Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2012, 11:48   #30
morscerta
 
Reputacja: 1 morscerta nie jest za bardzo znanymorscerta nie jest za bardzo znany
Courynn bardzo źle przyjął informację o trucicielu wśród najemników. Nie tylko nie podobał mu się fakt, podobnie jak reszcie załogantów, że mógł by hipotetyczną ofiarą zamachu, to jeszcze prędko zdał sobie sprawę, że od tej pory dychotomiczny podział na zbrojnych najemników i resztę marynarzy stanie się jeszcze bardziej widoczny. Martwiło go to nie tylko ze względu na to, że identyfikował się z obiema tymi grupami, ale również dlatego, że w przeciwieństwie chyba do truciciela zdawał sobie sprawę, że póki pozostają na morzu, póty zdani są na łaskę i niełaskę tych, którzy potrafią to morze okiełznać.

Jeśli Ragnar i reszta nawet nie zdecydują się nas wyrzucić za burtę, tylko, Selune pozwól, spuszczą nas w szalupie, to i tak będzie to pewna śmierć. Ani dzikuska, ani mag, ani jednoręki szczur lądowy, jakkolwiek mogą być miłymi towarzyszami niedoli, nie pomogą nam wtedy. Braegen z zamyśloną miną opierał się o burtę statku. Stały u niego uśmiech na chwilę gdzieś zniknął, przyćmiony troską i rozżaleniem.

Marynarz ruszył powoli wzdłuż pokładu, wciąż pogrążony w myślach. Lanthis ma rację. Szpiegostwo, prowokatorstwo, teraz trucicielstwo - na morzu może to oznaczać tylko śmierć. To nie Waterdeep, to nie Athkatla - tutaj nie dasz dyla między uliczkami i nie przeczekasz kilku dni pochowany u koleżki na strychu. Jeśli przekroczymy pewną granicę, to się zwyczajnie zakradną i poderżną nam gardła we śnie i nim minie doba będziemy tylko strzępami mięsa rozrywanego przez stworzenia z głębin.

Optymizm - optymizmem, ale Courynn znał wymiar kar za przestępstwa popełniane na statkach i znał powagę majestatu i bezwzględnej władzy jaką kapitan sprawował nad swoją załogą. Wiedział, że nie uda mu się z tego wykpić gładką gadką i nikogo nie będzie interesowało to, że sam najchętniej by truciciela przeciągał pod kilem tak długo, aż pozostałby z niego strzęp skóry.

Spacerował tak wśród wrogich spojrzeń i ostrzegawczych syków, gdy nagle pokład przeszył donośny okrzyk z góry:
- Leci szot!

Courynn błyskawicznie rozejrzał się wzdłuż bakburty w poszukiwaniu źródła zamieszania. Rzeczywiście, kilka metrów od niego stał zgięty w pół majtek (pewnikiem ostatni świeży narybek, niedoświadczony jeszcze na morzu) ściskając się za złamany nadgarstek. To handszpak kabestanu, obracając się jak szalony po nieumyślnym zwolnieniu blokady, musiał uderzyć żołtodzioba gdy ten nakręcał szoty. W taką wichurę to się mogło zdarzyć - majtek nieumyślnie zwolnił blokadę, a nagły podmuch wiatru wydął żagiel i zaczął z wielką mocą wyciągać szot nakręcony na kabestan. Obracający się przez to handszpak musiał wyrwać się marynarzowi i uderzyć go silnie w dłoń. Cała usterka nie była dla statku znacząca - ot, żagiel by się wydął, ktoś musiałby znowu nakręcić szoty, a cała grupka obsługująca przedni maszt musiałaby dopasować znowu swoje linki.



Courynn jednym susem przesadził odległość dzielącą go od majtka, odepchnął go na bok i wcisnął kołek zabezpieczający z powrotem na miejsce. Siła odśrodkowa trzasnęła przegniłe drewno i ze straszliwym zgrzytem ruch urządzenia na chwilę ustał. Braegen jedną ręką przerzucił luźną końcówkę szota przez balustradę i sprawnie zawiązał najprostszy węzeł pętelkowy. Gdy drewienko kołka puściło, zabezpieczona o balustradę lina naprężyła się z cichym sykiem, ale wytrzymała - żagiel się uspokoił. Courynn odetchnął głęboko i oparł się o kabestan, znów z lekkim, nonszalanckim uśmiechem na obliczu. Ot, bohater, który zaoszczędził właśnie załodze sześć do ośmiu minut roboty - pomyślał z przekąsem, ale też pewną dozą zawodowej dumy.

