Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2012, 17:48   #143
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Musimy pogadać – wykrzyknął ciemnowłosy panterołak, który tylko w czarnych, krótkich spodniach skakał dachami.

Były dwie opcje. Zostać lub spieprzać. W zasadzie opcji było więcej i mogły mieć warianty, a te warianty mogły mieć warianty wariantów, Kot jednak preferował proste plany. A więc zostać, lub spieprzać. Pytanie i krótka decyzja: Zostać.
Nie to, żeby uważał ucieczkę lub walkę za niemożliwą. Po prostu lubił tą okolice i nie wyobrażał sobie unikania jej w przyszłości. Pomijając fakt, że faktycznie było za gorąco na tak forsowne przedsięwzięcia. Charlie przystanął i spojrzał na panterowatego na dachu.

- Spoko. - wpakował ręce do kieszeni i uśmiechnął się promieniście - Ale chyba nie będziemy tak do siebe wrzeszczeć przez pół Rewiru. Tu nie zoo. Złaź, czekam.


Podeszli ostrożnie. Pantera zeskoczył z dachu lądując miękko na ziemi. Jakiś zabłąkany zombie zauważył i Kota i inne łaki i w pospiechu, na jaki pozwalały mu już zesztywniałe mięśnie, ruszył w swoją stronę. Taktyka Zmiennoksztaltnych była prosta. Osaczyli go, teraz obwąchiwali - dosłownie i w metaforycznej przenoścni.

- Coś ty za jeden ? - odewał się panterołak, chyba najstarszy i najważniejszy w tej gromadce.

- Charles Foster. Kot. - prychnął Charlie z teatralnym niedowierzaniem w głosie. Takim samym tonem na pytanie "Coś ty za jeden" mógłby odpowiedzieć tylko Chuck Norris albo papież. - A wy co, od wczoraj na Rewirze?
Cierpliwie zniósł rytuał "wąchania pod ogonem", grzecznie obracając się na wszystkie strony. Bezczelny uśmiech nie schodził mu z twarzy. W uniwersalnym kocim języku brzmiałoby to mniej więcej: “sprawdź co musisz, ale pierwsza łapa, która mnie dotknie zostanie odgryziona”.

- Benedykt chce się z tobą spotkać. Polujemy na ciebie od dłuższgo czasu. Musisz złożyć mu pokłon i hołd. Pójdziesz z nami... kocie.

- Polujecie?! Naprawdę chłopaki, to brzmi zupełnie, jakbym się przed kimś chował. - wzruszył ramionami - Jeśli sam jego wysokość Król Niedźwiedź chce się ze mną spotkać, kimże jestem ja, nędzny kot, by odmawiać. A o co właściwie chodzi z tym hołdem?

- Zobaczysz - panterołak uśmiechnął się drapieżnie. - Zobaczysz.

- Cóż, zatem nie pozwólmy Benedyktowi czekać. Panie przodem... czy coś. Prowadźcie.

***

Został zaprowadzony do knajpy o nazwie “Duch i Mrok”. Lokal mieścił się w podpiwniczeniu i z zewnątrz przypominał knajpę, jakich wiele na Rewirze.
W środku ławy, krzesła i stoły. Normalka. I przytłaczająca energia Całunu. Potężna dawka mocy jeżąca włosy na karku i powodująca nerwowość u Kota.
Benedykta poznal od razu. Nawet Baliff wydawal się znacznie słabszy. Mimo, że facet wyglądał niepozornie, otaczała go burza mocy. Dzika, potężna, pierwotna energia, niepowstrzymana jak fala tsunami.

- To on, królu - powiedział Panterołak.

- Na zaplecze - jeden ruch dłonią i po chwili wyszli do piwnic.

Magazynów z zapasami alkoholu i …. z kręgiem wymalowanym srebrną farbą na środku pustej przestrzeni. Wnętrze kręgu pokrywały stare plamy potu, krwi i wymiocin. Tutaj walczono. Tutaj bito się do nieprzytomności. A nawet zabijano. Tego Kot był pewien.

- Kim jesteś? - zapytał Benedykt wchodząc po schodach jako ostatni.

- Charies. Charles Foster. Ale możesz mówić Charlie, albo Kot. - uśmiech psychopaty nie schodził z kociej twarzy. Rozglądał się po pomieszczeniu z jakąś dziwaczna fascynacją. Wielki, podobny do plastra szynki jęzor nerwowo oblizał usta i okolice. - Ci tutaj twierdzili, że chcesz się ze mnie widzieć, oto jestem. W czym moja skromna osoba może pomóc Królowi.

