Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-02-2012, 15:04   #101
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Stan Waszyngton.



JILEK
Okolice Twisp, 15:45 czasu lokalnego

Czy to panika narastała w jego umyśle? Czy może rodziła się bestia, wychodząc ze swojego ukrycia i próbując przejąć kontrolę nad jego słabowitym ciałem? Tu już nie było się co zastanawiać, coś o czym mógł przez chwilę nie pamiętać, teraz wracało z pełną siłą, przed oczami stawiając znienawidzoną twarz. Chciał tylko zabijać. Mordować. Niszczyć. Nóż wściekle wbijał się w kamerę, która zaiskrzyła i zgasła. Niewiele to pomogło, zbyt mało satysfakcji, zbyt mało życia przekreślonego w ten sposób.
Elektroniczne zabawki się nie liczyły. Chciał dostać się do czegoś żywego. Wypić jego krew...
NIE!
Wcale tego nie chciał. Taka mała rana, a konsekwencje narastały. A może to ta sytuacja, białe światło, białe ściany ciasnej jak klatka windy? Zaatakował podsufitkę, tnąc i odrywając razem z przewodami i ledowymi lampkami całe kawały aluminium, odkrywając zwyczajny dach windy z kratką oznaczającą dla niego wszystko.
Wolność. Możliwości.
Być może życie.
Nie patrzył już na nic. Przestał liczyć upływające sekundy, tak bardzo nieubłagane. Zignorował błyskawiczne zwalnianie windy, gdy ta docierała na miejsce, tam gdzie kazano jej jechać. Kolejna bezwolna marionetka Umbrelli, choć ona akurat faktycznie nic nie czuła.
Jilek miał już kratę w rękach, pokonując jej proste zabezpieczenia i wypychając na zewnątrz. Szybkość windy sprawiła, że odleciała bardziej niż zamierzał, odbijając się od pędzących lin i ostatecznie nieruchomiejąc. Wciągnął się, wychodząc z klatki, prawie dokładnie wtedy, kiedy ta się już zatrzymywała, a ciche piknięcie oznaczało otwieranie się drzwi. Nie było tu nic, prócz szybu. Ale nie dbał o to, teraz było za późno, zaczął się wspinać ignorując ból nogi.
U góry już majaczyło wejście na jakiś inny poziom. Było wręcz na wyciągnięcie ręki.
Nie usłyszał, gdy do niego strzelali. Nie używali zwykłej broni czy zwykłej amunicji. Tylko kilka dziwnych ukłuć. A potem nagłe osłabienie, ciemność i lot w dół.
Dorwali go. A może to on zwyczajnie próbował złapać za rogi zbyt wielkiego byka?


MONTROSE, THOMSON, JORGENSTEN, GREEN
Chelan, 17:21 czasu lokalnego

Jazda po górskich dróżkach podczas zapadającego zmierzchu i nie ustępującego deszczu, biorąc pod uwagę rany i zmęczenie absolutnie wszystkich, zdecydowanie nie należała do szybkich. Swen i Goran przynajmniej znaleźli w pobliżu i uruchomili dużego Forda, choć nie pierwszej już młodości, to wciąż solidnego. Przede wszystkim działało w nim także ogrzewanie, a szyby w komplecie pozwoliły cieszyć się jako takim komfortem. Boven w tym czasie zbadała Indianina, ale mogła tylko pokręcić głową.
- Potrzebna mu fachowa opieka, szpital i specjalista. Ja mogę stwierdzić tyle samo co wy. Wstrząśnienie mózgu, być może silne, śpiączka... przyczyn może być wiele.
Bez dalszych słów przełożyli ekwipunek do nowego wozu i wszystkie cztery ruszyły za prowadzącym Humvee, którym kierowała Boven. Szybko wyjechali z doliny, pnąc się coraz wyżej. Najpierw dookoła były tylko gęste lasy, potem jednakże znajdowali się przez jakiś czas na takiej wysokości, że las zastępowany był przez widoczne w słabym świetle zmierzchu ośnieżone szczyty gór. I tylko droga wiła się tak samo, jednopasmówka tu i ówdzie pokryta dziurami. Niewielu jeździło nią nawet w spokojnych czasach, teraz była zupełnie pusta, co przyjęli z ulgą.
Aż do Chelan mieli czas na odpoczynek, może nawet krótką drzemkę, jeśli ktoś mógł w ogóle zasnąć. Przynajmniej ci, którzy nie prowadzili, rzecz jasna.

Gdy zjechali z gór, wyjeżdżając z lasu, było już po siedemnastej. Słońce jakiś czas temu schowało się za horyzontem, więc od razu zauważyli łunę od strony miasta. Minęli kilka pół uprawnych, kilka farm i wjechali od północy pomiędzy pierwsze zabudowania. Po prawej, według mapy, mieli jakieś pole golfowe, ale nie ono ich interesowało. Znajdowali się teraz nieco powyżej samego miasta i choć było ciemno, mogli rozróżnić kilka ważnych szczegółów.
Południowa część Chelan bowiem płonęła, mimo wciąż padającego deszczu. Nie był to może pożar, który miałby strawić wszystko w promieniu kilku kilometrów, ale ogień był wyraźnie widoczny w ciemnościach. Znacznie bliżej, gdzieś w okolicy oznaczonego na mapie szpitala, raz za razem pojawiały się błyski. Głuchy pomruk strzałów doszedł do nich, gdy tylko otworzyli okna w samochodach. A chwilę potem rozniósł się w powietrzu huk, tak jakby strzelono ze znacznie większego kalibru. Niewątpliwie musiało być tam wojsko, chociaż szczegółów nie można było zauważyć. Domyślali się jednakże, że taka strzelanina i obecność żywych istot, musiała przyciągać zarażonych niczym magnes.

Gdy podjechali bliżej, wyodrębnili także czarną taflę Jeziora Chelan, które kończyło się tutaj, ale ciągnęło daleko na zachód. Kołysały się na nim statki i łodzie, kilka z nich bowiem widzieli dzięki zawieszonym latarniom lub innemu oświetleniu. Znajdujący się tam ludzie w ten sposób szukali ocalenia przez zarazą, tylko czy im się udało? Jeśli wirus znajdował się w powietrzu, wielu z nich mogło być teraz martwymi.
Jeśli chcieli dotrzeć do drogi 97, która prowadziła dalej na południe, musieli przejechać przez miasto. State Route 150 zapchana była samochodami, co prawda nie cała, ale wystarczyło kilka zatorów, aby uczynić ją nieprzejezdną. Była jeszcze droga przy polu golfowym, przechodząca potem w coś co było raczej polnymi ścieżkami, kierującymi w pobliże strzelaniny i na osiedlowe drogi samego Chelan. Tu gdzie się znajdowali nie widzieli zarażonych, ale to była niewątpliwie kwestia czasu. Oni zwyczajnie parli ku żywym. A prócz nich było tam jeszcze wojsko i pożar.
Na południu mieli zatokę, ale ciemność nie pozwalała dojrzeć, czy są tam jeszcze sprawne łodzie. Wszystko dookoła pozbawione było prądu, więc jedyne światło pochodziło z łuny oraz strzelaniny, a to nie dawało im nic.
A powrót, próba okrążenia i wjechania na drogę 97 na północy oznaczała kolejne kilometry drogi i stracony czas, nie dając żadnych gwarancji na sukces.


