoźników, zasranych profesorków-historyków, elfów i, co mogło zaskakiwać, elfich widm. Elfich konstruktów i historii również.

Tyle że była z nimi Telimena a jakoś przy niewiaście nie wypadało tak się zachowywać. Że jednak na cipki, gorzałę, igrzyska i żywność nie peklowaną z pewnością w Nuln można było liczyć, Mont długo sobie nie krzywdował.
- Chwila, Gerold, odprowadzimy Telimenę - zaprotestował gdy Alchemik jął się żegnać z czarodziejką - Nie zbawi nas kilka minut.

Rana nogi już się ładnie goiła, choć Wissenlandczyk miał stracha gdy po wysiłku zagrzebywania ciał - i wrót - dostał w nocy krwotoku. Teraz uczciwie rozliczył się z Gundulfem co do wynajęcia przewoźników i pożegnał się z nim uprzejmiej niż z wieloma innymi ludźmi którzy mieli szczęście - lub nieszczęście - go poznać. Mogli nie przepadać za sobą ale w ostatecznym rozrachunku Grau wyglądał na takiego co sroce spod ogona nie wypadł. A to już było dużo. Podobnie pożegnał się z Magnusem. Może niepotrzebnie obiecali że się spotkają z wojownikiem i Magiem Cienia, ale demony jedne wiedzą co ich czeka w Nuln i lepiej było wiedzieć gdzie szukać wsparcia. Smoka w Boegenhafen sam Pan Sigmar by się nie spodziewał a przecież trafili na gadzinę...

Wraz z Telimeną i Geroldem ruszył przed siebie. Odstawili Telimenę do rodziny i pożegnali serdecznie, potem zaś Mont z rozbawieniem dał się prowadzić przyjacielowi ulicami Nuln. Słowa nie pisnął że zna miasto pewnie nie gorzej od Alchemika, zamiast tego szedł rozglądając się bacznie i pilnując sakiewek, wierzchowców, łupu i bagażu ich obu. Zamierzał zdrowo sobie pociupciać i ostatnie czego potrzebował to braku środków na tę zbożną czynność. Spoglądając na Gerolda zakarbował sobie w pamięci jedną sprawę która trapiła go od dawna. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do drogi przed nimi. Od Boegenhafen nabawił się nowych blizn, nie tylko na ciele, i jeśli nawet twarzy nie poznaczyło mu ostrze, to w oczach ślad pozostał. I czujność. Nie wcinał się towarzyszowi w gadkę. Sehlad był w niej dobry, nie on. Wolał słuchać.



Gdy przechodzili obok pewnego budynku ... TEGO budynku ... Alfred poczuł jak bicie jego serca przyspiesza. Tyle razy mijał już domostwo wuja i zawsze cofał się gdy odwaga do rozmowy go opuszczała. Dziś jednak zdał sobie sprawę z tego, że słowa przeklętego elfiego widma nie dają mu spokoju. I wreszcie podjął decyzję. Odwiedzi wuja Lothara.

Broń schował zawczasu by kobiet i dzieci nie trwożyć, przywitał się uprzejmie z rodziną Sehlada. Białogłowom nie przyglądał się uważnie, świadom że zbytnie zainteresowanie kogoś o takiej gębie jak jego może budzić zmieszanie. Guwernantce podporządkował się bez gadania, choć pomysł by niewiasta w domostwie rządziła uważał za przejaw miejskiej zniewieściałości i potwierdzenia upadku tradycyjnego porządku. Z łaźni skorzystał z miłą chęcią, a gdy sługa nachylał się nad nim z nożycami capnął go za nadgarstek.
- Bacz byśmy nawzajem nie wyrządzili sobie krzywdy - mruknął do zmieszanego balwierza - a pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi.

Brzytwę dobrze wywecował, zarost ogolił, z zadowoleniem obejrzał się w lustrze. W pożyczonym od Sehladów ubraniu niezgorzej się prezentował, niemal nie dałoby się poznać zdrożonego wędrowca, w jakich przeistoczyli się w podróży do Nuln. W trakcie posiłku milczał grzecznie, dając kłapać gębą Geroldowi. Jego to w końcu była rodzina...