- Wiem, że wy, kocury, lubicie chodzić swoimi drogami, ale zasady są proste. Jeseś loup więc musisz podlegać hierarchii. Uklęknij i złóż mi hołd. Tylko tyle.

Ale to nie było tylko tyle. Kot wiedział. Hołd wytwarzał więź pomiedzy domiantorem i poddanym. Im częściej był odnawiany, tym głębiej działał, aż sprowadzał słabszych do rangi niewolnika duchowego.

- Doprawdy, wasza wysokość. I tylko po to całe to przemiłe stadko panter zmarnowało tydzień, biegając za mną po mieście? Wystarczyło zadzwonić, a wszystko bym wyjaśnił - Zamrugał czarująco. - My koty, no cóż, mamy pewien problem z klękaniem. Nasze kolana zwyczajnie nie zginają się w tą stronę co wasze, ludzkie. Oczywiście bardzo chętnie nawiążę jakąś współpracę, ale nie musicie mnie mieszać w swoje loupowe sprawy organizacyjne. Obwąchaj mnie, Benedykcie, czy ja pachnę jak loup?

- Pachniesz - uciął krótko. - A jeśli nie jesteś loup a pachniesz jak kot, to czym jesteś? Odmieńcem. Demonem?

- Kolejnym niewyjaśnionym cudem Fenomenu. - Charlie stanął w pozie asystentki prestidigitatora, która właśnie cała i zdrowa wyskoczyła z naszpikowanej mieczami skrzyni. Chwilę trwał w tej dziwnej pozie, wodząc wzrokiem po zebranych, jakby chciał wybadać, czy dowcip do nich dotarł. Widząc że nie zmarszczył brwi i podrapał się w tył głowy - Jakby wam to wytłumaczyć... najprościej rzecz ujmując, za życia też byłem kotem.

- Znaczy co. Jesteś kot, który opętał człowieka. No weź nie pierdol - powiedział bystro panterołak.

- Opętanie animalistyczne. Zdarza się. Chociaż żadko. - Uścisilśł Benedykt. - Niemniej jednak kot - człowiek, czy człowiek - kot, jesteś loup - garou. Więc musisz przyjąć moją władzę. Tak ja to widzę - mruknął groźnie.

- Poważnie? To ma nazwę? I wam nie przeszkadza? - W tonie kota zabrzmiało niemal szczere wzruszenie. Efekt nieco zepsuło piorunujące spojrzenie, jakie wcześniej posłał panterze. - Królu, czy możemy pogadać na osobności?

- Nie. Nie znam cię. Nie ufam ci. Nawet cię nie lubię.

- Nie musisz. Jesteś wielkim niedźwiedziem, a ja tylko zwykłym kotem. Co złego może się stać? - Charlie znów szeroko się uśmiechnął i uniósł połę kurtki, błyskając blachą MRu, tak by pozostali jej nie widzieli. - Dwie minuty.

- Aha - zmrużył oczy. - To wiele zmienia, Kocie.

Wskazał ręką kąt w piwnicy i sam ruszył w jego kierunku.

- Hycel kot - powiedział bez cienia uśmiechu, gdy już byli sami. - Nawet zabawne. Pełne ironii.

- Każdy radzi sobie jak umie. Koty to i tak kiepskie zwierzęta stadne. - błazeńska maska opuściła twarz Charliego - Wyznaję prostą zasadę żyj i pozwól żyć. Szanuję waszą hierarchię i chętnie dam temu wyraz w jakiś... hmm... bardziej neutralny duchowo sposób.
Akcja z hołdem podpadałaby pod wywieranie magicznego wpływu na funkcjonariusza na służbie... zresztą pozostaje też problem pewnego konfliktu lojalności. Pracuję właśnie nad cholernie delikatną politycznie sprawą i bycie "twoim człowiekiem" mogłoby sporo skomplikować.

- Jasne. Wszystko jest dla mnie jasne. Ale nie masz prawa szukać u mnie wsparcia, gdyby coś, ani przemawiać na wiecach, ani rzucać wyzwań hierarchii. Jasne?

- Jak cera stuletniego wampira. A teraz za pozwoleniem... zaraz zaraz, powiedziałeś "wsparcia"? - Do maszerującej w kociej głowie armii nieumarłych właśnie dołączyły nieprzeliczone zastępy miejskich wilkołaków siejących spustoszenia na tyłach wroga. - I co właściwie rozumiesz, przez "rzucanie wyzwań hierarchii"?

- Ty Kocie faktycznie niewiele o nas wiesz. Może niech lepiej tak zostanie, skoro jesteś hy... znaczy regulatorem.

- Może masz rację. Wybacz, czasem palnę coś zanim pomyślę. - mruknął Kot niechętnie, czując na sobie karcące spojrzenie Człowieka, któremu wizja szarży wilkołaków na Londyn podobała się równie mocno, co pomysł oddawania się do dyspozycji niedźwiedziołaka. - Żadnych złych emocji. Gdybyś potrzebował przysługi Hycla, cóż, twoi koledzy zapewne znajdą sposób by mnie znaleźć. Postaram się pomóc... w granicach rozsądku. I prawa oczywiście.

- Oczywiście - powiedział z miną ponuraka Benedykt. - Nich z nan, martwych, nie chce łamać przecież prawa żywych. A już najmnniej ktoś, kto szwędał się za życia po dachach i walił kupę w piaskownicę. Jasne.

- Zatem nie zabieram więcej czasu. - Kot skłonił się lekko, ale z szacunkiem i bez błazenady, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia.

Nim to zrobił dostrzegł niechętny uśmiech na twarzy niedźwiedziołaka. Uśmiech, który mówił więcej, niż jakiekolwiek słowa. Kot mógł czuć się bezpieczny na Rewirze, póki nie zagrozi społeczności Benedykta. Król zmiennokształtnych ssaków polubił go. Na swój dziwaczny, nieprzystępny sposób. Jeden z trzech władców likantropów w Londynie. Bo zmiennokształtni mieli troje szefów. Benedykt rządził ssakami. Był jeszcze ktoś od płazów, gadów i inszych takich oraz ktoś od ptaków. W końcu kurołaki musiały mieć kogoś, kto powie im gdzie miały sadzić jajka.

***

- Co dalej, kocie? - zagadnął Kot sam do siebie, stając przed barem i zapalając papierosa. Bo niby plan był prosty: odhaczyć Grosvenora i iść przejmować władzę nad światem. Tylko... no właśnie, mały sukces, który właśnie odhaczył właściwie niwelował trzy czwarte z jego problemów. Niedźwiedź kazał się pokłonić, kot kazał mu się cmoknąć, niedźwiedź stwierdził że spoko. Ot tak po prostu. Bez wojny. Hord nieumarłych. Inwazji. Ot tak, z sympatii... i z niewielką pomocą blachy MRu.
Nie to, żeby inwazja na Londyn była pomysłem złym, czy niewłaściwym... problem polegał na tym, że to najpierw trzeba by załatwić transport, wyjechać za miasto, zleźć do wielkiej, głębokiej, odrażającej dziury, znów z kimś gadać, może nawet walczyć, albo uciekać... a tyle pięknych rzeczy możnaby robić w tym czasie. Spać. Jeść. Po Highgate Cementary się przespacerować...
No dobra, zarówno dziura w ziemi, jak Londyn będą jeszcze jutro na swoich miejscach. Zdąży. Ostatecznie, odkąd łaki przestały na niego polować, kwestia nie była już taka paląca. Potencjalnym zagrożeniem był jeszcze Grosvenor. Właściwie zagrożeniem bardzo odległym, bardzo potencjalnym i bardzo zrodzonym-w-głowie-ogórkożercy-Kappy. Nie to, żeby był teraz skłonny ignorować ostrzeżenie, ale żeby od razu brać je AŻ tak poważnie? To wymagałoby wysiłku, pilnowania pleców, kto wie, może nawet walki. A może po prostu zamiast tam leźć, przedzwoni do hotelu? Znał nazwisko i numer pokoju, chyba nie powinno być problemu... w sumie i tak umawiali się na "dziś wieczór albo jutro rano".

Po rozważeniu wszystkich "za", "przeciw", "być może", i "dlaczego nie", Kot zmodyfikował nieco swój plan. Obecnie brzmiał on: zjeść coś i pospacerować sobie po mieście, a nóż znów coś fajnego się wydarzy.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 26-01-2012 o 17:54.
Gryf jest offline