Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2012, 15:04   #101
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Stan Waszyngton.



JILEK
Okolice Twisp, 15:45 czasu lokalnego

Czy to panika narastała w jego umyśle? Czy może rodziła się bestia, wychodząc ze swojego ukrycia i próbując przejąć kontrolę nad jego słabowitym ciałem? Tu już nie było się co zastanawiać, coś o czym mógł przez chwilę nie pamiętać, teraz wracało z pełną siłą, przed oczami stawiając znienawidzoną twarz. Chciał tylko zabijać. Mordować. Niszczyć. Nóż wściekle wbijał się w kamerę, która zaiskrzyła i zgasła. Niewiele to pomogło, zbyt mało satysfakcji, zbyt mało życia przekreślonego w ten sposób.
Elektroniczne zabawki się nie liczyły. Chciał dostać się do czegoś żywego. Wypić jego krew...
NIE!
Wcale tego nie chciał. Taka mała rana, a konsekwencje narastały. A może to ta sytuacja, białe światło, białe ściany ciasnej jak klatka windy? Zaatakował podsufitkę, tnąc i odrywając razem z przewodami i ledowymi lampkami całe kawały aluminium, odkrywając zwyczajny dach windy z kratką oznaczającą dla niego wszystko.
Wolność. Możliwości.
Być może życie.
Nie patrzył już na nic. Przestał liczyć upływające sekundy, tak bardzo nieubłagane. Zignorował błyskawiczne zwalnianie windy, gdy ta docierała na miejsce, tam gdzie kazano jej jechać. Kolejna bezwolna marionetka Umbrelli, choć ona akurat faktycznie nic nie czuła.
Jilek miał już kratę w rękach, pokonując jej proste zabezpieczenia i wypychając na zewnątrz. Szybkość windy sprawiła, że odleciała bardziej niż zamierzał, odbijając się od pędzących lin i ostatecznie nieruchomiejąc. Wciągnął się, wychodząc z klatki, prawie dokładnie wtedy, kiedy ta się już zatrzymywała, a ciche piknięcie oznaczało otwieranie się drzwi. Nie było tu nic, prócz szybu. Ale nie dbał o to, teraz było za późno, zaczął się wspinać ignorując ból nogi.
U góry już majaczyło wejście na jakiś inny poziom. Było wręcz na wyciągnięcie ręki.
Nie usłyszał, gdy do niego strzelali. Nie używali zwykłej broni czy zwykłej amunicji. Tylko kilka dziwnych ukłuć. A potem nagłe osłabienie, ciemność i lot w dół.
Dorwali go. A może to on zwyczajnie próbował złapać za rogi zbyt wielkiego byka?


MONTROSE, THOMSON, JORGENSTEN, GREEN
Chelan, 17:21 czasu lokalnego

Jazda po górskich dróżkach podczas zapadającego zmierzchu i nie ustępującego deszczu, biorąc pod uwagę rany i zmęczenie absolutnie wszystkich, zdecydowanie nie należała do szybkich. Swen i Goran przynajmniej znaleźli w pobliżu i uruchomili dużego Forda, choć nie pierwszej już młodości, to wciąż solidnego. Przede wszystkim działało w nim także ogrzewanie, a szyby w komplecie pozwoliły cieszyć się jako takim komfortem. Boven w tym czasie zbadała Indianina, ale mogła tylko pokręcić głową.
- Potrzebna mu fachowa opieka, szpital i specjalista. Ja mogę stwierdzić tyle samo co wy. Wstrząśnienie mózgu, być może silne, śpiączka... przyczyn może być wiele.
Bez dalszych słów przełożyli ekwipunek do nowego wozu i wszystkie cztery ruszyły za prowadzącym Humvee, którym kierowała Boven. Szybko wyjechali z doliny, pnąc się coraz wyżej. Najpierw dookoła były tylko gęste lasy, potem jednakże znajdowali się przez jakiś czas na takiej wysokości, że las zastępowany był przez widoczne w słabym świetle zmierzchu ośnieżone szczyty gór. I tylko droga wiła się tak samo, jednopasmówka tu i ówdzie pokryta dziurami. Niewielu jeździło nią nawet w spokojnych czasach, teraz była zupełnie pusta, co przyjęli z ulgą.
Aż do Chelan mieli czas na odpoczynek, może nawet krótką drzemkę, jeśli ktoś mógł w ogóle zasnąć. Przynajmniej ci, którzy nie prowadzili, rzecz jasna.

