Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2012, 20:57   #327
Yzurmir
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
Na dziedzińcu głównej siedziby straży w Dystrykcie Prawnym panował niemiłosierny tłok, gdyż zebrali się tutaj wszyscy stróże porządku w Talabheim. Oczywiście takie nagromadzenie ludzi generowało potężny odór — pomimo, że dzień był chłodny — i być może jakaś delikatniejsza osoba, zanurkowawszy w morzu zbrojnych, zemdlałaby w zaduchu, jaki tam panował. Ale Sigfrid Münch był przyzwyczajony do takich warunków dzięki latom słabej higieny i obcowaniu z rozkładającymi się ciałami. Właściwie można by się zastanawiać, czy jego zmysł węchu wciąż działa prawidłowo, czy też może umarł już przed dekadą. Sigfrid jednak nad tym nie myślał — jego głównym zmartwieniem był w tej chwili łokieć jakiegoś tłustego strażnika, który wciskał mu się w żebra. Starał się usunąć z zasięgu członków grubasa, ale zbita ciżba ani drgnęła — nie mógł się poruszyć. W desperacji uniósł nogę na tyle, na ile mógł, i z całej siły nadepnął. Okrzyk bólu, jaki usłyszał, pochodził jednak nie od grubasa, a od prawdziwego wielkoluda stojącego na wprost od niego, którego głowa całkiem wystawała ponad tłum.
Kurwa, próbuję słuchać! — wykrzyknął tamten, rozglądając się. — Ktoś tu się prosi o problem?

Zauważywszy swoją szansę, ex-grabarz pchnął stertę sadła — zastanawiając się przy tym, jak można tak utyć na pensji strażnika — prosto na olbrzyma. Tamten chwycił grubasa i zaczął coś do niego mamrotać gniewnym głosem. Tłum zafalował, gdy tłuścioch został pchnięty na bok — zatrzymany co prawda przez ścianę ludzi zanim zdołał upaść — a Münch zachichotał złośliwie.

Stał dość daleko od podwyższenia, z którego przemawiał Elwrig von Tabburg, pomniejszy szlachcic, jak mawiają, który pełnił rolę kapitana straży, wybrany osobiście przez samą Księżną. Von Tabburg — albo Tab lub Stary Tab, jak go nazywali strażnicy między sobą — miał tendencję do długich mów — a może wszyscy szlachcice tak mają? W każdym razie już bez mała godzinę rozwodził się nad dokonaniami straży w ciągu ostatniego roku i nad jej „muralnymi zobowiązaniami”… albo jakoś tak. Sigfrid słuchał jednym uchem, ale przede wszystkim wyobrażał sobie pieniste piwo w jego ulubionej karczmie, „Talabheimskim Kraterze”. Nie był w tym odosobniony — wszyscy się nudzili, czekając tylko i wyłącznie na ogłoszenie nowych przydziałów.

W końcu szlachciula Tab przestał gadać i — jak widział Sigfrid, wspinając się na palce — zwilżył delikatne gardełko pucharem wina. Zamiast niego wystąpił herold, odczytując długą listę nazwisk i przypadających im nowych posterunków.
Müller, Igor. Stary Rynek
— Müller, Rulant. Łojanki.
— Müller, Steffen. Wrota Północy
— No dalej!
— mruknął Sigfrid.
— Müller… Walbrecht Ferdynand. Aleja Bogów.
— Müller… To znaczy — Münch, Sigfrid.
— W końcu!
— Łojanki.
— O nie!


Sigfrid złapał się za swoje łyse czoło. Gdy zaczął tu pracować jakieś cztery miesiące temu, przydzielono go, jak to zazwyczaj bywa, do posterunku w Dzielnicy Kupieckiej. Tam zawsze jest dużo ruchu — oczywiście — ale z drugiej strony ma się do czynienia głównie z kieszonkowcami i rzezimieszkami. Było mu tam dobrze i myślał, że daje sobie radę. Ale Łojanki? To nie tylko degradacja, to niemalże wyrok śmierci. Łojanki to dzielnica biedoty, bardziej slumsy niż część prosperującego miasta. Rabunki, morderstwa, przestępczość zorganizowana — tam jest wszystko. Dlatego wysyłano tam przede wszystkim tych, którzy podpadli. Co z tego, że akurat tacy nie potrafili sobie poradzić? Nikt nie dbał o Łojanki.

