Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2012, 19:21   #47
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Piątek, 01.11.1991r. Godzina 10:50

Grzesiek przeklinał się w duchu za swoje rozkojarzenie, ścierając zaschniętą krew z drzwi. Nadal przechodziły go dreszcze, gdy tylko bardziej skupiał uwagę na zmywanym znaku lub choćby na jego wspomnieniu. Jak mógł być tak głupi i tak po prostu go tu zostawić? Pewnie już wszyscy sąsiedzi zdążyli się przyjrzeć temu malunkowi i wysnuć własne historyjki na temat jego pochodzenia i znaczenia. Po prostu pięknie, nie da rady utrzymać tego w tajemnicy przed Gosią, nie ma mowy.

- Mówię Ci, jakieś szatańskie malowidła. I to krwią naznaczone. Zobaczysz sam- mało dyskretny głos dobiegł uszu mężczyzny. Źródłem owego głosu była Grzelakowa mieszkająca dwa piętra wyżej, i właśnie z wyższych kondygnacji pochodził głos.
- To może lepiej nie podchodzić? Bezpieczniej, bo z szatanistami nigdy nie wiadomo- zastanawiał się głośno stary Grzelak, jednak odgłosy kroków nie ucichły, ba, nawet nie zwolniły. Gdy małżeństwo zeszło poniżej półpiętra i zobaczyli Grześka myjącego drzwi, zatrzymali się.
- O, sąsiad, dzień dobry.
- Dzień dobry państwu. Wietrzny dzień się zapowiada.
- Ano, wietrzny, a i słońca ma nie być, mówili
- odpowiedziała niezbita z tropu Krystyna.- A to jakaś prywatka była i drzwi pobudzili?
- Nie, zwykła chuliganeria.
- No… Aż policja w środku nocy musiała przyjeżdżać, słyszałam… Że też takiego dobrego człowieka to spotkało, nie do pomyślenia… Co za czasy, za komuny by do czegoś takiego nie dopuszczono. A tu zachciało się kapitalizacji, do zachodu ciągnęło, to teraz takie skutki.
- Nie sądzę, pani Grzelakowi, żeby to miał jakikolwiek związek z polityką. Niektórzy po prostu lubią uprzykrzać innym życie, i żaden ustrój nic na to nie poradzi.
- No chyba, że taki faszyzm…
- Staszek! Przestańże takie rzeczy wygadywać, bo zawału dostanę, jak tu stoję!
- No kiedy to by rozwiązało problem. Za takie chuligaństwo i inne rozboje wieszałoby się gówniarza, dla przykładu. U arabów to na przykład złodziejowi rękę ucinają, a jak ktoś dziewke przeleci bez jej zgody to…
- Staszek! Miejże choć resztki kultury! No takie rzeczy przy ludziach!

Pani Krystyna ruszyła obrażona na górę, za nią jej mąż, powtarzając przymilne regułki w ramach przeprosin. Pewnie w duchu cieszyli się, że ich wścibskość nie została im wytknięta, lub nawet zauważona. Naiwni, prości ludzie, to z nich składa się ten kraj. Resztki po komunizmie, trybiki wymontowane ze starej maszyny, próbujące odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której ich rola jest już inna. Mają wybór, co zmusza ich do myślenia. I to ich przeraża.

Rodzice i siostra przyszli punktualnie o jedenastej trzydzieści. Drzwi co prawda nie zdążyły jeszcze wyschnąć, ale nikt niczego nie zauważył, wszyscy byli w nad wyraz dobrych humorach. Wszyscy poza Grześkiem, rzecz jasna. Ojciec rzucił tylko kilka uwag na temat mieszkania- jak zwykle: że małe, że źle urządzone, że zimno- oraz gospodarza- że nie uprasowana koszula, że buty słabo wypastowane, że zamiast kupić samochód (ponad rok temu), kupił motor. Wreszcie nie czepiał się pracy syna, wiedział o okresie próbnym w „Kryształowej” i chyba uznał to za wystarczający przejaw ambicji i rozwoju, żeby nieco odpuścić.

- A jej jak zwykle nie ma?
- Tadeusz nigdy nie uczył się imion dziewczyn Grześka, i mimo iż z Małgosią był już razem dwa lata, jego stanowisko się nie zmieniło. To był jeden z dwóch głównych powodów ich kłótni.
- Ma na imię Gosia, to po pierwsze. I, nie, nie ma jej, jak zwykle wyjechała na groby. To chyba nic niezwykłego, biorąc pod uwagę dzisiejszy dzień, prawda?
- No, nieważne, chodźmy już.