JILEK
Okolice Twisp, ??:?? czasu lokalnego

Gdy się ocknął, czuł się dobrze. Zbyt dobrze. Jego ciało przepełnione było energią, tak jakby ktoś wpompował mu olbrzymie ilości adrenaliny. Leżał, to wiedział na pewno. Kończyny miał skrępowane jakimiś skórzanymi pasami, a w oczy świeciły mu światła, które pamiętał doskonale, a które tak bardzo chciałby wyrzucić z pamięci. Znów białe ściany, znów białe ubrania.
I ta twarz.
Nachylała się teraz nad nim, rejestrując jego przebudzenie. Uśmiech, przez który zalała go fala nienawiści. Zacisnął mocno pięści.
I głos.
Czy można nienawidzić bardziej?
- Obudziłeś się, cudownie. Długo czekałem na twój powrót. Miałem przez ciebie kilka problemów, ale one się już nie powtórzą, prawda?
Zaśmiał się krótko, odchodząc od jego łóżka. Jilek wreszcie mógł unieść lekko głowę. Do jego kombinezonu przytwierdzona była jakaś aparatura, ale wydawał się być pozbawiony dziur.
- Tak, tak, naprawiliśmy to co popsułeś. Ale widzisz, zmuszasz mnie do mniej przyjemnych rzeczy, rzeczy, której wcześniej nie chciałem. Jesteś prototypem, nie cieszysz się z tego? Powinieneś. Pozostawiono ci wolną wolę... którą jednak będę musiał ci zabrać, gdy nie zgodzisz się na nasze... na moje warunki.
Wyraźnie delektował się swoimi słowami.
- Nie chcemy od ciebie wielu rzeczy. Tylko znalezienia kilku osób. Gdy cię nie było, wprowadziłem kilka poprawek do twojego... kombinezonu. Musisz się tylko zgodzić, chociaż oczywiście będziemy monitorować od tej chwili każdy twój ruch. Ta technologia kosztuje, nie możemy sobie pozwolić na jej stratę...
Tylko zgodzić. I żyć jak pies na smyczy Umbrelli, bardzo krótkiej smyczy. Lub stracić własną wolę.
Czuł przepełniającą go siłę. W rogach pomieszczenia stali ubrani na czarno, uzbrojeni strażnicy, nie spuszczający go z oczu.
Ale czuł tę siłę. Mógłby zerwać więzy i w tej samej chwili skręcić mu kark. Zetrzeć z ust ten uśmiech. Śmierć lub marionetka. Niewielki miał wybór... ale zawsze był to wybór.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 10-02-2012 o 14:10.
Sekal jest offline  
Stary 10-02-2012, 12:38   #102
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Jilek
Choć przegrana i wygrana nie były kategoriami, w których myślał, zastanawiał się, na ile przegrał, a na ile wygrał. Być może, jego życie zostało zapieczętowane już wtedy, kiedy został złapany przez siepaczy Umbrelli i wtłoczony w pancerz. Wyrwany z życia, które przecież tak pieczołowicie wypracował; sieć kłamstw i powiązań rozpadła się jak przecięta brzytwą, kiedy wkroczyła Umbrella.
Stiegler był zabawny. Pomimo nienawiści, którą do niego żywił, zawsze w pewien pokręcony sposób uważał za zabawny fakt, że istnieją na świecie ludzie, którzy reprezentują ze sobą... Co on ze sobą reprezentował? Bezsensowne okrucieństwo? Morderczą ciekawość? A może był tylko macką kogoś, kto za nim stał?
Jilek mógłby przysiąc, że rozważał propozycję Stieglera długo, bardzo długo, choć w rzeczywistości minęło ledwie parę sekund milczenia ozdobionego zimnym wzrokiem Jileka i śliskim uśmieszkiem Stieglera. Jilek był świadom tego, że zabicie swojego wroga oznaczało śmierć, jednak, co za życie oferowała Umbrella? Zabicie jego woli było najgorszym, czego mógł oczekiwać po Parasolu. Nie łudził się. Służba dla Umbrelli kończyła się wraz ze śmiercią, szczególnie w jego wypadku. W gruncie rzeczy oferta Stieglera brzmiała: umrzeć albo umrzeć przydatnie. To nie był wybór; to były tylko dwa oblicza tej samej monety.
Tu wszystko się kończyło. Czy Stiegler naprawdę myślał, że przyłączy się do niego? Na co liczył? Na poniżenie Jileka? Jedyną nadzieją i sensem przyjęcia drugiej propozycji było to, że tak naprawdę na Stieglerze nie kończyło się nic; był on tylko trybikiem w czerwono-białej machinie o nazwie Umbrella. Czy w istocie zabicie go zmieniłoby cokolwiek? Czy przyjąwszy grę Stieglera, mógł liczyć na to, że kiedyś się wyzwoli?
Było to wątpliwe.
Właściwie, to w obliczu śmierci, zemsta straciła wszelkie znaczenie. Miał gdzieś fakt, że za chwilę ukręci mu łeb. Miał gdzieś to, że za chwilę pancerz spenetrują kule i być może ostatnią jego świadomą myślą będzie chwilowy smak ciepławej kuli wybuchającej w jego ustach. Od czasu, kiedy stał się tym, czym jest – potworem bez ludzkiej formy zakutym w pancerz, który nadawał mu ludzką postać – w sumie chciał tylko jednego. Żeby wszystko się skończyło; Stiegler był tylko projekcją, wymówką. W pewnym sensie, był jego planem, jak popełnić samobójstwo. O wiele prościej byłoby strzelić sobie w łeb zaraz po tym, kiedy Pani Doktor zostawiła go w komorze.
Przyjaciele, znajomości, telewizja, używki, zabawa. Jego dawne życie zdawało się nierealne. Pieprzył to wszystko. Był szczęśliwy, że umierał. Że wreszcie zapadnie się w nicość, nicość, nicość. Jeśli istniał jakiś Bóg, jakiś sprawiedliwy Bóg, to była to tylko Nicość.
Poczuł falę adrenaliny przenikającą jego ciało jak prąd. Parsknął w myślach na bzdurny pomysł Stieglera, że będzie z nim negocjował. On, z nim? Czy Stiegler był tak głupi? Lub może tak naprawdę ten jasno oświetlony pokój był tylko katownią, a Jilek katem? Byłaby to ostatnia intryga Umbrelli. W takim świetle, nawet teraz był narzędziem. Nieważne. Przecież zaraz wszystko się skończy.
Wrzask wydobywał się z jego płuc mimowolnie. Zerwanie więzów skuwających jego nadgarstki było teraz tak dziecinnie łatwe. Co w niego wpakowali? Cokolwiek to było, nie chciałby być w skórze tych, których miał zabić, gdyby wybrał taką opcję.
Wszystko działo się w ułamkach sekundy. Zerwał więzy, a niezawodne dłonie popędziły przez przestrzeń w kierunku zdziwionego spojrzenia Stieglera. Już wtedy Jacquelyn śmiał się. Złapał za jego gardło szybko i sprawnie, przecież był ekspertem w łapaniu za gardła. Złamał jego uśmiech. Zdławił. Wystarczyło, że w jego oczach dostrzegł ekspresję zdychającego zwierzęcia. A później była tylko krew, krew, krew.
Kark skręcił wprawnie, choć drugie uderzenie prawie wyrwało jego głowę z karku; bezsensowna marionetka. Taka sama marionetka, którą chciał zrobić z niego.
W tym samym czasie pokój rozbłysł fajerwerkami. Bam-bam-bam, pomnożone przez śmierć i podzielone przez spierdalaj-do-piekła-potworze. Zdążył wszak jeszcze dopaść do jednego z nich. Obecność śmierci wcale nie osłabiała go, przeciwnie: zamieniła jego nienawiść w niepowstrzymany atak berserku. Ile z tego było rzeczywistością, a ile przedśmiertnym majakiem, myślał.
Pancerz odpadał od niego, a w tym samym czasie Jilek pokazywał, czym naprawdę był. To znaczy: czymś, na co brakowało słów. Zmutowane ciało Jileka dzieliło komórki jego członków i organów wewnętrznych z szybkością błyskawicy. Morze mięsa wylewało się z dziur w części ramion, brzucha, rąk. Macki upstrzone zębami i kłami, oczami i włosami. Przysiągłby, że kątem oka dostrzegł powiewającą w tle cipkę nastolatki; wszystko to z jego własnego ciała. Rżnął swój kod genetyczny jak nastoletnią kurwę.
Przeobrażał się. Nowouformowane ramię sterczało z jego kręgosłupa jak jakiś makabryczny żart. Czy oni naprawdę przez ten cały czas do niego strzelali? Dlaczego nie umierał? Skończył z jednym ze strażników; z szybkością myśli rzucił się na następnego. Spiczaste żebra odgryzły głowę, która potoczyła się w głąb paszczy, która pojawiła się nie wiadomo skąd.
Niewiele pamiętał z tamtych chwil. Staczał się coraz bardziej w nicość. Nie pamiętał tego, że coś, co z niego zostało, zabiło pozostałych dwóch strażników; jak pożarło zwłoki, wyłamało drzwi i uciekło w jasno oświetlone korytarze.
Zapewne już wtedy nie żył.

*

Pokój pulsował życiem, dosłownie. Upstrzone krwią ściany mieniły się kolorami żołądka, jelit. Świeciły rozbryzganymi płynami ustrojowymi. Udekorowane siatkami żył, żebra zostały wkomponowane w stalowe poszycie, tworząc nieregularne wzory. Tu i ówdzie pozostały kawałki skóry, na równi z miarowo pulsującymi oddechem płucami i kośćmi tworzące majestatyczne łuki, z których zwisały nerwy. Nieruchome klatki żebrowe, niektóre z nich zgruchotane, leżały oświetlane przez migotające światło. Architektura holokaustu była doskonała.
Tutaj wszędzie był Jilek; Jilek był na ścianie, suficie, na podłodze. Jilek był także na kolejnych mutacjach, które wyrastały jak wrzody ze ścian, zewsząd. Głowy. Twarze. Dzieci. Starcy. Resztki energii kataklizmu, którym był Jilek. Którym być może nadal jest Jilek, Jilek w zakamarkach, Jilek pulsująca materia organiczna, Jilek czające się w ciemności zęby, Jilek horror bez formy kryjący się w cieniach.
Jilek żyje i ma ochotę zabijać.