Poprosił przyjaciela żeby i jego listy zabrano za dopłatą, bowiem i on mozolił się w czasie drogi nad pismami, w głowie wszystko obracał i składał niczym śpiewak rymy. Że jednak nie o różnicę między gwizdami dla artysty tudzież pomidorami a miedzią i srebrem chodziło, co się naklął przez ostatnie dni by wszystko zgrabnie ująć - na trollowej skórze by tego nie spisał. Wreszcie jednak mógł odetchnąć z ulgą, gdy suche raporty, pozbawione emocji na podobieństwo wiśni wydrelowanych z pestek a opisujące wypadki w Boegenhafen, Ubersreik i przy grobowcu, ruszyły w końcu do odbiorców. O towarzyszach podróży oględnie pisał, chwaląc zwłaszcza Gerolda - mogło to być przydatne w przyszłości, gdyby kto znowu zespół składał chętniej przydzieli do siebie ludzi którym dobrze się wcześniej współpracowało. O wspólnym splataniu zaklęć nie wspominał skoro nie było absolutnej potrzeby. Oficjalna polityka była jaka była i kłucie szefostwa w oczy “rewelacjami-rewolucjami” było pomysłem równie rozsądnym co siadanie na krześle odwróconym do góry nogami. Albo sikanie pod wiatr. I tak już czuł przez pobliźnioną skórę że problemy nadciągają na podobieństwo hordy orków.

Nie skorzystał z propozycji Gerolda, nie tego dnia - samemu ruszył w Nuln, znając miasto. Tym razem nie zastanawiał się, nie wahał, lecz poszedł prosto pod adres który od lat tak wiele razy omijał. Adres domu Magistra Lothara, Lektora Nauk Magicznych na Uniwersytecie Nulneńskim...



- Kto? - zaskoczony sługa wpatrywał się w niego i Alfred westchnął w duchu.
- Tak jak to powiedziałem chwilę wcześniej, dobry człowieku. Jeśli Lektor jest w domu poinformuj go z łaski swojej że proszę o chwilę rozmowy. A jeśli nie, zapisz to albo zapamiętaj, mnie to zajedno, ale przekaż tą samą wiadomość. Pojawię się wtedy jutro.

Mont dostrzegł spojrzenie jakim stary sługa go obrzucił. Miał wrażenie że ten tylko zgrywa głupiego dla zyskania na czasie. Zignorował to. Jeśli taka była cena by dostać się przed oblicze wuja, Alfred był gotów ją zapłacić. I tak nie spodziewał się by Magister był w domu. Jednak sługa rzucił krótko: - Proszę poczekać - i zniknął za drzwiami. Wissenlandczyk uzbroił się w cierpliwość. Przy okazji rozejrzał się po przechodniach wokoło i doszedł do wniosku że krewniaka otacza szacunek albo strach. Sądząc po tym jak starannie miejscowi omijali posesję, dominował strach. Drzwi otworzyły się.
- Lektor pana przyjmie - Alfred o mały włos nie rozdziawił ust. Prawdę powiedziawszy nie spodziewał się tego i trochę wybiło go to ze zwyczajowego, ponurego stanu ducha. Sługa przepuścił go w drzwiach, obrzucając, zdaje się, poirytowanym spojrzeniem.
“Pierdol się” - rzucił w myślach Mont przepychając się obok staruszka.

Szli korytarzami czystymi niczym sumienie dziewicy. Choć dziewic tu brakowało, jak zauważył Alfred. W zasadzie, jakichkolwiek kobiet i nic nie wskazywało na to by jakaś białogłowa odcisnęła tu dotyk swej dłoni. Poza tą przyprawiającą o zmieszanie czystość.