- Nie wzięliście kwiatów?- spytał Grzesiek, gdy stanęli przy zatłoczonym przystanku autobusowym.
- Matka uznała, że to nie ekologiczne.
- Nie ekonomiczne, stary capie, i na dodatek niepraktyczne. Takie kwiaty i drogie, i kłopotliwe w transporcie, a długo nie poleżą: prawdziwe zwiędną, a sztuczne rozkradną. To nam starczy
- skinęła głową na dwie reklamówki ze zniczami, trzymane przez samców rodziny.
- A wkład w zniczach na jaki czas starczy? Parę godzin, i też nie masz pewności, że ktoś Ci tego nie ukradnie.
- Ale jak wygląda zwiędnięty kwiat, a jak pusty znicz? No chyba znicz lepiej, prawda? Poza tym, można co jakiś czas przyjść i wymienić wkład, od tak, żeby utrzymać pamięć o zmarłym.
- To według Ciebie to znicz podtrzymuje pamięć o ludziach?
- Możesz się przestać ze mną ciągle sprzeczać?
- syknęła matka, poczym dodała ciszej- W miejscu publicznym?

Grzesiek nie znalazł odpowiedzi na ten genialny argument, zamilkł więc, posławszy siostrze spojrzenie w stylu „Jak Ty to wytrzymujesz?”.
Autobus był załadowany po brzegi, częściowo ludźmi, a częściowo zniczami i wiązankami. W tym przypadku matka miała zdecydowanie rację- kwiaty były niewygodne w transporcie. Kupowali je chyba tylko ludzie, którzy mieli samochody, albo Ci, którzy w swoim egoizmie osiągnęli pewną granicę i nie zważając na nic i nikogo dążyli do obranego celu. I tak, trzy miejsca w autobusie zajęte były przez sterty bukietów, a kilkanaście osób trzymało po kilka wiązanek furkając na stojących obok, „żeby mnie tylko pan kwiatów nie poprzetrącał, nie wiem, co bym zrobiła, to na grób matki”. Nietykalni, tak nazwał ich w duszy Grzegorz.
I właśnie obok jednej z Nietykalnych, Wichrowicz zobaczył znajomego mężczyznę. A mówiąc znajomego, mam na myśli nie starego kumpla z podstawówki, tylko obcego, który stał z nimi na przystanku. Z jednej strony, nic nadzwyczajnego, ale z drugiej… Zarówno na zewnątrz, jak i teraz, przyglądał się on Grześkowi. Teraz, gdy pochwycił jego wzrok, pospiesznie odwrócił głowę, nie wyglądał jednak na speszonego. Był spokojny, i to chyba właśnie ten spokój tak zaniepokoił muzyka.

To paranoja jakaś, nie daj się zwariować… Może widział mnie gdzieś, choćby w Kryształowej. Chociaż, nie wygląda na bywalca restauracji… Raczej na psychopatę- ten spokój, zupełnie, jakby oczekiwał, aż na niego spojrzę, jakby się ze mną bawił. Boże, a co jeśli naprawdę będę następny?! Nie, nie, nie, to nie tak. To nie może być.. Co ja jestem winien? Komukolwiek? To niedorzeczne, to nie ma sensu, nie może…
- Hej, Grzesiu, mówi się- dobiegł go głos siostry.
- Co?- wykrzesał roztargniony. Spojrzał jeszcze raz na mężczyznę, który uporczywie podziwiał kwiaty stojącej obok Nietykalnej.
- No, zaprowadzisz nas?
- Ale co? Gdzie mam zaprowadzić?
- No na grób Andrzeja. Dobrze się czujesz?
- Tak, nic mi nie jest. Ale po co chcesz tam iść, służbowo, czy jak?
- Chyba jeszcze śpisz, synku. Chcieliśmy z ojcem pożegnać się z Andrzejkiem, taki poczciwy chłopak, pamiętam go dobrze. Zawsze chętny do pomocy, jak z siatkami ciężkimi po schodach szłam, albo co…
- wtrąciła się matka. Grzesiek przysiągłby, że po tych słowach spojrzała na niego z wyrzutami, uczucie jednak szybko przeszło.- To jakiś problem?
- Nie, skądże, żaden problem- pospiesznie odpowiedział Grzegorz, jednak na samo wspomnienie o Czubku zrobiło mu się słabo. Przed oczami stanęły mu makabryczne zdjęcia, rzekomy duch, którego widział podczas koncertu, krwawiące drzewo z dnia pogrzebu i przebój ostatniej nocy- dziwny znak wymalowany krwią. Wszystko to tyczyło się tak samo Czubka, jak i jego. Najchętniej nie zbliżałby się do grobu starego znajomego, ale nie chciał wzbudzać podejrzeń członków rodziny. Poza tym, najskuteczniejszą metodą pozbycia się strachu jest zmierzenie się z nim. Pójdzie tam, i jeśli tym razem coś się stanie, to… będzie miał problem. Trauma? Schizofrenia? Paranoja? Nie znał się na psychologii, ale zwidy na trzeźwo nie są objawami zdrowia psychicznego.