Do klęczącego majtka zbliżyło się czterech towarzyszy. Pomogli mu wstać, a dwóch zniknęło wraz z poszkodowanym pod pokładem, by odprowadzić go do chirurga. Pozostała dwójka rozejrzała się niepewnie, a starszy z nich zagaił:
- Nie wiedzieliśmy, że wśród najemników są i ludzie morza.
Courynn rozłożył teatralnie ręce i uśmiechnął się niewinnie. Marynarz odpowiedział spojrzeniem, w którym, wydawać by się mogło, pojawiła się nutka sympatii. Po chwili kontynuował:
- Z młodego jeszcze jełopa, ale się wyrobi. Nauczkę będzie miał, żeby nie wyciągać blokady, zanim liny nie zabezpieczy. Należą wam się podziękowania, marynarzu. Mam na imię Jon, a ten tutaj to Pourd.
Marynarz wyciągnał prawicę, którą Courynn szybko uścisnął, ściągając przy tym swój fikuśny kapelusz z piórkiem.
- Chodźcie, Jonie i Pourdzie, pomogę wam z tym kabestanem.

***

- Okręt z lewej burty! - dobiegł krzyk z gniazda - Jakieś dwieście metrów.

Oczy wszystkich zwróciły się w jedną stronę. Z tajemniczej, magicznej mgły wyłoniła się niewielka, dwumasztowa karawela. Swobodny dryf, zwinięte żagle i brak świateł pozwoliły wnioskować, że okręt jest opuszczony. Na pokładzie Czarnego Gryfa prędko zaczęła się uwijać trójka marynarzy, szykując się do spuszczenia na wodę jednej z łodzi.

Panowała nerwowa, pełna napięcia atmosfera, utrzymująca się zresztą już od wejścia okrętu we mgłę. Courynn nie wiedział, czy marynarze wcześniej regularnie spotykali opuszczone statki w tej mgle - bo przypuszczał, że nie to jest pierwszy raz kiedy się pojawiła - ale wiedział, że na pewno sam jest zaniepokojony.

Miał już trochę lepszy humor niż rano - udało mu się przekonać do siebie kilku marynarzy podczas pomocy z kabestanem. Skwapliwie pozwolili mu uczestniczyć w późniejszym ponownym naciąganiu takielunku i przeciągania dział pokładowych. Jon i Pourd, początkowo spięci obecnością truciciela, powoli się rozluźniali po pierwszych nieśmiałych dowcipach i morskich historyjkach. Yartarczyk odwiedził nawet w "lazarecie" (rzeczywiście ciasnym pokoiku chirurga) nieszczęśliwego majtka, Adama. Courynn wiedział, że to syzyfowa praca i czterech przyjaznych marynarzy w metaforycznym morzu wrogości i tak niczego nie zmieni, ale tyle wystarczyło, żeby poprawić mu humor i pozwolić na to, żeby jego twarz się rozpogodziła.

Courynn obserwował właśnie dryfującą karawelę w swojej ulubionej pozycji - nonszalancko oparty o burtę - gdy w jego umyśle pojawił się doskonały pomysł. Złapał się liny dla równowagi i wskoczył energicznie na burtę, podparty o wanty. Sięgnął do kieszeni kurty i wydobył z niej złocisto-miedziany cylindryczny przedmiot o długości około dziesięciu centymetrów. Prezent od Dukana. Wiedziałem, że jeszcze nie raz się przydasz! Tysiąc sztuk złota, pomyślał by kto - cena godna raczej wymyślnego elfiego artefaktu, niż trzech soczewek i poobijanej rury. Courynn rozłozył przedmiot - była to luneta - i przyłożył go do oka.

Po kilku chwilach ciszy przemówił donośnym głosem w kierunku kapitana, bosmana i grupki najemników:
- Mgła jest za gęsta, żeby dostrzec szczegóły, czy cokolwiek innego. Ale wiedzcie, że na pokładzie leży kilka ciał. Ci ludzie są martwi.
 
morscerta jest offline