Gabinet również był nieskazitelnie czysty. Do tego stopnia że Wissenlandczyk miał ochotę przesunąć palcem po blacie czy szafce by upewnić się czy jakaś drobinka nie ostała się aby jednak. Powstrzymał się i rozsiadł wygodnie w krześle. Jakimkolwiek człowiekiem był właściciel, cierpiał na manię czystości i bieli. Teraz przynajmniej biel nie kłuła w oczy, bowiem okiennice nie były otwarte. Lektor na pewno nie spędzał tutaj znacznej części swego życia. Mont ponownie uzbroił się w cierpliwość. Coś w tym domu sprawiało że raz po raz przechodziły go dreszcze.

Siedział tak od kilku ładnych minut gdy delikatne chrobotanie w kącie sprawiło że odwrócił się niczym dźgnięta szpilą żmija. Nie dostrzegając niczego niepokojącego jął przypatrywać się tonącej w półmroku ścianie. I zamarł, w samym rogu dostrzegając niewielki otwór w ścianie … a w nim źrenicę, spoglądającą na niego uważnie. Wbił w nią własne spojrzenie. Wytrzymał oględziny, choć miło nie było.

Źrenica zniknęła, korek z lekkim chrobotem wsunął się na miejsce. Ale parę dobrych minut upłynęło nim drzwi otworzyły się bezszelestnie. Mężczyzna który się w nich pojawił był … niepowszedni. Wysoki, czarnowłosy - choć włos rzedł i przetykała go już siwizna - grubokościsty i ponury - jak Alfred … a raczej Werner. I inne osoby z jego rodu.



Z arogancją widoczną w postawie i wyrazie twarzy Magister bez słowa zajął miejsce w krześle naprzeciwko Alfreda. Nie tracił czasu na grzeczności, zamiast tego wpatrzył się w sylwetkę Hierofanty. Z wzajemnością.

Adepci imperialnych Kolegiów z wyższością spoglądali na wszelkich innych praktyków sztuk magicznych w Imperium i nie bez racji uważali ich za słabszych, mniej wprawnych we władaniu Wiatrami Magii. Mont pierwszym byłby który zgodziłby się z taki poglądem, niemniej jednak oglądając tajemniczą i potężną aurę wuja nabrał przeraźliwej pewności że siedzący przed nim mężczyzna byłby równorzędnym przeciwnikiem dla każdego ze znanych mu mistrzów magii. Hierofanta spojrzał na niego na powrót “zwykłym” wzrokiem.

Przez chwilę rozparty za biurkiem mag przypominał Wissenlandczykowi węża albo skorpiona. Alfred nie przejął się tym. Często oglądał takie obrazy. Dziś rano, na przykład, przy goleniu.

- Co cię do mnie sprowadza? - akcentu wuja Lothara Mont za diabła nie potrafił umiejscowić. Głos był twardy, nieprzyjemny, jak w całej jego rodzinie.

- Dlaczego się u mnie pojawiłeś? - Nulneńczyk znów zapytał, bez owijania w bawełnę. Spokojnie, ale uwagi “siostrzeńca” nie uszła czujność i gotowość do … zabawne, chyba do walki. Alfred zastanowił się co szacowny wuj może mieć na sumieniu.
- Chciałem cię poznać, wuju. I złożyć wyrazy uszanowania - pochylił się w lekkim ukłonie.
- Mogłeś to zrobić choćby listownie i nie zawracać mi głowy - niewzruszenie skomentował Lothar, ale ignorując zimne spojrzenie Alfreda wypuścił z palców skrawek pergaminu, pchnął go ku młodzikowi kierując go nazwiskiem ku niemu - To jakiś żart? Werner? Jakim sposobem?
- Jestem synem Kurta. Po tym jak został wygnany i przyszedłem na świat, również reszta rodu musiała opuścić Imperium. Wuj Gottfried czuł że nie przeżyję trudów drogi do Granicznych Księstw i ubłagał przyjaciela o pomoc i przyjęcie mnie pod jego dach.
- A co się stało z Gottfriedem? - zapytał wuj Lothar, jakby wbrew samemu sobie zaciekawiony.