***

Później tego dnia siedział w „Kraterze”, pijąc piwo, ale nie było tak wesoło jak w jego marzeniach. Rozwalony na ladzie, wspierając głowę o rękę i powoli sącząc trunek, wyglądał na wyraźnie strapionego. Karczmarz, Burghard Birgolff, wycierając kubek, podszedł do niego z wyrozumiałą miną.
Co się stało, panie Münch? Ostatnio miałeś dobry humor.
— Eh…
— Sigfrid westchnął ciężko. — Przydzielili mnie do posterunku w Łojankach. A to znaczy, że zginę lada dzień. Zadźgany. Przez jakiegoś ćpuna…
— Tsk
— cmoknął Burghard. — Rzeczywiście ciężka sprawa. Ale nie martw się, panie Münch, jakoś to będzie. Hej, co powiesz na kufelek niziołczego piwa? Prosto z Krainy Zgromadzenia. Niektórzy twierdzą, że jest równie dobre, co krasnoludzkie!
Co twierdzą inni? — mruknął Sigfrid.
E, różne rzeczy. To jak?
— Pewnikiem jest dużo droższe niż to miejscowe, które zazwyczaj piję.
— Cóż…
— Gospodarz zamyślił się, po czym odparł ze szczerością: — Jest DUŻO droższe.
Ech… — Strażnik westchnął po raz kolejny i poszukał pieniędzy. — Dajże.

Karczmarz wrócił po chwili z kolejnym kuflem, który postawił przed Sigfridem. Tamten spróbował ostrożnie i skrzywił się, czując zupełnie obcy, dziwny smak. Te niziołki, wszystko robią jakoś inaczej. Birgolff chyba chciał odwrócić jego uwagę od faktu, że przepłacił, więc dalej nawijał.
Wiesz, panie Münch, co by cię pocieszyło? Kobitka. Ile to już czasu siedzisz samotnie na tym swoim stryszku, bez nikogo do… dotrzymania towarzystwa? Musisz wziąć się w garść i poszukać jakiejś ładnej panienki.
— Panna…
— wzdrygnął się Sigfrid.
Albo jeszcze lepiej — znam jedną z tych kurtyzan, wiesz, górna półka, i mógłbym szepnąć do niej dobre słówko albo dwa o potencjalnym kliencie… Tylko wiesz, panie Münch… Wiesz, jak się świat kręci.
Pewnie — mruknął strażnik ponurym głosem. Był zbyt zrozpaczony — albo może pijany —żeby dbać w tej chwili o pieniądze, toteż tylko odsupłał sakiewkę, siłując się z nią chwilę, i rzucił w stronę karczmarza. Następnie wstał i zostawiając za sobą dwa niedopite piwa, skierował się ku wyjściu. — Jesteś prawdziwym przyjacielem, Birgolff — rzucił przez ramię.
— Się wie.

Po jakiejś godzinie udało mu się w końcu dotoczyć do domu, w którym mieszkał. Był to niewielki budynek, którego właścicielka wynajmowała parę pokojów po niskich cenach, a Sigfridowi przypadła izba na strychu, pod niskim skośnym dachem. Ostlandzkie skąpstwo nie pozwoliło mu wydać zarobionych wcześniej pieniędzy na bardziej luksusowe zakwaterowanie, ale też nie przeszkadzały mu bardzo tutejsze warunki. Większość czasu spędzał wszak na warcie albo w karczmie, w swoim mieszkaniu jedynie sypiając — w nocy albo we dnie. Zwykł mawiać „jeśli nie przecieka, to do spania się nadaje”. Czasami przeciekało, ale zatykał dziury szmatami.

— Cóż to ja widzę!

Wzdrygnął się, gdy usłyszał ten rozdzierający głos. Nie musiał unosić wzroku, żeby wiedzieć, że w wejściu do kamieniczki stoi właścicielka…
Pani Steinfürter… — mruknął z niesmakiem.
Panna! — został poprawiony. Kobieta wydawała się dumna ze swojego staropanieńskiego stanu, pomimo że znaczyło to, iż spędza samotnie całe dnie, a swoje narastające obsesje przerzuca na domowników, strofując ich za każdym razem, gdy zrobią coś, co w jej opinii jest niemoralne. Wydawało się, że czynsz ustala tak nisko tylko po to, żeby jej ofiary nie ważyły się uciec.
Panna… Przecież pamiętam.
— Co pan myśli, że pan robi, panie Münch? Zjawiać się w domu o takiej godzinie i w dodatku w takim stanie? Co za wstyd! Co sobie inni pomyślą? To jest porządny dom, panie Münch. Proszę o tym nie zapominać.