* * *

# Epilog: Daniel Radcliffe
Wyczuwał strach niczym zapach; strachem śmierdziały zwłoki jego ostatniej ofiary. Był to samotny wędrowiec. Taki sam jak on, jednak mniej przygotowany. Mniej wiedział o rzeczywistości. Dlatego on nie żył. I dlatego Daniel Radcliffe ucztował na nim.
Radcliffe nie liczył dni, jednak gdyby pofatygował się, to wiedziałby, że minął już tydzień od czasu, kiedy zaprzestał prób ojcowania. Od czasu, kiedy oszalał, coraz bardziej wprawiał się w porywaniu; najpierw porywał dla zabawy (szczególnie dzieci), później coraz częściej dla mięsa. Radcliffe był w tym względzie nietypowy: nie potrafił biegać szybko, więc nie mógł doganiać swoich ofiar. Ofiar, które próbował oswoić – były to dzieci, którym chciał podać upieczone mięso. Nie wiedział, skąd zwiedziały się o tym, że pieczyste pochodziło z ich własnych rodziców. Kiedy ich zabijał, nie robił tego z litości. Ostatecznie, smakowały bardzo, bardzo dobrze.
Radcliffe był martwy. W pewnym sensie, w każdym razie. Kiedyś, za lepszych czasów, stwierdził, że granica w byciu człowiekiem a potworem nie jest taka znów wielka. Trzeba często rozmawiać z innymi. Trzeba trafiać w gusta innych. Nawet tak zwykły akt jak izolacja czy preferowanie samotnego życia wystarczyły, żeby zacząć się ocierać o „inność”. Kiedy jest się samemu, kiedy jest się nieprzewidywalnym, jest się obiektem odrazy, która nierzadko przykrywana jest drwiną. Ludzi uspokaja to, kiedy jest się do nich podobnym. Każdy akt separacji był w gruncie rzeczy umieraniem.
Indywidualizm rodzi potwory.
Szybko odcinał skalp krótkimi ruchami. Zadał sobie pytanie, czy tamten żył wtedy jeszcze, jednak uspokoił się, że przecież wcześniej strzelił mu w głowę. Później usunął wnętrzności, które odrzucił z niemalże wstrętem, po czym począł metodycznie odcinać kawałki mięsa, które mógł później zjeść. Mięso ludzkie było słone, a na pustkowiu nie było zbyt wiele dziko rosnących ziół. Czasem jednak miał szczęście i wykradał przyprawy z magazynów i sklepów.
Paręnaście dni od czasu, kiedy pojawiły się żyjące trupy, na pustkowiach stworzonych przez ciągłą walkę pojawił się nowy rodzaj człowieka. Żyli, oczywiście, choć byli produktem Umbrelli. Wychudłe i przykryte kurzem dróg postacie przemieszczały się, zabijały bądź były zabijane. Wirus, który odrealnił rzeczywistość, nagle wskazał absurd bycia ludzkim. Ci, którzy to zrozumieli, nie od razu stali się żądnymi krwi drapieżnikami. Wielu z nich zachowało pozory człowieczeństwa, które zachowało po to, by zwabiać swoje ofiary. W ciągu paru miesięcy, kiedy wiele sklepów i magazynów z żywnością obrabowano i rozkradziono, to ludzie jako towar przybrali na wartości.
Radcliffe obserwował zachodzące słońce: wyglądało ono jak wielka kula ognia zanurzająca się w oceanie krwi. Ten sam spektakl obserwował za każdym razem, kiedy ołów dosięgał miękkiego ciała jego ofiar. Błękitne chmury przypominały mu rany postrzałowe. W takich chwilach był nieco mniej drapieżnikiem, a nieco bardziej człowiekiem w sensie swobodnego myślenia. Groteskowy był to widok: zamyślona twarz patrząca w daleką gwiazdę o ustach ubroczonych posoką.
Ostatecznie, spotkało go szczęście. Mógł nawet dziękować Parasolowi. Ze wstrętem przypominał sobie te wszystkie chwile, które spędził w klitce przy szkole jako zwykły nauczyciel. Jako przybłęda, który wabił do swojego mieszkania małe dziewczynki, żeby wyzyskiwać ich naiwność. Niektórzy po prostu nie pasują. Z potępionego przez wszystkich pedofila zmienił się w coś, coś – niekoniecznie szlachetniejszego, ale bardziej konsekwentnego. O wiele lepiej czuł się żyjąc po to, żeby zabijać. O wiele bardziej podobało mu się sypianie w opuszczonych mieszkaniach, godziny głodu, sekundy mordu i kolejne godziny zaspokajania głodu. Był o wiele bardziej wierny samemu sobie w ten sposób. Jeśli społeczeństwo istniałoby jeszcze, napiętnowałoby go. Poszedłby na stryczek lub do komory gazowej, zwyczajem w Stanach.
Społeczeństwo zawsze służyło tylko sobie, dumał, wyjmując oczy z czaszki. Być może zapewniało iluzję bezpieczeństwa, jednak bycie częścią czegoś tylko produkowało trybiki maszyny.
A Radcliffe był kompletny.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 13-02-2012, 07:26   #103
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Odpalenie dwudziestoletniego forda może i nie jest nie wiadomo jakim wyczynem, ale jak nie ma się do niego kluczyków oraz jedną sprawą rękę bywa trochę uciążliwe. Kiedy kumpel, który umiałby to zrobić też ma tylko jedną łapkę zdolną do działania wcale nie ułatwia to zadania. Ale poradzili sobie. Bo mało to razy po pijaku rwało się bryki... A teraz byli trzeźwi jak świnie. Green chciał poprowadzić na co motocykliści przystali. Z czarnym może nie było tak do końca źle. Tak dużo czasu minęło od kiedy dostał zastrzyk, że cokolwiek to było jakby miało opóźniony zapłon. Tylko dlatego, że nie wierzył dla gościa z leśnej bazy to obserwując turystę Swen obracał powoli tłumik lufy. Bawiąc się chłodnym metalem wiedział ile czasu będzie miał sam do zaczęcia przemiany. Oprócz ogrzewania w SUV działały też wycieraczki i CD.

Dopiero kiedy usiadł wygodnie na tylnym fotelu, a wóz pomału toczył się górską drogą, kołysząc na boki, Jorgensten przymknąwszy oczy z ponurą obojętnością stwierdził, że jak Green zacznie się mutować podczas jazdy to najwyżej strzeli mu w tył głowy. Szkoda, bo chyba polubił go. Tak. Chyba tak. Nie jak Grubego czy Jugola. Jednej panienki razem z nim by nie obrócił na dwa baty... Ale flaszkę może by obalił. Taak... O ile wylecą z drogi dachując ze zbocza, to pewnie wyrżną w drzewo co z taką prędkością mogło jedynie uszkodzić zderzak. Albo i inne pierdoły pod maską. W sumie brakowało, żeby zerwał się pasek klinowy, przy okazji uszkodził pompę wodną albo alternator. Fakt. Może nie było to zbyt odpowiedzialne, ale kiedy w swoim życiu Swen był odpowiedzialny? Siedział w środku między Elisą a nieprzytomnym chłopakiem, którego wzięli ze sobą, aby mieć ochłap dla wygłodzonych w razie sytuacji podbramkowej, gdzie czas działa na niekorzyść przy ucieczce. Nieprzytomny Indianin siedział z lewej strony Jorgenstena oparte czołem o szybę, w którą delikatnie obijał się skronią, gdy auto przejeżdżało na wybojach. Zaczynało to po pewnym czasie irytować Jorga na tyle, że poprawił młodego przechylając jego obandażowaną głowę do pionu. Po chwili zwisła bezwładnie na piersiach czerwonego. Elisabeth uśmiechnęła się blado smutnym wzrokiem patrząc na młodego Cartera w śpiączce, co Swen skwitował wzruszeniem ramion i przymknięciem powiek. Miał jej powiedzieć, że jeśli auto dopadną mutanty to młody z buta wylatuje do rowu?

Miały godziny. Sen nie przychodził. Dobrze znał to uczucie zmęczenia, mimo którego nie sposób było zapaść nawet w drzemkę. Ciepło z nawiewu od silnika leniwie rozbrajało i po krótkim czasie chrapanie Jugola włączyło się do warkotu wysłużonego Explorera.
- Z nimi będziesz bezpieczna. – przerwał ciszę, bo nawet Green od dłuższego czasu nic się nie odzywał. – Pewnie dłużej niż z nami. Wszyscy mamy przejebane, ale nam może zostało jeszcze mniej piasku niż im. – wiedział, że rozumie, iż idzie o ludzi z którymi jechali po drodze.
Zamiast snu przychodziły myśli. Dobrze wyryte w pamięci spotkanie z gościem z Umbrelli.


* * *


- Trochę zajęło otworzenie bramy a ja czasu nie mam. Odesłałem drugi wóz. - wyjaśnił Swen. - Marek nas bezpośrednio nie przysyła do was. Jedziemy tropem Boven. Przypadkiem chcę was ostrzec. Las roi się od oddziałów rządowych. Wygląda na to, że przygotowują się do ataku.
Uniósł brew, szczerze zdziwiony.
- Oddziały rządowe? Szlag, mieliśmy nadzieję, że jeszcze trochę im zajmie wykonanie ruchu.
Skinął na jednego ze swoich ludzi, który odbiegł w stronę “bunkra”, pewnie aby przekazać te wieści dalej.
- Jakieś konkrety? Niewiele już czasu potrzebujemy do szczelnego zamknięcia. - zapytał.
- Z tego co widziałem to obserwują na razie bazę. Są w lesie. Zajmują pozycje. - odparł Jorgensten. - Wasza baza w górach przy Darrington już nie istnieje. Ale ja z czym innym do was jechałem. Niedaleko stamtąd zgarnąłem po drodze człowieka, który potrzebny mi jest do przechwycenia Boven. De facto opracowała już szczepionkę na lotnego wirusa. Maria miała mu powiedzieć, że on ma we krwi dziwną odmianę... Co mnie skołowało... Nie chcę żeby mi to skomplikowało pościg. Mówi, że mu wstrzyknięto przy Darringoton. To chodząca bomba?
Mężczyzna uśmiechnął się.
- Jeśli tego nie wiesz, to znaczy, że nie miałeś wiedzieć, prawda? I skoro dostał tę szczepionkę, znaczy to, że to nie jeden z naszych. Być może zaraził się już na początku.
- Gdybym wiedział, to bym nie pytał. - Swen wzruszył ramionami. - Po spotkaniach ze zmutowanymi trupami wolę dmuchać na zimne. Powiedź mi tylko konkretnie ile będzie czasu do przemiany w mutanta, żebym wiedział kiedy się go pozbyć. Wolę w jednym kawałku swojego tyłka dorwać Boven choćby i bez tego wejścia. - dodał poważnie. - A propo Boven to jak macie na stanie tłumiki do M4 to poproszę. Straciłem część sprzętu w dzisiejszym starciu na lotnisku. Maria jest w grupie ludzi, których jeśli nie otwarcie to może od środka będę musiał podejść. Po cichu. Musimy sobie pomagać. Tak czy nie? - usta Jorgenstena wykrzywiły się nieznacznie w obleśnym uśmiechu.
- Nie przemieni się w mutanta, jak ty to nazwałeś. O ile nie dostał jeszcze czegoś innego. Szczepionka, którą miał rząd to przecież było wielkie nic. Ale jeśli dostał to nie mi zgadywać. Może zaraz? - również się uśmiechnął, chociaż jego oczy nie mówiły absolutnie nic.
W budynku pojawiło się kilku ludzi, wybiegając na zewnątrz. Jeden z nich miał tłumik na swoim zmodyfikowanym uzi, ten z którym rozmawiał kazał mu go oddać Swenowi. Dorzucił jeszcze tłumik do pistoletu i trzy magazynki do uzi.
- Do M4 nie mam na tę chwilę. Jeśli faktycznie mają nas zaatakować, muszę zająć się przygotowaniami. Coś jeszcze?
- Tyle. - skinął głową odbierając broń z tłumikami. - I powodzenia.


* * *


Powodzenia... Heh... Ciekawe kto wygrał, przeleciało mu obojętnie przez głowę. Jak Umbrella to pewnie stał się w ich oczach wiarygodny a zasadzka w Pateros murowana. Cały plan runął w gruzy. Prawie. Kiedy Green nie wziął dzieciarni na północ, gdzie się ich Rusek nie spodziewałby na pewno, a Boven jak na ironię, a potem szczęście Swena, faktycznie jechała na południe.
Z rozmyślań wyrwał go stłumiony grzechot karabinów maszynowych.
Wojsko potykało się z trupami. Z tylego siedzenia widział łunę pożaru. Gramoląc się przez nieprzytomnego Cartera wysiadł na zewnątrz.
O ile orientował się w okolicy tyle o ile, to teraz mapę zdążył wykuć niemal na pamięć. Ręka zarywała od rozcięcia i lekko drżała co było normalne, lecz pulsujące ciepło rozchodzącego się po ciele stawiało go na ostrzu wybuchu i podkurwienia, bo zdawało mu się, że zaraz zacznie się zmieniać w mutanta, kiedy już zostanie zalany do końca rozchodzącą się od rany gorączką. Dobrze, że Jugol miał jeszcze papierosy. Z petem z zębach odlał się patrząc na czarną taflę wody, w której odbijała się łuna płonącego Chelan.
Na zachód nie pojadą.
Jeziora objechać z tamtej strony się nie da.
Szpital na peryferiach. Jak długo będzie się bronił? Na tyle, żeby Boven mogła zrobić swoje laboratoryjne hokus-pokus? Pewnie nie mieli na to czasu, tak samo jak prądu.
Przed nimi było płonące miasteczko za rzeką i łączące je z nimi dwa mosty. Jorgensten wiedział co by zrobił gdyby miał wolną rękę, nie miał balastu ani wirusa wygiętego w znak zapytania.
Poprawiając na ramieniu uzi, wolnym krokiem podszedł do Humvee.
- Gdziekolwiek nie ruszycie, jedźcie piersi. – powiedział do kierowcy. - Wasz zderzak lepiej zrobi za spychacz niż tamten grat.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-02-2012, 09:33   #104
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Jechał niezbyt szybko, wypatrując sobie oczy w związku z coraz gorszą widocznością. Samochód działał dobrze. A co najważniejsze miał sprawne ogrzewanie.
Po prawdzie Greenowi było nawet za gorąco. Miał wrażenie, że płonie od środka. Były dwie możliwości tego stanu rzeczy. Obie złe. Nawrót choroby lub wirus Umbrelli. John zacisnął szczęki i odrzucił złe myśli. Takie „nakręcanie” samego siebie nie było czymś dobrym. W psychologii zjawisko samospełniającego się proroctwa miało sporą siłę. Może lepiej byłoby dla niego, gdyby znów zaczął myśleć pozytywnie. Że zobaczy żonę – całą i zdrową. Że uściska dzieciaki. Taaa. Jak na razie kręcili się po zadupiu Stanów Zjednoczonych jak gówno w kiblu. Zapewne niedługo czyjaś ręką wciśnie spłuczkę i ...... po wszystkim.

Green czuł za sobą obecność Swena. Wiedział, że motocyklista strzeli mu w łeb, jak tylko zobaczy pierwsze symptomy zmiany. To dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Co prawda on skończy z mózgiem rozbryźniętym na przedniej szybie ich nowego pojazdu, lecz oni będą bezpieczni. Pozostawało pytanie – kto zdejmie Swena, kiedy i ten ulegnie wirusowi. Jakby się nad tym zastanowić, najmniejsze skaleczenie w dzisiejszych czasach mogło okazać się ostatnim. Ludzie nie mieli szans, jeśli organizacja służb porządkowych jest wszędzie taka, jak tutaj. Bo tutaj można stan opisać jednym słowem „chaos”. Upadek wszystkiego. Zasad moralnych, zasad społecznych i jakiejkolwiek władzy.

Green zwolnił, gdy tylko zobaczył łunę pożaru i do jego uszu dobiegły odgłosy strzelaniny. Regularnej wymiany ognia. To nie wróżyło niczego dobrego. W schowku samochodowym odszukał mapę okolic. Była tam też latarka i zdjęcie jakiejś dziewczyny. Ładnej. Oraz małe puzderko z pierścionkiem. Zapewne zaręczynowym. Pewnie jakiś młodzieniec miał zamiar pojechać wieczorem gdzieś, na jakiś punkt widokowy, włączyć ogrzewanie i oświadczyć się swojej wybrance. Ale chyba nie zdążył. Wirus stworzony przez ludzi takich jak Bowen, czy do niej podobnych, najpewniej zabił go, nim wsiadł do samochodu. Przez chwilę Green przyglądał się znalezisku, a potem w milczeniu, szanując symbolikę pierścionka i zgaszoną przedwcześnie miłość, zerknął na mapę przyświecając sobie latarką.

Zrezygnował po chwili. Podał mapę Swenowi. Liczył na to, że ten znajdzie jakieś rozwiązanie. Ale najwyraźniej motocyklista był zrezygnowany, podobnie jak i on.

Green zacisnął ręce na kierownicy. Przyjrzał się z niepokojem bolącym żyłom napęczniałym na dłoniach. Czy to właśnie początek końca? Czy tak zaczyna się proces pożerania przez wirus? A może tak objawia się finalne stadium? Moment, w którym bezpiecznik w głowie człowieka przepala się w kilka sekund i zmienia się on w bełkocące, agresywne i żądne krwi monstrum.

Nie sądził, że zmieni się w zombie – jak nazywał zainfekowanych. Bowen mówiła, że to nie taki wirus krąży w jego krwi. Czy wojsko podawało więc ludziom wirusa, który zmieniał ich w „minetki”? To było niedorzeczne! Ale co było rozsądne w tych szalonych czasach? Jeśli jednak by tak było po okolicy biegałyby setki tego typu istot, a jak na razie spotkali tylko kilka. Poza „minetkami” i „zombie” nie spotkali nic innego. A gdyby z wojskowych szczepionek powstawał jakiś nowy mutant, jakiś inny rodzaj zainfekowanego, to mieliby ich tutaj na pęczki. Przecież większość ludzi dawało się szczepić! To też nie trzymało się kupy. No chyba, że okres wylęgania był szybszy lub wolniejszy i jeszcze nie mieli okazji zobaczyć tego, co powstaje z wojskowej „szczepionki”. Naciągana teoria.

Green przestał dywagować i skoncentrował się na światłach samochodu przed nimi.

- Swen – rzucił do tyłu. – Dziwnie się czuję, więc .... więc bądź w pogotowiu.

Westchnął.

- Tylko się, kurwa, nie pomyl i nie pośpiesz – powiedział siląc się na ton luźnej, wręcz żartobliwej pogawędki. – Ja wiem, że wy motocykliści zakładacie się ze sobą, że my czarnuchy nie mamy za wiele mózgu w głowie, lecz zapewniam się, że ze mną jest inaczej. I póki ten mózg mnie słucha, chciałbym, aby pozostał tam gdzie jest.

Odwrócił się by spojrzeć Swenowi w oczy.

- Bo jak mnie za szybko odstrzelisz, to przysięgam, że mój duch będzie ci kradł koła od samochodów i motorów wszędzie tam, gdzie tylko da radę. – zażartował sięgając do kolejnego wyświechtanego i mało zabawnego stereotypu o Afro-amerykanach.

Green czekał. Czekał i ... trochę się bał. Nie tylko tego, co działo się z jego ciałem. Bał się tego, co czeka na nich, jeśli spróbują przedrzeć się przez miasteczko pełne strzelających żołnierzy i zainfekowanych.

„ A może – przemknęło mu przez myśl ... - może tam jest jakiś punkt ewakuacyjny, czy coś?”

Nie wypowiedział tej myśli na głos. Nie wierzył w nią. Po prostu.

Żyły płonęły. Green również.
 
Armiel jest offline  
Stary 14-02-2012, 22:22   #105
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Skupianie się na drodze już nie pomagało jako balsam na napięte nerwy. Płacz Ethiena tłumiony bezskutecznie przez Dorothy dodatkowo pogłębiał przygnębienie Liberty.
Nic nie mogło jednak zagłuszyć wirujących w głowie myśli.
Pytania bez odpowiedzi przelatywały przez jej głowę.
Czy szczepionka naprawdę mogła opóźnić moment kiedy zamieni się w bezrozumną istotę pragnącą jedynie jednego: żywego mięsa? Czy wystarczy jej czasu by odeskortować rodzinę w bezpieczne miejsce?
Czy szalony plan przebicia się do rodziców miał jakiekolwiek szanse powodzenia?
I najważniejsze pytanie:
Czy cała ta walka miała jeszcze jakikolwiek sens?
Tak łatwo byłoby przestać uciekać, przestać walczyć. Co takiego było w życiu, że człowiek trzymał się go kurczowo ze wszystkich sił?
Na to pytanie akurat doskonale znała odpowiedź.
Cholerna nadzieja!
I choć Liberty czuła, że dla niej nie ma już nadziei, jednak myśl o szansie jaką może dać siostrze i dzieciom kazała jej walczyć. Iść dalej i nie ustawać w wysiłkach.
Potem, kiedy będą już bezpieczni na wodzie lub w jakimkolwiek innym miejscu. Będzie mogła się poddać.

Teraz przede wszystkim nie mogła im pozwolić odkryć swojej tajemnicy. Głównie Dorothy nie mogła się dowiedzieć. To mogłoby ja załamać. Jeszcze nie mogła wiedzieć, ale jednocześnie wtedy obecność Liberty w samochodzie mogła być dla nich zagrożeniem...
Może na następnym postoju powinna zamienić się samochodami z doktor Boven? Gdyby jednak wirus się aktywował Thomson nie zawahałby się pociągnąć za spust. Tego była pewna.
Albo poprowadzi pickupa, a Dorothy przejmie po niej kierownicę Land Rovera. Nathan mógł zająć się bratankiem.
Odruchowo potarła ukryte pod tkaniną spodni miejsce. Czuła tam niewielkie pulsowanie. Na samą myśl o tym co może to oznaczać oblała ją fala gorąca.
Jej czas kurczył się w zastraszającym tempie.

Ponure rozważania przerwał jej widok wyłaniającego się zza kolejnego zakrętu drogi miasteczka. Mimo panujących już nocnych ciemności i braku prądu, nie było ciemne. Łuna nad miastem rozświetlała horyzont.
Pożar.
Wywołany raczej przez żywych niż martwych. Zombie nie dobierali się do niczego co nie poruszało się siłą własnych, żywych mięśni, nie tykali więc raczej niczego, co mogłoby wzniecić ogień.
Jej wnioski potwierdziły się po chwili wraz z pojawieniem się kolejnych błysków. Zdecydowanie bliżej ktoś strzelał z broni palnej.
Ludzie...
Żywi...
Po chwili mocny huk sprecyzował jacy..
Wojsko, a może zaskoczeni przez martwych ludzie Umbrelli. Z całą pewnością jednak ktoś dobrze wyposażony.
Czyli potencjalnie albo raczej zdecydowanie niebezpieczny.

Liberty uruchomiła krótkofalówkę i wcisnęła guzik:
- Spróbujmy się przebić bocznymi drogami. Myślę, że lepiej ominąć strzelaninę.

Nie patrzyła na czarną taflę jeziora. Nawet jeśli byłyby tam łodzie, przenoszenie pojemników ze szczepionką zajęłoby zbyt wiele czasu, a poza tym to był zamknięty akwen. Jeśli chcieliby się z niego wydostać potrzebowaliby samochodów. Znalezienie równie dobrych jak te, którymi obecnie podróżowali z pewnością byłoby niemożliwe.
Poza tym to przecież była woda...
Całkiem dużo wody...
 
Eleanor jest offline  
Stary 14-02-2012, 23:24   #106
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Paskudny ból w ramieniu, po gruntownym przemyśleniu sprawy, wcale nie był tak zły. Był to ból od kuli, czystej, nieskażonej, ołowianej kulki, która przeszła przez jego ciało nie zostawiając nawet małego fragmentu pieprzonego wirusa w styranym życiem ciele. Patrząc na pozostałych i myśląc o tym wszystkim podczas telepania się po górskich drogach, doprowadziło go do takich wniosków i kilku oddechów ulgi. Tutaj, na tym odludziu, można było nawet zapomnieć o tym całym gównie, w jakim siedzieli po uszy. Może nawet pchanie się w pobliże miast, próba dowiedzenia się czegoś czy głupiego zobaczenia żywych, znanych sobie twarzy nie była tak dobrym pomysłem. Zostawić Boven, schować się w górskiej chacie i spróbować przetrwać to wszystko.
A później żyć samotnie w świecie pełnym chodzących umarlaków. Słodziutka wizja.
Zdecydowanie lepiej było zdechnąć. Tu można się było obawiać się tylko jednego: że potem się powróci do żywych i wciąż będzie rejestrowało się wydarzenia szczątkową częścią mózgu. W porównaniu do tego to już wolałby żyć sam, zawsze dzięki temu można w odpowiedniej chwili wybrać rodzaj śmierci. Zbyt wierzący to on nie był, więc myśl o samobójstwie nie przerażała. Może ten cały Bóg, jeśli istnieje, bierze pod uwagę okoliczności łagodzące?

Mimo trudności z prowadzeniem starego pickupa, Thomson doceniał te chwile spokoju. Nie dotykał słuchawki radia CB, wsłuchując się najpierw w warkot silnika, a potem zajrzał do schowka, wyciągając kilka płytek cd. Przejrzał okładki, a potem wepchnął jedną do odtwarzacza. Na radio liczyć już nie mogli, ale do cholery, wciąż mogli zaznawać lekkich przyjemności. Zapalił fajkę, a potem poleciała muzyka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=s_nM10vgwVY&feature=related[/MEDIA]

Niedługo potem przyjemność się zakończyła definitywnie. Miasto przed nimi płonęło, a Thomson nawet ucieszył się, że z okazji ciemności nie widzi szczegółów. O ile małe Twisp, z którego pouciekali ludzie, mogło być spokojne i uniknąć zniszczeń, to Chelan nie miało takiego szczęścia.
Zbudowali tu bowiem szpital. Zgodnie z obwieszczeniem rządu sprzed dwóch dni, to właśnie tutaj schodzili się wszyscy, z całej okolicy. Być może miasto było pełne ludzi z Twisp i Winthrop. Choć sądząc po trwającej tam strzelaninie, raczej byłych ludzi. Zaklął szpetnie, ale jeszcze przez chwilę nie zastanawiał się co dalej. Dopiero gdy się zatrzymali, tuż obok pola golfowego, wziął mapę i przyjrzał się jej dokładnie, jednocześnie popatrując na to, co miał przed sobą.
Nie widział zbyt wielu wyjść.

Gdy usłyszał głos Liberty, skinął głową, tak jakby do siebie. Ale wolał się nie zdawać w pełni na osąd prowadzącej Boven.
- Teraz wzdłuż tego pola golfowego. Potem jakoś zjedziemy do miasta, uliczki nie powinny być tam zablokowane. Im dalej się uda dojechać tą drogą na wschód, tym lepiej. Tu jest szpital, wszędzie mogą być ludzie, samochody zaparkowane nawet na środku ulicy i ogólny syf. Każde zgromadzenie ludzkie to syf, a ta... demonstracja zarażonych wciąż może być bardzo liczna. Dlatego sugeruję objechać, jeśli trafimy tam na drogę. Obok cmentarza, dalej nawet na przełaj przez pola. Zdołamy uniknąć większej części pożaru, może nawet cały, jak droga na wschód, na dziewięćdziesiątkę siódemkę będzie czysta. Jeśli będzie źle, to zawrócimy, ale tylko tak minimalizujemy ryzyko trafienia na zarażonych i co jeszcze gorsze tak na mój rozum - na wojsko.
Swoje powiedział. Teraz pojedzie za Boven, ale miał nadzieję, że go posłucha. To on miał największy problem, jego pickup był żadnym wozem, jeśli chodziło o wyczyny terenowe, ale wolał zakopać się gdzieś na polu, niż wjechać w pożar i tłumy trupów.
 
Widz jest offline  
Stary 19-02-2012, 16:02   #107
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016. 17:48 czasu lokalnego
Chelan, Stan Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JORGENSTEN, GREEN

Podjęcie dalszych decyzji nie zajęło im wiele czasu, wszyscy bowiem wykazywali taką samą niechęć do spotkania się z wojskowymi i odwiedzenia okolic szpitala. Droga wybrana przez Thomsona na podstawie mapy nie była prosta, ale nie była też zbytnio niebezpieczna. Swen wrócił do samochodu i Boven ruszyła, mocnymi reflektorami Humvee oświetlając jednego z zarażonych, którego blada twarz wyłaniała się właśnie zza zakrętu. W takich miejscach nie można było się zatrzymywać, nawet na chwilę.
Czy tak miał wyglądać świat aż do końca?
Droga ciągnąca się przez dobre pięćset metrów wzdłuż pola golfowego była jeszcze całkiem dobrym asfaltem, potem jednakże była tylko polna dróżka, używana rzadko i co gorsza pnąca się dość mocno do góry. Pobliskie góry sprawiały, że cały tutejszy teren był pofałdowany, deszcz zamieniał takie drogi w błotniste grzęzawisko, przynajmniej te bardziej wyjeżdżone. Pickup prowadzony przez Thomsona jeszcze dał radę w tym przypadku, zwłaszcza, że potem znów zaczęła się lepsza jezdnia, prowadząca pomiędzy polami prosto do bramy cmentarza. Boven nie zastanawiała się i skręciła na południe, nie zauważając znajdującego się na jezdni korpusu. Wrzasnęła z zaskoczenia i strachu, gdy jej samochód podskoczył, jednocześnie rozjeżdżając mocno zdeformowanego trupa, który parł naprzód mimo braku nóg. Głębiej w bramie cmentarza, oświetlonej przez chwilę światłami samochodowych reflektorów, dostrzegli więcej zarażonych, którzy wyglądali dokładnie tak, jakby wygrzebali się właśnie ze swoich grobów.
Lepiej było się na tym nie zastanawiać.

Niezła droga skończyła się jednak szybciej, niż się zaczęła. Minęli zjazd na dół, prowadzący prosto do szpitala, który teraz mogli obserwować dość dokładnie, choć brak światła pozwalał bardziej domyślać się tylko, co tam się działo. W kilku oknach było światło, rezerwowy generator musiał więc jeszcze działać. Dookoła nieco pojawiały się nieregularne błyski. Było bardzo wątpliwe, że znajdujący się tam ludzie dostrzegli reflektory czterech wozów, które szybko zniknęły z ich oczu, wjeżdżając na marnej jakości ścieżki pomiędzy polami, wyjeżdżone przez ciągniki o wielkich kołach i rozmokłe od deszczu.
W takich warunkach, przy jeździe na wyczucie, po nierównym terenie, nawet wozy terenowe miały spore problemy. Thomson zakopał się już na pierwszym zakręcie, jego obciążony mocno pickup wyraźnie nie dawał rady w tych okolicznościach. Rozwiązanie problemu nie było jednakże aż takie trudne, bowiem wielki Humvee mógł spokojnie wziąć go na hol i po kilkunastu minutach walki z błotem, wyjechali wreszcie na utwardzoną drogę, a potem dalej, na osiedlowe dróżki Chelan i State Route 150. Niemal czuli już pożar, ale sto pięćdziesiątka była w miarę przejezdna na tym odcinku, choć chwilami musieli zbaczać na pobocze albo objeżdżać bocznymi dróżkami. Nie napotkali po drodze nikogo ani niczego, opuszczając Chelan i kierując się na międzystanówkę.


Samolot przeleciał nisko, na pewno znacznie niżej, niż wymagały tego przepisy. Jego sylwetka pozostawała nierozpoznawalna dla ludzi na ziemi, ale szybkość wskazywała na sprzęt wojskowy. Mignął nad Jeziorem Chelan, mknąc na północy wschód., a potem skręcając bezpośrednio na północ. Zostawił po sobie głuchy pogłos, wyraźny mimo strzelaniny na dole, przy szpitalu.
Nie zdążyli nawet o nim zapomnieć, gdy wrócił, mknąc w przeciwną stronę.
A za nim mknął odgłos inny niż poprzednio, wzmocniony czymś, co wyglądało jak trzęsienie ziemi. Gdzieś dalej, tam gdzie zapewne było Twisp, na dłuższą chwilę zabłysła łuna, która po jakimś czasie znacznie zbladła i w końcu zanikła, zasłonięta przez góry.


MONTROSE, THOMSON, JORGENSTEN, GREEN

Mogli tylko zgadywać, co "zostawił" za sobą wojskowy samolot. Nawet jeśli to zgadywanie byłoby bardzo celne, to zbyt przerażające. Pozostawało skupienie się na sobie i dość stromym, lekko spiralnym zjeździe na międzystanówkę. Tu także było sporo samochodów, ale szerokie szutrowe pobocze i ciężki wojskowy wóz, którym Boven przesuwała ewentualne przeszkody, pozwolił im pokonać tę część trasy i zjechać na jednopasmówkę. Teraz byli już znacznie niżej, w dolinie, którą płynęła całkiem szeroka rzeka. Było tu dość spokojnie. Stwierdzenie to także zamykało listę dobrych wiadomości. Most, który mieli naprzeciwko, był zapchany i zatarasowany. Znajdującą się tu wojskową blokadę tworzył, prócz sporej ilości radiowozów, wóz pancerny, stojący w poprzek jezdni, na wjeździe na most. Jak wyglądało dalej, tego nie wiedzieli, ale wszędzie przed blokadą stały porzucone samochody.
Na południe od nich nie było wcale lepiej. Droga do Chelan Falls także wyglądała na zapchaną, być może z tego samego powodu - znajdował się tam kolejny most, znacznie krótszy, ale także idealny na blokadę. Nie było widać żadnej żywej duszy, przebijanie się w którąkolwiek stronę wymagało niewątpliwie wiele wysiłku.

Zanim jednakże postanowili co dalej, dobiegł ich odgłos helikoptera. Ich cztery samochody, gdy siedzieli w ich środku i zgasili światła, wcale nie różniły się od kilkudziesięciu innych stojących tu wszędzie dookoła. Mimo tego, dźwięk zbliżał się coraz bardziej, a potem od północy pojawił się śmigłowiec, którego sylwetka zarysowała się na niebie, zauważalna głównie dzięki kilku światełkom umieszczonym na zewnątrz. Deszcz i noc nie pozwalały zobaczyć nic konkretnego, ale nie wyglądało na to, że to bojowy śmigłowiec, a przynajmniej nie taki w stylu Apache. Zawisnął w powietrzu niedaleko przed mostem, pewnie coś około stu-stu pięćdziesięciu metrów od nich.
Niewątpliwie nie był tu bez celu, ale nawet nie włączył żadnych reflektorów.
A potem rozległ się głos z megafonu.
- Nie ukryjecie się. Wyjdźcie na most, bez broni i z podniesionymi rękami. Powtarzam, wyjdźcie na most.
Helikopter obrócił się bardziej bokiem, dzięki czemu zauważyli jego całkiem potężną sylwetkę. Nawet jeśli nie bojowy, to być może transportowy, mogący pomieścić spory ładunek. Lub sporo ludzi. Wisiał kilkadziesiąt metrów nad ziemią, robiąc sporo hałasu.
- Macie trzy minuty. Potem nie będziemy już chcieli rozmawiać.
To, że odnaleźli ich tak bezbłędnie, wskazywało na jedną oczywistość: gdzieś mieli nadajnik. Pytanie jak dokładny, ile tak na prawdę o nich wiedzieli i... do kogo dokładnie się zwracali.


- Cel numer trzy zlikwidowany?
- Potwierdzam. Jego lokalizacja była pewna, nie mógł tego przeżyć. Wciąż jesteśmy na tropie celów pięć oraz sześć. Unieszkodliwienie ich niepotwierdzone.
- Rozumiem, zwiększcie wysiłki. Użyjcie wszelkich dostępnych środków. Kończy nam się czas.
- Tak jest. Bez odbioru.

Przekaz zakończył się, a mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze popatrzył na tablicę, gdzie przyklejonych było kilka zdjęć, wraz z informacjami. Zdjął to przedstawiające doktora w białym kitlu, zmiął i wrzucił do kosza. Następne w kolejności przedstawiało kobietę mniej więcej trzydziestoletnią, o jasnych włosach. Informacja pod zdjęciem brzmiała: "Ostatnia pewna lokalizacja: Twisp, WA.". Mężczyzna w garniturze popatrzył na nią, a potem wrócił wzrokiem do dzwoniącego znowu telefonu.
- Oddziały rządowe formują sprawne oddziały. Przyspieszcie negocjacje, mamy co najwyżej jeszcze dobę na zatarcie śladów.
- Wszystko jest pod kontrolą. Zacznijcie przygotowania do procedury DF-23.
- Tak jest.

Głos został zastąpiony przez jednostajny sygnał. Mężczyzna zaciskał dłoń na słuchawce, a uważny obserwator dostrzegłby kropelki potu na jego czole.
 
Sekal jest offline  
Stary 24-02-2012, 10:36   #108
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Green prowadził samochód, czując każdy wertep, każdą nierówność i każdą dziurę. Zawieszenie ich nowego pojazdu nie raz zostało wystawione na ciężką próbę. Jęczało żałośnie, kiedy John zaliczał kolejny wykrot i niewidoczną w ciemnościach drogę.

Jechał ostrożnie, podobnie jak auto, w którym podróżowali Montrose, Thomson, Bowen i reszta, ale i tak miał wrażenie, że zaraz rozsypią się na którejś z dziur. W żyłach płonął mu ogień i Green poświęcał tyle samo uwagi drodze, co zachodzącym w nim zmianom.