“Jak się powiedziało ‘alfa’, trzeba powiedzieć i ‘beta’”... - przemknęło Wernerowi przez głowę.
- Manfred zabił wuja, Frau Winter i Dietera. Nieślubnego syna barona i jego matkę - wyjaśnił widząc nie rozumiejące spojrzenie Lothara.
Ten poruszył szerokimi ramionami.
- Sporo wiesz, Wernerze.
Teraz była kolej Hierofanty na wzruszenie ramionami.
- Rodzinne historie zawsze są interesujące - mruknął.
- Co spotkało Manfreda? - zapytał po chwili Lektor. Werner wiedział że był to test.
- Felix Jaeger go zabił.
- A taaak, Jaeger... - Lothar pozwolił ciszy zawisnąć na długo. Cień dziwnego grymasu pojawił się na jego wielkiej twarzy.
- Reszta rodziny? - zapytał znowu.
Werner potrząsnął głową.
- Lawina, orkowie, nieumarli … jakie to ma teraz znaczenie?
Ruch głowy wuja był lustrzanym odbiciem jego skinięcia.
- Więc … co tak naprawdę cię do mnie sprowadza? - zagadnął znowu Lektor. Widać było że się rozluźnił. Werner nagłym ruchem sięgnął po kieliszek, wypełniony przez Lothara i pchnięty po lakierowanym blacie biurka, ratując go przed upadkiem. Zmarszczył brwi dostrzegając spojrzenie wuja skierowane na jego dłoń, zorientował się że to również był test. Wypił i skrzywił się.
- Nie wiem, myślałem … mam w planach przywrócenie dobrego imienia rodu - mruknął. - Myślałem że wuj może być tym zainteresowany. Słyszałem o jeszcze jednej osobie noszącej nasze nazwisko, Baldurze, ale nie wiem o nim nic więcej.
Lothar przetrawiał te słowa przez dłuższą chwilę.
- To … szlachetne, biorąc pod uwagę jak okrutnie los obszedł się z naszym rodem.
- Los? - zaśmiał się Werner.
W oczach starszego mężczyzny zamigotały jakieś iskierki.
- Na razie niczego nie mogę obiecać, Wernerze. Ale odwiedź mnie gdy następnym razem przybędziesz do Nuln. Takiego przedsięwzięcia nie można się podjąć bez gruntownego namysłu.

Werner rozejrzał się raz jeszcze po gabinecie. Naprawdę wyglądał on na przeznaczony dla ascety, podobnie jak całe domostwo. Zaczęło mu się tu podobać, mimo niechęci do Lothara.
- Dobrze, wuju - powiedział i podniósł się z fotela.
Nulneńczyk wstał również.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Werner zaczynał już przecząco kręcić głową, gdy nagle sobie o czymś przypomniał.
- Składniki do czarów, muszę je uzupełnić. Gdybyś, wuju, polecił mi jakieś sprawdzone, dobrze zaopatrzone miejsce...

Lothar zastanawiał się przez chwilę, sięgnął długim ramieniem po kartę pergaminu i pióro, umoczył je w kałamarzu, naskrobał kilka słów.
- Odwiedź sklep Van Niek’sa, oddaj sklepikarzowi ten pergamin. Dostaniesz dobrą cenę.
Werner pochylił głowę w podziękowaniu.
- Dziękuję, wuju. Jak tylko powrócę do Nuln nawiedzę cię.
- Nie wątpię. Sługa odprowadzi cię do drzwi - Lektor sięgał już po jakąś księgę, pergamin i pióro.

Po wyjściu z domostwa wuja Lothara przeszedł najpierw kilka przecznic by ochłonąć, dopiero wtedy skierował się do domostwa Sehladów. Miał ochotę porządnie się schlać. Ale nawet w rozmowie z khazadem oszczędnie pociągał z pucharka, woląc siedzieć na dupie w milczeniu które nawet krasnoludowie uznają za niezwykle towarzyskie. Przynajmniej wilki nie układały go do snu. W myślach układał plan dnia - bo i łącznika trzeba było odwiedzić, i pociupciać, i odchamić się w teatrze należało jak zwykle, przynajmniej raz na dłuższy czas. I przemyśleć wizytę u wuja.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline