Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2012, 12:38   #102
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Jilek
Choć przegrana i wygrana nie były kategoriami, w których myślał, zastanawiał się, na ile przegrał, a na ile wygrał. Być może, jego życie zostało zapieczętowane już wtedy, kiedy został złapany przez siepaczy Umbrelli i wtłoczony w pancerz. Wyrwany z życia, które przecież tak pieczołowicie wypracował; sieć kłamstw i powiązań rozpadła się jak przecięta brzytwą, kiedy wkroczyła Umbrella.
Stiegler był zabawny. Pomimo nienawiści, którą do niego żywił, zawsze w pewien pokręcony sposób uważał za zabawny fakt, że istnieją na świecie ludzie, którzy reprezentują ze sobą... Co on ze sobą reprezentował? Bezsensowne okrucieństwo? Morderczą ciekawość? A może był tylko macką kogoś, kto za nim stał?
Jilek mógłby przysiąc, że rozważał propozycję Stieglera długo, bardzo długo, choć w rzeczywistości minęło ledwie parę sekund milczenia ozdobionego zimnym wzrokiem Jileka i śliskim uśmieszkiem Stieglera. Jilek był świadom tego, że zabicie swojego wroga oznaczało śmierć, jednak, co za życie oferowała Umbrella? Zabicie jego woli było najgorszym, czego mógł oczekiwać po Parasolu. Nie łudził się. Służba dla Umbrelli kończyła się wraz ze śmiercią, szczególnie w jego wypadku. W gruncie rzeczy oferta Stieglera brzmiała: umrzeć albo umrzeć przydatnie. To nie był wybór; to były tylko dwa oblicza tej samej monety.
Tu wszystko się kończyło. Czy Stiegler naprawdę myślał, że przyłączy się do niego? Na co liczył? Na poniżenie Jileka? Jedyną nadzieją i sensem przyjęcia drugiej propozycji było to, że tak naprawdę na Stieglerze nie kończyło się nic; był on tylko trybikiem w czerwono-białej machinie o nazwie Umbrella. Czy w istocie zabicie go zmieniłoby cokolwiek? Czy przyjąwszy grę Stieglera, mógł liczyć na to, że kiedyś się wyzwoli?
Było to wątpliwe.
Właściwie, to w obliczu śmierci, zemsta straciła wszelkie znaczenie. Miał gdzieś fakt, że za chwilę ukręci mu łeb. Miał gdzieś to, że za chwilę pancerz spenetrują kule i być może ostatnią jego świadomą myślą będzie chwilowy smak ciepławej kuli wybuchającej w jego ustach. Od czasu, kiedy stał się tym, czym jest – potworem bez ludzkiej formy zakutym w pancerz, który nadawał mu ludzką postać – w sumie chciał tylko jednego. Żeby wszystko się skończyło; Stiegler był tylko projekcją, wymówką. W pewnym sensie, był jego planem, jak popełnić samobójstwo. O wiele prościej byłoby strzelić sobie w łeb zaraz po tym, kiedy Pani Doktor zostawiła go w komorze.
Przyjaciele, znajomości, telewizja, używki, zabawa. Jego dawne życie zdawało się nierealne. Pieprzył to wszystko. Był szczęśliwy, że umierał. Że wreszcie zapadnie się w nicość, nicość, nicość. Jeśli istniał jakiś Bóg, jakiś sprawiedliwy Bóg, to była to tylko Nicość.