Bał się. Po raz kolejny się bał. Tracił nadzieję. Nawet on. Człowiek, który nie tracił jej nigdy. Świat wokół nich przestawał istnieć, dogorywał w agonalnych drgawkach. I trzeba było być idiotą, by nie dostrzec tego faktu. A Green idiotą niestety nie był.

Widział błysk nad Twips. Wiedział, co może oznaczać. Zrzucono jakiś potężny ładunek. Może nawet nuklearny. Kto? Rząd by pozbyć się zarazy? Umbrella by zatrzeć ślady swojego zbrodniczego procederu? To nie było akurat ważne. Ważne było, że użyto tam najprawdopodobniej narzędzia zniszczenia tak potężnego, że zimna gula wzbierała w gardle Johna na samą myśl o tym, że jeszcze nie tak dawno był tam, na miejscu eksplozji. Czy tak właśnie miał teraz wyglądać świat. Bomby spadające na miasta i żywe trupy wszędzie, gdzie tylko pojawi się człowiek? To była przerażająca myśl.

W końcu wydostali się na nieco lepszą drogę. Aż do czasu, gdy los zgotował im kolejną niespodziankę.

Bojowy śmigłowiec wyrzucający z siebie żołnierzy na linkach. Monstrualny, przerażający kolos, pewnie załadowany takim sprzętem bojowym, że mógł unicestwić ich w jednej chwili. Za pomocą jednego czy dwóch przycisków zamontowanych w kokpicie pilota.

Green patrzył w światła ich, zdawało się nemezis, mrużył oczy i słuchał słów dobiegających z megafonów.

- Macie trzy minuty. Potem nie będziemy już chcieli rozmawiać.

Jakby wojsko kiedykolwiek chciało rozmawiać. Taaa, jasne. Świństwo pływające w krwi Greena wyraźnie pokazywało, jakie żołnierze mieli pojęcia na temat „rozmów”. Green był wszak dobrym negocjatorem, jednym z lepszych w firmie, którą opuścił nim założył własną. A rozmowa z żołnierzami odbyła się tak, że gorzej być nie mogło. Wstrzyknęli mu „szczepionkę” bez słowa, tłamsząc wszelkie formy nawiązania kontaktu. Reagowali na mistrza kontaktów międzyludzkich tak samo, jak na zastraszone gospodynie domowe, mechaników, drwali i pracowników obsługi ruchu turystycznego. Najwyraźniej jego wyśrubowane zdolności rozjemcy były tak samo przydatne w kontakcie z żołnierzami, jak umiejętności wypiekania ciast. Drugi raz Green nie miał zamiaru zaufać swoim nieprzydatnym, jak się okazało, talentom. Nie było sensu ponownie tracić czasu na bezowocne próby rozmów. W tym świecie stracił swoją najsilniejszą do tej pory broń – zdolności negocjatora i człowieka, zdolnego sprzedać piasek Beduinom po atrakcyjnej cenie, lecz nie potrafiącego przekonać prostego żołnierza do nie wstrzykiwania mu "szczepionki". Pozostało mu więc szukać oparcia w ludziach, których umiejętności walki w nowym świecie pełnym zombie miały więcej sensu i faktycznie były przydatne. To nie był świat zwykłych ludzi. Zdecydowanie nie. Lecz świat zakapiorów, najemników i żołnierzy. Speców od walki i przetrwania, nie od negocjacji i rozmów.

Spojrzenie Greena powędrowało więc w stronę współpasażerów.

- Jakoś, kurwa, nie ufam wojskowym, po tym, jak mi zaaplikowali to diabelstwo.

Murzyn spojrzał na doktor Patton.

- Proszę wybaczyć słownictwo. Takie czasy.

Potem znów zerknął na motocyklistów.

- Co robimy? Macie jakiś plan? Z tego śmigłowca rozwalą nas na kawałki jak się ich nie posłuchamy.

- Podjedź najdalej jak się da do tego wozu. – Swen kiwnął głową w stronę wojskowego pojazdu pancernego. - Ktoś musi wdrapać się i zobaczyć czy klapa otwarta.

- Dobra, Mogę spróbować wejść do środka. Mam sprawne ręce, wiec na pewno pójdzie mi to lepiej. Ale, czy to przetrzyma atak śmigłowca? I najważniejsze pytanie - Co z Bowen? To być może twoja i moja jedyna szansa.

- To znaczy? - Jorgensten zrobił głupią minę wysilając się na myślenie. - Myślisz, że to Umbrella?

- Raczej żołnierze – odparł Green niechętnie. – Ale, czy robi to nam jakąkolwiek różnicę? Oczywiście zawsze możemy się poddać, ale jak nie mają szczepionki i stwierdzą, że jesteśmy zainfekowani. Jak sądzisz, jakie dostali rozkazy w tym przypadku?

- Ani w jednym, ani w drugim nie pożyjemy dłużej. Fakt. - Swen pociągnął nosem. - Zróbmy inaczej. Zestrzelmy te puszkę. - powiedział sięgając na tył po granatniki zamontowane na M4.

- Trzymaj. - podał jeden Greenowi. - Tak się ładuje. - pokazał. - Granatów mamy sporo. A oni najwyżej odpowiedzą z karabinów tylko. - wzruszył ramionami zapinając pasek hełmu.

- Szalony pomysł - uśmiechnął się Green ważąc w rękach ciężar broni. Miał wątpliwości natury moralnej. - Oni mogą być tymi porządnymi żołnierzami, takimi, co minęliśmy przy laboratorium Umbrelli. Właśnie? Jak poszło tam spotkanie?

- Dobrze. Ustawiłem blokadę drogi w Pateros. - bąknął Jorg. Chyba kłamał, ale Green nie drążył tego tematu. - Miałeś te przedszkole zabrać na północ. Może to i lepiej. Tam chyba napalm zrzucili... A teraz nie ma porządnych i nie porządnych. Są tylko żywi i martwi.

- I żywi martwi. - dodał Jugol gryząc tabletkę przeciwbólową załadowawszy granatnik do pełna jedną ręką.

- Musimy wbiec na most. - Jorgensten powiedział do Greena. - Najpierw kawaleria, potem wóz. - potrząsnął głową patrząc w oczy czarnego. - Marne szanse przeżycia. - przekrzywił głowę przenosząc wzrok na bok i wysiadł z auta.

- Lepiej tak, niż zdechnąć od wirusa, co nie? – uśmiechnął się Green dziwnie.

Swen podjął się akcji. Wysiadł z wozu, skulony. A Green pozostał w samochodzie, gotów jak najszybciej wydostać ich z tego piekła, gdyby coś poszło nie tak.

Uśmiechnął się do doktor Patton. Pocieszająco. Ale jeśli była dobrym psychologiem, to mogła zobaczyć strach i napięcie w oczach czarnoskórego kierowcy. Bo Green bał się. Bał się, jak diabli tego, co za chwilę miało się wydarzyć na tej blokadzie.

Jakichkolwiek nie dokonywali wyborów, za każdym razem powodowało to coraz więcej komplikacji. Szczepionka, ciągła ucieczka, strzelanina Swena z Radcliffem. Kolejne ucieczki.

Kto wie? Może właśnie stracił szansę na przeżycie? Ale szczerze w to wątpił. Jeśli żołnierze, jak sądził, likwidowali zarażonych za pomocą bomb i kul, to zapewne jak tylko stwierdziliby w ich krwi wirusa, skończyliby z kulą w głowie, spaleni gdzieś przydrożnym rowie. To było pewne, jak oszustwa przy bankowych kredytach.

A tak mieli jeszcze cień szansy. I chociaż cień ten malał z każdą minutą, to Green trzymał się tej myśli rozpaczliwie, jak tonący chwytający się brzytwy. Wziął mocną przeciwbólową pigułkę ze swoich zapasów. Liczył, że w ten sposób chociaż przez chwilę będzie działał sprawniej.

Gotowy do działania obserwował, co robi reszta, gotów dostosować swoje działania do zmieniającej się sytuacji.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 24-02-2012 o 10:42.
Armiel jest offline  
Stary 25-02-2012, 10:01   #109
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Po cichu wysunął się z auta. Bez pożegnania. Powoli i ledwo dosłyszalnie domknął drzwi. Przykucnąwszy kątem oka, bez obracania głowy ostatni raz spojrzał do środka pojazdu. Elisabeth zdawała się być jak posąg. Nie odezwała się jednym słowem. W ręce bezwiednie trzymała ciężki pistolet. Opierał się o jej kolana. Goran z zaciętą twarzą chyba zgrzytał zębami na nieporadność połamanej ręki. Green przechylając sie nad kierownicą nieco do przodu zaglądał do góry na wiszący na ciemnym niebie helikopter. Swen miał dziwne uczucie. Nie wiedział czy robi to dla siebie, czy dla nich? Czy może znowu dla Boven... A może dlatego, że nic innego w życiu nie umiał, prócz zabijania każdego nowego dnia, który przybliżał go do śmierci. Po apokalipsie wiele się nie zmieniło, prócz tego, że zabijać trzeba codziennie nie tylko czas...