Dajże mi spokój… — wymamrotał i ruszył w jej stronę. Kamieniczniczka nawet nie drgnęła, wciąż zastępując wejście. Była wyższa od niego, koścista i miała pociągłą twarz oraz lekki zarost nad górną wargą. Sigfrid ponownie zadrżał.
Nie usłyszałam przeprosin, panie Münch. Pana zachowanie jest nieakceptowalne i musi się zmienić. Naraża pan na szwank reputację moją i mojej kamienicy!
— W porządku…
— Strażnik zacisnął zęby i zmusił się do wypowiedzenia następnych słów. — Przepraszam, panno Steinfürter….
Kobieta mruknęła i usunęła mu się z drogi, a Sigfrid wmaszerował z furią do środka i ruszył na górę.
…ty stara jędzo! — dokończył wstrzymane zdanie. — Głupi nietoperz… a żeby tak ją… przeklęta harpia… cholera!

***

Następnego dnia musiał zgłosić się na swój nowy posterunek, do czego wcale się nie palił. Z niepokojem oglądał brudne, niemalże rozpadające się domy. Nie żeby on sam żył w wielkim luksusie, ale wiedział, że takie warunki to już przesada. Panna Steinfürter, jak przyszło mu do głowy, na pewno powyrywałaby sobie wszystkie włosy na głowie, gdyby to ujrzała. Na szczęście ona nigdy nie była w żadnym nieprzyzwoitym miejscu, więc raczej nie zazna takich widoków.

W strażnicy powitała go znajoma twarz, Hamlin Kunz, energetyczny, ale kpiarski młody człowiek. Być może komuś z góry nie spodobały się jego żarty.
Hej, Procarzu! — wykrzyknął, otwierając ramiona, jakby chciał go uściskać — ale tego nie zrobił. — Właśnie wszystkim o tobie opowiadałem. O wilku mowa, prawda?
Aha — mruknął Sigfrid w odpowiedzi. Kunz sam nadał mu przezwisko, które wzięło się od jego doboru broni, i używał go tak długo, aż wszyscy je podchwycili.
Czy to prawda, że nigdy nie używasz innego oręża poza swoją procą? — zapytał jakiś sepleniący mężczyzna.
Nie — burknął Münch.
Czy to prawda — wtrącił się inny — że kiedyś zabiłeś ze swojej procy rzecznego trolla?
Tak — odparł szybko ex-grabarz, a wszyscy strażnicy w pobliżu wybuchli śmiechem. Nie był w stanie stwierdzić, czy był to śmiech przyjacielski, czy szydzący. Sam zachichotał niemrawo. — Me he he. He. Hm.

Rozejrzał się i dostrzegł jeszcze dwie znane mu z widzenia osoby: giganta i tłuściocha, których — co za zbieg okoliczności — spotkał poprzedniego dnia. Gruby, jak się potem okazało, imieniem Gerber Holz, trzymał się z dala od drugiego, Jordana Meyera. Poza tym było tutaj sporo innych osób, wiele z nich wyglądających dość podejrzanie jak na strażników, inni na pierwszy rzut oka wzorcowi.

Wkrótce zjawił się miejscowy komendant, Hans Widmann, zblazowany starszy człowiek, który w przeciwieństwie do Taba był bardzo lakoniczny. Poinformował ich tylko, kto ma kiedy wartę i gdzie, i wrócił do swojego biura. Ku przerażeniu Sigfrida przypadła mu nocna zmiana, a w dodatku miał pracować z nikim innym, jak Hamlinem Kunzem. Zapowiadała się cała noc „Procarzy” i „Brodaczy”, i „Wielbicieli Mułów”.