Gdy zjechali z gór, wyjeżdżając z lasu, było już po siedemnastej. Słońce jakiś czas temu schowało się za horyzontem, więc od razu zauważyli łunę od strony miasta. Minęli kilka pół uprawnych, kilka farm i wjechali od północy pomiędzy pierwsze zabudowania. Po prawej, według mapy, mieli jakieś pole golfowe, ale nie ono ich interesowało. Znajdowali się teraz nieco powyżej samego miasta i choć było ciemno, mogli rozróżnić kilka ważnych szczegółów.
Południowa część Chelan bowiem płonęła, mimo wciąż padającego deszczu. Nie był to może pożar, który miałby strawić wszystko w promieniu kilku kilometrów, ale ogień był wyraźnie widoczny w ciemnościach. Znacznie bliżej, gdzieś w okolicy oznaczonego na mapie szpitala, raz za razem pojawiały się błyski. Głuchy pomruk strzałów doszedł do nich, gdy tylko otworzyli okna w samochodach. A chwilę potem rozniósł się w powietrzu huk, tak jakby strzelono ze znacznie większego kalibru. Niewątpliwie musiało być tam wojsko, chociaż szczegółów nie można było zauważyć. Domyślali się jednakże, że taka strzelanina i obecność żywych istot, musiała przyciągać zarażonych niczym magnes.

Gdy podjechali bliżej, wyodrębnili także czarną taflę Jeziora Chelan, które kończyło się tutaj, ale ciągnęło daleko na zachód. Kołysały się na nim statki i łodzie, kilka z nich bowiem widzieli dzięki zawieszonym latarniom lub innemu oświetleniu. Znajdujący się tam ludzie w ten sposób szukali ocalenia przez zarazą, tylko czy im się udało? Jeśli wirus znajdował się w powietrzu, wielu z nich mogło być teraz martwymi.
Jeśli chcieli dotrzeć do drogi 97, która prowadziła dalej na południe, musieli przejechać przez miasto. State Route 150 zapchana była samochodami, co prawda nie cała, ale wystarczyło kilka zatorów, aby uczynić ją nieprzejezdną. Była jeszcze droga przy polu golfowym, przechodząca potem w coś co było raczej polnymi ścieżkami, kierującymi w pobliże strzelaniny i na osiedlowe drogi samego Chelan. Tu gdzie się znajdowali nie widzieli zarażonych, ale to była niewątpliwie kwestia czasu. Oni zwyczajnie parli ku żywym. A prócz nich było tam jeszcze wojsko i pożar.
Na południu mieli zatokę, ale ciemność nie pozwalała dojrzeć, czy są tam jeszcze sprawne łodzie. Wszystko dookoła pozbawione było prądu, więc jedyne światło pochodziło z łuny oraz strzelaniny, a to nie dawało im nic.
A powrót, próba okrążenia i wjechania na drogę 97 na północy oznaczała kolejne kilometry drogi i stracony czas, nie dając żadnych gwarancji na sukces.


JILEK
Okolice Twisp, ??:?? czasu lokalnego

Gdy się ocknął, czuł się dobrze. Zbyt dobrze. Jego ciało przepełnione było energią, tak jakby ktoś wpompował mu olbrzymie ilości adrenaliny. Leżał, to wiedział na pewno. Kończyny miał skrępowane jakimiś skórzanymi pasami, a w oczy świeciły mu światła, które pamiętał doskonale, a które tak bardzo chciałby wyrzucić z pamięci. Znów białe ściany, znów białe ubrania.
I ta twarz.
Nachylała się teraz nad nim, rejestrując jego przebudzenie. Uśmiech, przez który zalała go fala nienawiści. Zacisnął mocno pięści.
I głos.
Czy można nienawidzić bardziej?
- Obudziłeś się, cudownie. Długo czekałem na twój powrót. Miałem przez ciebie kilka problemów, ale one się już nie powtórzą, prawda?
Zaśmiał się krótko, odchodząc od jego łóżka. Jilek wreszcie mógł unieść lekko głowę. Do jego kombinezonu przytwierdzona była jakaś aparatura, ale wydawał się być pozbawiony dziur.
- Tak, tak, naprawiliśmy to co popsułeś. Ale widzisz, zmuszasz mnie do mniej przyjemnych rzeczy, rzeczy, której wcześniej nie chciałem. Jesteś prototypem, nie cieszysz się z tego? Powinieneś. Pozostawiono ci wolną wolę... którą jednak będę musiał ci zabrać, gdy nie zgodzisz się na nasze... na moje warunki.
Wyraźnie delektował się swoimi słowami.
- Nie chcemy od ciebie wielu rzeczy. Tylko znalezienia kilku osób. Gdy cię nie było, wprowadziłem kilka poprawek do twojego... kombinezonu. Musisz się tylko zgodzić, chociaż oczywiście będziemy monitorować od tej chwili każdy twój ruch. Ta technologia kosztuje, nie możemy sobie pozwolić na jej stratę...
Tylko zgodzić. I żyć jak pies na smyczy Umbrelli, bardzo krótkiej smyczy. Lub stracić własną wolę.
Czuł przepełniającą go siłę. W rogach pomieszczenia stali ubrani na czarno, uzbrojeni strażnicy, nie spuszczający go z oczu.
Ale czuł tę siłę. Mógłby zerwać więzy i w tej samej chwili skręcić mu kark. Zetrzeć z ust ten uśmiech. Śmierć lub marionetka. Niewielki miał wybór... ale zawsze był to wybór.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 10-02-2012 o 14:10.
Sekal jest offline