Grób Czubka odwiedzili jako ostatni- najpierw „załatwili” dziadków, niedawno zmarłą koleżankę matki, oraz kilkoro kuzynostwa rodziców, Grzesiek nie pamiętał żadnego z nich. Pamiętał za to doskonale wujka Zenka, od którego na swoje dwunaste urodziny dostał pierwszą gitarę oraz lekcję gry. Wtedy, po kilku miesiącach uporczywego „brzdękania”, odkrył, że to jest to, co chce w życiu robić. Nigdy nie był wzorowym uczniem, ale po tym zaczął poświęcać nauce jeszcze mniej czasu. Jego rodzice mieli nawet za złe Zenonowi, że zaszczepił w nim tę pasję- jest za młody, nie chce się uczyć, nic w życiu nie osiągnie. A wujek tylko potakiwał, a potem szedł do pokoju Grześka uczyć go podstaw komponowania piosenek. Niestety, zmarł pięć lat temu, na raka płuc, ale ziarno pasji muzycznej zakiełkowało i urosło do niebotycznych rozmiarów.
Po grobie wujka Zenka przyszła kolej na odwiedziny Andrzeja, okazało się, że Wichrowicz martwił się na zapas- nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nikt nie wyszedł z grobu, drutu kolczastego na drzewie nie było, nawet powietrze było już jakby spokojniejsze.
Czyli chwilowe załamanie, kryzys spowodowany listem z pogróżkami. Kamień z serca.
Poszli jeszcze na mszę, spóźnieni co prawda dziesięć minut, jednak i tak musieli stać na zewnątrz- w środku nie było miejsca. Głośniki zewnętrzne były zepsute i prawie nic nie było słychać, nie przeszkadzało to jednak zagorzałym chrześcijanom w uczestniczeniu w eucharystii.


Piątek, 01.11.1991r. Godzina 19:18


Dusił się. Dusił się w naznaczonym mieszkanku, sam, sam jeden stojący naprzeciw wytworom własnej wyobraźni i stresowym sytuacją życia codziennego. Dopóki był z Agą, wszystko było w porządku, dobrze się dogadywali, a wszelkie kłótnie kończyli w mgnieniu oka, chowając urazy do kieszeni. Przy niej mógł odpocząć, zregenerować siły, ale teraz… Znowu został sam. Rozmowa telefoniczna z Gosią, nieważne jaka długa, niewiele dała, potrzebował jej obok, całej, nie tylko jej głosu. Musiał wyjść.

Początkowo chciał iść do jakiejś piwiarni czy pubu, dopiero po wyjściu na ulicę przypomniał sobie, jaki dziś dzień. Pomyślał więc o wizycie na cmentarzu- zawsze lubił po zmroku oglądać przystrojone, rozświetlone groby- jednak nie odważył się ruszyć w kierunku ulicy Kościelnej. Nie teraz, kiedy TE myśli powróciły. Pomyślał o Gawronie („Cholera, zapomnieliśmy odwiedzić grób jego babci”) i jego zapewnieniu „Moje drzwi som otwarte dla Ciebie, hipisie drogi, jak te nogi taniej kurwy dla bogola z Ameryky”. Nie chciał mu się narzucać w dzień taki, jak ten. Ale gdzie miał iść? Do domu? To był jakiś pomysł, biorąc pod uwagę, że musiał być między ludźmi, musiał z kimś pogadać, lub choćby posiedzieć.

Podczas gdy próbował przekonać samego siebie o słuszności takiego ruchu, ktoś go napadł. Nie słyszał zbliżającego się napastnika, co dziwniejsze nie słyszał też odgłosu uderzeń, razy jednak padały z bolesną celnością. Niemalże natychmiast padł na ziemię, z ledwością ratując się przez rozbiciem nosa o płyty chodnikowe, jednak ciosy nie zelżały, chociaż teraz był pewien, że nie widzi nikogo, kto mógłby je zadawać. Cios w brzuch, jednak żadnej broni- jak to do cholery możliwe?! Poczuł niewyobrażalne pieczenie policzka, uczucie podobne do poparzenia się patelnią, tyle że znacznie bardziej bolesne. Przed oczami na moment stanął mu Dariusz Gutkowski, ale nie ten współczesny, tylko ten młody, leżący nieprzytomnie obok niego na kanapie milicyjnego poloneza, z krwawiącym nosem i jeszcze bez szpecącej blizny. Gdy ktoś chwyciło za ramię, ataki na moment ustały, jednak gdy tylko Grzesiek odwrócił głowę i zobaczył twarz mężczyzny, który go śledził, poczuł jak coś miażdży mu palce. Odpłynął.