Na szczęście nie było aż tak źle, jak się spodziewał. Pracowali razem już przez dwa tygodnie i nie tylko w miarę się dogadywali, ale także jakoś udawało im się unikać większych kłopotów, tak więc wciąż byli żywi. Była północ i dookoła panowała absolutna ciemność — żadnych lamp nie było na ulicach, a słabe światła widać było tylko w zasłoniętych oknach karczm i melin; na szczęście strażnicy sami nieśli latarnie zasilane olejem, zatknięte na drągach.
Rozdzielmy się — zaproponował nagle Kunz. — Ja pójdę tutaj w lewo, a ty w prawo; spotkamy się tam dalej, gdzie drogi się łączą. W porządku? W razie czego użyj procy, Procarzu.

Sigfrid zmarszczył brwi, ale skierował się w prawo, tak jak mu powiedziano. Nie wiedząc jednak, czemu Hamlin niespodziewanie postanowił się rozdzielić, miał złe przeczucia. Założył dłoń na rękojeści tasaka i rozejrzał się uważnie. Po chwili uznał, że nie chce wyglądać, jakby się bał, więc postarał się odprężyć, ale w rzeczywistości wciąż nie mógł się pozbyć lęku, że zaraz zostanie zaatakowany.

Nagle usłyszał coś za sobą. Serce zaczęło mu bić szybciej, odwrócił się i omiótł wzrokiem otoczenie. Kolejny odgłos, jakby skrzypnięcie, z lewej strony, z góry. Münch wzniósł drąg, aby oświetlić większy obszar, i zbliżył się ostrożnie. Przez chwilę nic się nie działo… Sigfrid zrobił krok w tył, po czym rozejrzał się. Wtedy usłyszał brzęk i uderzenie tam, gdzie patrzył przed chwilą. Zadarłszy głowę, zauważył otwarte na oścież okno. Ulicą śmignęła jakaś postać.

Strażnik chwycił pewniej latarnię i rzucił się w pościg.
Stać! Straż miejska! Stać! — krzyczał wściekle, chociaż nie sądził oczywiście, że to zadziała. Miał jednak nadzieję, że zwróci uwagę swojego towarzysza. Latarnia latała na wszystkie strony, raz oświetlając lewą, raz prawą stronę chodnika; ścigany znajdował się zawsze na samym skraju widoczności. Wydawał się być niewielki, ale Sigfrid w mroku nie mógł ocenić dobrze jego rozmiarów — mógł to być niski człowiek albo niziołek. Raczej wykluczył krasnoluda.

Tymczasem, niedaleko, Jans splunął w bok ciemnej alejki, w której znajdował się właśnie ze smarkatym Hamlinem Kunzem, pożal się Ranaldzie, strażnikiem miejskim. Dzielnica Łojanek nie należała do najbezpieczniejszych o tej porze nocy, a ten chłystek próbował się ze Skalpem targować.
Powtórzę, Herr Kunz. Cicho, zważywszy na okoliczności, acz dobitnie: Gówno, czyli łajno. Nie dostaniecie większej wziątki od moich interesów, karbujecie sobie? Jak weźmiecie więcej niż to, co zgodnie z prawem już łupicie, to zamykam interes. A wiecie, że kryzys teraz po Burzy. Jak myślicie zarobić na pierścionek zaręczynowy dla tej Waszej umiłowanej Hildy, co?
Skalp, ja Cię... — młodzian już zamierzał się odciąć, gdy w głównej ulicy padł w kierunku rozmawiających mężczyzn snop światła z latarni. Takimi lampami na drągu zwykli posługiwać się strażnicy Talabheim. Kunz błyskawicznie chwycił mieszek z monetami i nie targując się więcej odszedł w przeciwnym kierunku.

Nagle sylwetka gonionego włamywacza zniknęła, niewątpliwie w jednej z ciasnych alejek, których gęsta sieć pokrywała Łojanki i przecinała większe ulice. Sigfrid ostrożnie zajrzał tam, wystawiając daleko drąg z latarnią. Czuł opory przed podążeniem za zbiegiem w takie miejsce, a już z pewnością bez wsparcia, ale po chwili wahania uznał, że to jego powinność. Wyciągnął broń i powoli zagłębił się w zaułek. Wkrótce z cieni wyłoniła się jakaś postać. Co prawda wydawała się wyższa od złodzieja i najwyraźniej, całkowicie zrelaksowana, oddawała mocz na ścianę budynku, ale ostrożności nigdy za wiele.