Poczuł falę adrenaliny przenikającą jego ciało jak prąd. Parsknął w myślach na bzdurny pomysł Stieglera, że będzie z nim negocjował. On, z nim? Czy Stiegler był tak głupi? Lub może tak naprawdę ten jasno oświetlony pokój był tylko katownią, a Jilek katem? Byłaby to ostatnia intryga Umbrelli. W takim świetle, nawet teraz był narzędziem. Nieważne. Przecież zaraz wszystko się skończy.
Wrzask wydobywał się z jego płuc mimowolnie. Zerwanie więzów skuwających jego nadgarstki było teraz tak dziecinnie łatwe. Co w niego wpakowali? Cokolwiek to było, nie chciałby być w skórze tych, których miał zabić, gdyby wybrał taką opcję.
Wszystko działo się w ułamkach sekundy. Zerwał więzy, a niezawodne dłonie popędziły przez przestrzeń w kierunku zdziwionego spojrzenia Stieglera. Już wtedy Jacquelyn śmiał się. Złapał za jego gardło szybko i sprawnie, przecież był ekspertem w łapaniu za gardła. Złamał jego uśmiech. Zdławił. Wystarczyło, że w jego oczach dostrzegł ekspresję zdychającego zwierzęcia. A później była tylko krew, krew, krew.
Kark skręcił wprawnie, choć drugie uderzenie prawie wyrwało jego głowę z karku; bezsensowna marionetka. Taka sama marionetka, którą chciał zrobić z niego.
W tym samym czasie pokój rozbłysł fajerwerkami. Bam-bam-bam, pomnożone przez śmierć i podzielone przez spierdalaj-do-piekła-potworze. Zdążył wszak jeszcze dopaść do jednego z nich. Obecność śmierci wcale nie osłabiała go, przeciwnie: zamieniła jego nienawiść w niepowstrzymany atak berserku. Ile z tego było rzeczywistością, a ile przedśmiertnym majakiem, myślał.
Pancerz odpadał od niego, a w tym samym czasie Jilek pokazywał, czym naprawdę był. To znaczy: czymś, na co brakowało słów. Zmutowane ciało Jileka dzieliło komórki jego członków i organów wewnętrznych z szybkością błyskawicy. Morze mięsa wylewało się z dziur w części ramion, brzucha, rąk. Macki upstrzone zębami i kłami, oczami i włosami. Przysiągłby, że kątem oka dostrzegł powiewającą w tle cipkę nastolatki; wszystko to z jego własnego ciała. Rżnął swój kod genetyczny jak nastoletnią kurwę.
Przeobrażał się. Nowouformowane ramię sterczało z jego kręgosłupa jak jakiś makabryczny żart. Czy oni naprawdę przez ten cały czas do niego strzelali? Dlaczego nie umierał? Skończył z jednym ze strażników; z szybkością myśli rzucił się na następnego. Spiczaste żebra odgryzły głowę, która potoczyła się w głąb paszczy, która pojawiła się nie wiadomo skąd.
Niewiele pamiętał z tamtych chwil. Staczał się coraz bardziej w nicość. Nie pamiętał tego, że coś, co z niego zostało, zabiło pozostałych dwóch strażników; jak pożarło zwłoki, wyłamało drzwi i uciekło w jasno oświetlone korytarze.
Zapewne już wtedy nie żył.

*

Pokój pulsował życiem, dosłownie. Upstrzone krwią ściany mieniły się kolorami żołądka, jelit. Świeciły rozbryzganymi płynami ustrojowymi. Udekorowane siatkami żył, żebra zostały wkomponowane w stalowe poszycie, tworząc nieregularne wzory. Tu i ówdzie pozostały kawałki skóry, na równi z miarowo pulsującymi oddechem płucami i kośćmi tworzące majestatyczne łuki, z których zwisały nerwy. Nieruchome klatki żebrowe, niektóre z nich zgruchotane, leżały oświetlane przez migotające światło. Architektura holokaustu była doskonała.
Tutaj wszędzie był Jilek; Jilek był na ścianie, suficie, na podłodze. Jilek był także na kolejnych mutacjach, które wyrastały jak wrzody ze ścian, zewsząd. Głowy. Twarze. Dzieci. Starcy. Resztki energii kataklizmu, którym był Jilek. Którym być może nadal jest Jilek, Jilek w zakamarkach, Jilek pulsująca materia organiczna, Jilek czające się w ciemności zęby, Jilek horror bez formy kryjący się w cieniach.
Jilek żyje i ma ochotę zabijać.

* * *

# Epilog: Daniel Radcliffe
Wyczuwał strach niczym zapach; strachem śmierdziały zwłoki jego ostatniej ofiary. Był to samotny wędrowiec. Taki sam jak on, jednak mniej przygotowany. Mniej wiedział o rzeczywistości. Dlatego on nie żył. I dlatego Daniel Radcliffe ucztował na nim.
Radcliffe nie liczył dni, jednak gdyby pofatygował się, to wiedziałby, że minął już tydzień od czasu, kiedy zaprzestał prób ojcowania. Od czasu, kiedy oszalał, coraz bardziej wprawiał się w porywaniu; najpierw porywał dla zabawy (szczególnie dzieci), później coraz częściej dla mięsa. Radcliffe był w tym względzie nietypowy: nie potrafił biegać szybko, więc nie mógł doganiać swoich ofiar. Ofiar, które próbował oswoić – były to dzieci, którym chciał podać upieczone mięso. Nie wiedział, skąd zwiedziały się o tym, że pieczyste pochodziło z ich własnych rodziców. Kiedy ich zabijał, nie robił tego z litości. Ostatecznie, smakowały bardzo, bardzo dobrze.
Radcliffe był martwy. W pewnym sensie, w każdym razie. Kiedyś, za lepszych czasów, stwierdził, że granica w byciu człowiekiem a potworem nie jest taka znów wielka. Trzeba często rozmawiać z innymi. Trzeba trafiać w gusta innych. Nawet tak zwykły akt jak izolacja czy preferowanie samotnego życia wystarczyły, żeby zacząć się ocierać o „inność”. Kiedy jest się samemu, kiedy jest się nieprzewidywalnym, jest się obiektem odrazy, która nierzadko przykrywana jest drwiną. Ludzi uspokaja to, kiedy jest się do nich podobnym. Każdy akt separacji był w gruncie rzeczy umieraniem.
Indywidualizm rodzi potwory.
Szybko odcinał skalp krótkimi ruchami. Zadał sobie pytanie, czy tamten żył wtedy jeszcze, jednak uspokoił się, że przecież wcześniej strzelił mu w głowę. Później usunął wnętrzności, które odrzucił z niemalże wstrętem, po czym począł metodycznie odcinać kawałki mięsa, które mógł później zjeść. Mięso ludzkie było słone, a na pustkowiu nie było zbyt wiele dziko rosnących ziół. Czasem jednak miał szczęście i wykradał przyprawy z magazynów i sklepów.
Paręnaście dni od czasu, kiedy pojawiły się żyjące trupy, na pustkowiach stworzonych przez ciągłą walkę pojawił się nowy rodzaj człowieka. Żyli, oczywiście, choć byli produktem Umbrelli. Wychudłe i przykryte kurzem dróg postacie przemieszczały się, zabijały bądź były zabijane. Wirus, który odrealnił rzeczywistość, nagle wskazał absurd bycia ludzkim. Ci, którzy to zrozumieli, nie od razu stali się żądnymi krwi drapieżnikami. Wielu z nich zachowało pozory człowieczeństwa, które zachowało po to, by zwabiać swoje ofiary. W ciągu paru miesięcy, kiedy wiele sklepów i magazynów z żywnością obrabowano i rozkradziono, to ludzie jako towar przybrali na wartości.
Radcliffe obserwował zachodzące słońce: wyglądało ono jak wielka kula ognia zanurzająca się w oceanie krwi. Ten sam spektakl obserwował za każdym razem, kiedy ołów dosięgał miękkiego ciała jego ofiar. Błękitne chmury przypominały mu rany postrzałowe. W takich chwilach był nieco mniej drapieżnikiem, a nieco bardziej człowiekiem w sensie swobodnego myślenia. Groteskowy był to widok: zamyślona twarz patrząca w daleką gwiazdę o ustach ubroczonych posoką.
Ostatecznie, spotkało go szczęście. Mógł nawet dziękować Parasolowi. Ze wstrętem przypominał sobie te wszystkie chwile, które spędził w klitce przy szkole jako zwykły nauczyciel. Jako przybłęda, który wabił do swojego mieszkania małe dziewczynki, żeby wyzyskiwać ich naiwność. Niektórzy po prostu nie pasują. Z potępionego przez wszystkich pedofila zmienił się w coś, coś – niekoniecznie szlachetniejszego, ale bardziej konsekwentnego. O wiele lepiej czuł się żyjąc po to, żeby zabijać. O wiele bardziej podobało mu się sypianie w opuszczonych mieszkaniach, godziny głodu, sekundy mordu i kolejne godziny zaspokajania głodu. Był o wiele bardziej wierny samemu sobie w ten sposób. Jeśli społeczeństwo istniałoby jeszcze, napiętnowałoby go. Poszedłby na stryczek lub do komory gazowej, zwyczajem w Stanach.
Społeczeństwo zawsze służyło tylko sobie, dumał, wyjmując oczy z czaszki. Być może zapewniało iluzję bezpieczeństwa, jednak bycie częścią czegoś tylko produkowało trybiki maszyny.
A Radcliffe był kompletny.
 
Irrlicht jest offline