Biały snop reflektora śmigłowca biegał od pojazdu do pojazdu przy każdym zatrzymując się dłuższą chwilę. W momencie kiedy światło oderwało się od ich forda w ślad za jego plamą ruszył Jorgensten znikając w ciemnościach. Nie mógł poruszać się szybko. Noga w bucie opatrunkowym mimo braku bólu jednak go zwalniała i to bardziej jakby sobie tego życzył. Ubrany był od stóp po hełm na czarno i jedyne czego się obawiał przesuwając pochylony od porzuconego auta do auta, to że za chwilę spomiędzy nieruchomych pojazdów wynurzą się sztywne sylwetki trupów... Z szeroko wyciągniętymi na powitanie rękoma... Nawet jeśli ci na górze mieli noktowizję, to on miał hełm i kevlar, co dodawało mu pewności siebie. Ze zdziwieniem stwierdził, że czuł się jakby przeniósł się w czasie o tych dwadzieścia parę lat. Znów był na wojnie. Tym razem nie z własnej woli.

Wojskowy kamasz rozdeptał kałużę, kiedy chyłkiem przemykał po moście bliżej wirującego na niebie wiatraka. Czerwona łuna pożaru odbijała się w wodzie milionami srebrzyście mrugających na falach odblasków. Przez huk silnika wirujących miarowo jak wiatrak przy uchu śmigieł helikoptera przedzierał się grzechot karabinowych serii i pojedynczych strzałów, które niosły się od strony szpitala po jeziorze. Woda i krew na moście, których plamy zebrane w kałuże marszczyły się delikatnie od wysoko nad ziemią zawieszonego śmigłowca, poruszały się jakby trzęsły się ze strachu. Swen uścisnął w rękach pewniej M4 z zamontowanym granatnikiem. Co raz przystając na moment przy samochodach lustrował przez celownik optyczny wóz pancerny, którego klapa sterczała otwarta. Jakby zaraz ze środka wehikułu wojskowego miały wynurzyć się sztywne ręce, niczym trupa z grobu. Oczyma wybraźni mówił mu You stay the hell of me! You Hear?!

Z kolei jego ręka narywała lekko piekącym bólem w miejscu rozdarcia przez szpon zmutowanego człowieka. Prócz pulsującego, promieniującego gorąca nic więcej nie dało się przebić przez znieczulające prochy. Nie była jednak odrętwiała ani spuchnięta na tyle, aby nie mógł palcem pociągnąć za spust. Będzie musiał zagryźć zęby i to zrobić. Starał się znaleźć optymalną pozycję do oddania strzału, który czuł w kościach nie będzie jedynym. Ze sobą oprócz ostrej amunicji miał dziesięć granatów do wyrzutnika. Podejście pod helikopter nie skończyłoby się dla niego dobrze, gdyby śmigłowiec runął wprost na dół. Jeśli uciekłby przez jego kadłubem z pewnością byłby znacznie bardziej narażony na odłamki i szrapnele z powietrznej eksplozji. O ile śmigłowiec nie spadnie do rzeki, to pewnie impakt uderzenie płonącego wraku dokona kolejnych eksplozji utkniętych na moście aut. Cholera. Oby spadł do wody. Nie jak kamień na drogę, pomyślał. Wtedy nici ze sprawdzenia transportera opancerzonego, który jak bardzo przydałby im sie przy przebijaniu przez płonące miasteczko!

W zbliżeniu celownika widział szybujących się w otwartych bocznych drzwiach powietrznej kawalerii szykujących się do zejścia na linach komandosów. Heh. To bzdura, że przed śmiercią myśli się o życiu. To przyszłość a nie przeszłość staje przed oczami jeśli w ogóle. Adrenalina pompowana miarowo przez dudniącą pompkę w piersiach upajała go na swój, a raczej jego, przewrotny sposób. W ostatnich dwóch dniach nie brakowało mu przeżyć. Rekompensowało pięć długich lat więzienia okraszonego tylko kilkoma bójkami, które gaszone były za każdym razem izolatką. Teraz oprócz tego, że psychicznie czuł się jak ryba w wodzie, dodatkowo miał przeczucie, że robi dużo więcej niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Dobrego. Złego. Był spokojny i opanowany. Na ile się dało, brał to wszystko na zimno. Nie miał ochoty myśleć o śmierci, która nachalnie pchała się przed oczy. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Rozstając się ze światem nie zostawiał już nic za sobą. Bo nie miał nic. Ani nic życiu do powiedzenia. Pył, proch i brud. Wypalony gniew. Zgaszony żal. I pewnie nigdy mieć go nie będzie, nawet gdyby przeżył. Musiałby zaczynać zupełnie od nowa. Budować domki z kart życia na gruzach śmierci? Wzruszył ramionami zdając sobie sprawę, że tacy jak on nigdy nie dożywają starości. A może znalazłby drogę? Pewnie, że chciał przeżyć.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 26-02-2012, 11:37   #110
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Stary pickup szybko przestał dawać radę, zgodnie z oczekiwaniami zresztą, czym nie podniósł Thomsona na duchu. Małe kółka i duże obciążenie, wraz z napędem jedynie na jedną oś, średnio sobie radziły z błotem i nierównościami, przez co cały manewr okrążania miasta trwał dłużej, niż miał trwać. Z drugiej strony nie spotkali żadnych ludzi, za co dziękował w duchu. To, że z cmentarza wychodzili zarażeni wyparł ze swojego udręczonego umysłu. Znaczyło to, że wirus X przeżarł się absolutnie przez wszystko i liczenie na to, że pozostanie się żywym i w miarę bezpiecznym jest z góry skazane na porażkę. Zapamiętał tylko, aby nawet nie zatrzymywać się przy obiektach takich jak cmentarz.
Dobrze też, że nie musieli zawracać. Wielkie wojskowe Humvee poradziło sobie z przeciągnięciem pickupa przez najgorsze błoto i w końcu wypadli na trasę, dalej przedzierając się tempem wolny, ale stałym.

Życie nie miało dla nich dobrych wiadomości. Najpierw coś potężnego zrzucono w okolicach Twisp, a potem okazało się, że most był całkowicie zablokowany. Tutaj wojsko używało nawet nieco cięższego sprzętu, aby tylko powstrzymać ruch tych wszystkich zdesperowanych ludzi. Boven jednak miała najwyraźniej rację - wirus z niesamowitą szybkością rozprzestrzenił się powietrzem, nie dało się go normalnie odizolować, jak robiło się to podczas jakiejś epidemii. Nie, to był atak i nic nie mogło tego zmienić. Atak, z którym nie można było walczyć.
Zablokowany most sam w sobie nie byłby jeszcze taki straszny, z tym sprzętem, którym dysponowali, mogli się przebić dalej bez większych problemów. Potrzebowali na to jednak czasu, a okazało się, że tego akurat nie mają. Odruchowo wyłączył światło w swoim wozie, słysząc narastający łopot wirnika helikoptera.
Szlag!

Wyłączył silnik pickupa. Dalej przedzierać się nie szło, ucieczka w tył przed helikopterem i po zapchanej drodze także byłaby głupotą. Sprawdził broń, a potem powoli wysiadł z samochodu, nie zamierzając wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, skoro wciąż mogli nie mieć pewności co do tego, które samochody miały pasażerów. Co jednak przyciągnęło ich tak dokładnie?
Zaklął cicho, a potem skierował wzrok na pojemniki, krzywiąc się paskudnie. Nie sprawdzili ich, a przecież coś tak cennego mogło mieć nadajniki. To by wystarczyło. Spodziewał się, że ci w helikopterze to byli ludzie Umbrelli, ale wydarzyć mogło się wszystko. Łącznie z tym, że ci żołnierze z kliniki założyli im nadajnik w którymś z samochodów.

Thomson podbiegł do Humvee, kątem oka dostrzegając, jak z samochodu Swena ktoś wychodzi. Tam teoretycznie powinien się udać, ale Jorgensten i jego kumpel i tak powinni wiedzieć co trzeba było zrobić. Nie było mowy o uciekaniu, a na pewno nie uciekaniu całą grupą. Poświęcenie? Thomson jeszcze nie miał zamiaru tak właśnie tego odbierać. Otworzył drzwi wozu, który prowadziła Boven i najpierw skierował słowa do Nathana.
- Znikaj stąd. Idź do rodziny, najlepiej będzie, jak spróbujecie przedostać się tą drogą na południe i gdzieś schować. Samochody powinny was ukryć, tylko biegnijcie przygarbieni. Jazda!
Prawie wypchnął chłopaka z samochodu. Jego młodzieńcza brawura i strzelba w rękach mogły go tylko zabić. Potem mówił już do Boven.
- Póki się nie zaczęło, to niewiele widzą. Potem będą walić tam, gdzie zobaczą błysk ognia z lufy. Możesz uciekać z kobietami, a możesz pomóc. Gdy się zacznie to bez zapalania świateł wjedź tym bydlakiem jak najdalej.
Z helikoptera właśnie wyrzucono liny.
- Cholera. Ale to też oznacza, że albo nie chcą czegoś rozwalić, albo nie mają cięższej broni. Z moim barkiem nie jest dobrze, po pierwszych strzałach wrócę do wozu. Mam nadzieję, że Jorgensten ma coś na ten helikopter.
Plan miał prosty. Dokładnie wycelować pierwsze kule, zrobić dużo hałasu i schować się w kuloodpornym wozie, który mógł się wycofać na drogę prowadzącą do miasteczka, ciągnąc za sobą tamtych. Plan zakładał jednak jedną rzecz: że tamci nie będą mieli cięższego uzbrojenia.
 
Widz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172