Kto zacz? — zawołał.
Wierny sługa jego Cesarskiej Mości — odpowiedział mężczyzna znajomym głosem, kończąc swój interes i stając na środku. Sigfrid przystanął, odsunął latarnię trochę na bok i zmrużył oczy.
Jans? Czy to ty? — spytał niedowierzającym głosem i podszedł bliżej.
Nie może być — zamrugał powiekami Jans. — Wuju, ty tutaj? Coś mi po prawdzie mówiła Lulu, ale żem myślał, że się jej po pijaku wszystko pokiełbasiło. Chodźże, niechże cię uściskam. — Rzucił się w kierunku towarzysza. Münch stał jak wryty i nie stawiał oporu; wpatrywał się za to intensywnie w nakrycie głowy swojego starego towarzysza.

Co ty tu…? Zaraz, to ty jesteś tym Skalpem, o którym słyszałem ostatnio? Z tym słynnym kapeluszem z piórkiem?
Tak, wyszło kamracie. Choć za słynnym jak widzę. Gwoli wyjaśnień: tanio kapelusz kupiłem, ale ostał się jakoś. Widzisz, ludziska jakoś przywykli, rozumiesz. Ale nie będziemy gadać po próżnicy w tym ciemnym zaułku. Chodź ze mną. Powspominamy, napijemy się troszkę. Ale zaraz, zaraz — przerwał. — Ty teraz na talabheimskiej służbie... Fiu, fiu. Znaczy... Kiedy będziesz wolny? Spotkajmy się wtedy u mnie na stancyji. To sobie powspominamy i powypominamy. Słyszałeś cośmy przez nasze zaniechania uczynili w Wurzen? Tragedia! Dramat! Aż mnie prawie sumienie, gdybym je miał, gryzie... — Skalp paplał do Muncha ściskając go serdecznie raz po raz.

Tak, tak — wymamrotał wciąż oszołomiony strażnik i rozejrzał się dokoła. — Ale ćśśś... Ciszej. Mój partner jest gdzieś w pobliżu i jak nas zobaczy razem, to mogę mieć kłopoty. Dopiero co nas przenieśli tutaj, do Łojanek, i nam mówili o paru... wiesz... podejrzanych typach, których można tu znaleźć, i ty, z tym twoim kapeluszem, którego ponoć nigdy nie zdejmujesz... Na pewno skojarzy. Więc ćśśś... — zakończył, przykładając palec do ust.

Aaa... — wybałuszył oczy Jans z nagłym zrozumieniem. — Pewnie, że rozumiem, ciszej. Ale wybacz, że to powiem: w straży kiepsko płacą. Prędzej czy później Twój towarzysz będzie musiał coś załatwić dla siebie w Łojankach. A wtedy niech uderzy do mnie. Załatwię co trzeba. — Mrugnął porozumiewawczo okiem. — Daj mi tylko znać. Ale i tak ponawiam zaproszenie, stary druhu. Jakże się cieszę…
— Pewnie, że się chętnie spotkam, Jans. Za dnia będę wolny, chociaż niewyspany może trochę. Musisz mi opisać, jak dojść do twojego domu, boć się jeszcze całkiem tu nie orientuję. I mówiłeś coś o... Lulu?


Lulu przybyła do miasta parę tygodni temu — wyjaśnił skwapliwie Jans. — Mieszka nieopodal mnie na kwaterze. Dzielnica Nordgate, ot porządna dzielnica rzemieślnicza. Panna Lutzen trudni się nadal swoim jakże zacnym fachem, he, he. Adres mój... ulica Powroźnicza 14, I piętro. Trafisz bez trudu. Dom jest obrośnięty bluszczem. Chwast się pleni niemożebnie. Tfu... — splunął do kałuży.
Słuchaj, Jans — Sigfrid wszedł mu w słowo — iść mi trzeba, albo jeszcze Hamlin nabierze podejrzeń. A zaraz...! Byłbym zapomniał. Widziałeś tutaj w pobliżu jakiegoś niskiego osobnika? Bo żem gonił włamywacza i mi zwiał. Wydawało mi się, że biegł jakoś w tym kierunku...

Jans przecząco pokręcił głową, machnął Sigfridowi na pożegnanie i szepnął:
Nie pytaj bratku, nie pytaj. Przyjdź do mnie po południu. Też muszę kapkę odespać. Tylko się mocniej opatul, zimno dziś.



Wypowiedzi Jansa "Skalpa" Zinggera napisane zostały przez kymila.
 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 28-01-2012 o 21:09.
Yzurmir jest offline