Odzyskał przytomność po dłuższej chwili, nie zdążył na szczęście całkiem przemoknąć. Ale tajemniczy mężczyzna wciąż przy nim był.

- Wszystko w porządku? Przewrócił się pan i zasłabł- spytał pomagając Grześkowi wstać, jednak na jego twarzy nie było widać współczucia.
- Tak, chyba tak- muzyk szybko przypomniał sobie sytuację z niewidzialnym napastnikiem, chociaż gdyby nie fakt, że był cały obolały, uznałby, że mu się to przyśniło po tym, jak na chwilę stracił przytomność.- Czyli szedłem i się przewróciłem, tak? Bez niczyjej pomocy?
- Obawiam się, że nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Widziałem cię dziś, w drodze na cmentarz. W autobusie, i na przystanku też. A nie kojarzę, żebyś mieszkał w tej okolicy, więc… Załatwmy to tutaj, teraz. Czemu za mną łazisz, czego ode mnie chcesz? Sprawia Ci to jakaś chorą frajdę, czy…

Mężczyzna bez słowa wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację policyjną, co skutecznie uciszyło i uspokoiło Grześka. Z każdym kolejnym słowem nieznajomego serce biło odrobinę wolniej, przechodząc stopniowo z karkołomnego cwału w swobodny kłus.

- Adam Korzeniecki, zostałem przydzielony do pańskiej ochrony, sam pan wie, dlaczego.- Gdy muzyk przestał lustrować legitymację, schował ją dyskretnie.- Może warto iść do lekarza?
- Słucham?
- No, z zawrotami głowy, czy tam co spowodowało, że się pan przewrócił. Nie potknął się pan, to widziałem. Coś, jakby nagle stracił pan równowagę, przechylił się gwałtownie do przodu. Mam rację?
- Tak, właśnie tak
- odpowiedział po chwili zastanowienia. Nie było sensu mówić mu o dziwnym „pobiciu”. Prędzej już porozmawia z księdzem.- Wie pan, te ostatnie wydarzenia dały mi w kość, psychicznie.
- Gdzie się pan wybiera tak późno? Na cmentarz? O tej godzinie kusi pan los.
- Nie, nie na cmentarz. Po prostu… Nie mogę zostać w domu, chciałem iść do znajomego.
- Jasne, nie moja sprawa. Ale na pana miejscu poszedłbym na ostry dyżur, uderzył się pan w głowę, chyba nawet pan krwawi
- powiedział beznamiętnie wskazując palcem skroń Grześka. Ten, zdziwiony, dotknął miejsce nad uchem- włosy przy skórze zlepiły się już cienką warstwą krwi, której wcześniej nie wyczuł, jak i samego uderzenia zresztą. Upadając musiał zarzucić głową, co przecież leżał na drugim boku, a żaden z widmowych ciosów nie uderzył go tam. Pospiesznie wyjął chusteczkę i wytarł stróżkę krwi, która właśnie ściekała mu za uchem.

- O Boże, jeszcze tego mi brakowało.
- Odprowadzę pana, na odległość oczywiście
- zawyrokował Adam, po czym skręcił w bramę mijanej kamienicy. Gdy Grzesiek stał na przystanku, zobaczył go idącego swobodnym krokiem, kilkanaście metrów dalej. Właśnie podjeżdżał autobus, musiał więc podbiec. Sprężyście, bez oznak zmęczenia, tak charakterystycznych dla niedzielnych biegaczy, którzy dostają zadyszki po przebiegnięciu parunastu kroków w pogoni za uciekającym środkiem transportu. Jechali do najbliższego szpitala. Noc na obserwacji, to jest myśl. Prześwietlą mu czachę, opatrzą ranę, może coś znajdą i zatrzymają go na noc na obserwacji? Naiwne myślenie, lecz faktycznie istniała taka możliwość. Jeśli nie, będzie musiał jechać do rodziców i Agnieszki- siostra na pewno udostępni mu kawałek podłogi w pokoju i gruby koc. Zniesie nawet kąśliwe uwagi rodziców, byle tylko nie być tej nocy sam. A jutro- jutro musi porozmawiać z księdzem. Jeśli faktycznie, jak podejrzewał, był opętany lub nawiedzały go duchy, to od klechy powinien zacząć szukać rozwiązania...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 18-02-2012 o 19:25.
Baczy jest offline