Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-02-2012, 11:24   #41
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Nasze pomniki
są dwuznaczne
mają kształt dołu

nasze pomniki
mają kształt
łzy

nasze pomniki
budował pod ziemią
kret
nasze pomniki
mają kształt dymu
idą prosto do nieba
Wiersz autorstwa Tadeusza Różewicza „Pomniki ”.



Dzień Wszystkich Świętych zaczął się w Mieście pochmurnie. Nostalgia i zaduma wisiały nad miastem. Podobnie jak smog wytworzony przez dym z kominów. Sezon palenia w piecach zaczął się na dobre. Ludzie próbowali przegonić wilgoć i ziąb ze swoich domów. Próbowali ogrzać zmarznięte ciała, dać im odrobinę ciepła nocą.

Wszyscy potrzebują ciepła. Nie tylko w tym metaforycznym znaczeniu.

W okolicach Węglowej ludzie poruszali się, jak upiory. W szarym dniu przechodnie spieszący za swoimi sprawami wyglądali jak korowody widm. Jak złowieszcze ptaki gromadzące się nad miejscem, gdzie niedługo wydarzy się coś naprawdę złego.

Kamienica huczała od plotek. Głównymi punktami urastających do coraz bardziej monstrualnych rozmiarów były trzy osoby: Andrzej Czuba, Basia Zielińska i Patryk Gawron. Plotka opuściła kamienicę i wędrowała dalej, przez Węglową, na Taborową, Kolejową, Rzeźniczą i dalej.

* * *

Autobus zmierzający na cmentarz trząsł się, piszczał i zgrzytał na każdym postoju. Tłok był wręcz jak za komuny. Grupka starszych pań i jeden pan w beretce siedzieli na poczwórnym siedzeniu i dyskutowali tak, że większość współpasażerów bez trudu słyszała przebieg ich rozmowy.

- Mówi pani, sąsiadko, że to ten młody degenerat Gawron zabił tego drugiego... no jak mu tam było .... jak mu tam...

- Artur Czuba.

- Chyba Andrzej.

- Tak, tak. Andrzej.

- Jeden z nich, nie wiadomo który zbrzuchacił młodą Zielińską. No i drugi się zbiesił. Znaczy Gawron i Czubę zamordował, degenerat jeden. A wiecie, że mało mu było i chciał zgwałcić Baśkę w bramie. Wszyscy widzieli degenerata jednego.

- A jego nieboszczka babcia, taka dobra kobieta była. Taka pobożna. Miała szczęście nieboraczka, że umarła, nim dowiedziała się, że jej wnuk to zboczeniec i morderca.

- I pijak – dodał pan w beretce.

- I pewnie złodziej. Bo każdy pijak to złodziej – dodała sentencjonalnie pani Leokadia, wścibska rencistka i wdowa po oficerze UB mieszkająca na Węglowej 1.



BASIA ZIELIŃSKA


Basia została w domu. Zamknięta w czterech ścianach swojego pokoju czuła się pewniej i bezpieczniej. Nawet matka nie robiła jej wyrzutów, chociaż Barbara słyszała, że hałaśliwa pani Leokadia, główna plotkarka na Węglowej, odwiedziła ich dom i opowiadała matce niestworzone historie, aż ta grzecznie, pod jakimś zmyślonym pretekstem, wyprosiła ją za drzwi.

W domu znów zapanowała cisza przerywana jedynie odgłosami ulicy. Zwykłymi, normalnymi dźwiękami. Jednak Barbara bała się wyjrzeć za okno. Bała się zobaczyć wykrzywione twarze, migoczące czaszki, demoniczne, drapieżne oblicza sąsiadów, które – była pewna – widziała wczorajszego feralnego wieczora. Potem to wydarzenie w bramie. Próba gwałtu ... Było jej zimno, mimo, że mama napaliła w piecu tak, że aż nie dało się dotknąć zdobnych kafli.

Leżała próbując z jednej strony zapomnieć o koszmarze, jaki przeżyła, z drugiej jednak strony pragnęła sobie przypomnieć, co tak naprawdę zaszło w bramie.

Powoli, krok po kroku, wspomnienie po wspomnieniu, przypominała sobie przebieg wydarzeń....

* * *

Brama była ciemna i Basia żałowała, że nie wzięła ze sobą latarki. Prawie wbiegła do środka, zderzając się z kimś.....

Zderzają się z kimś ....

Zderzając się z kimś!

Umysł pracował na najwyższych obrotach.

Pamiętała, że ten ktoś był bez wątpienia gruby. Pamiętała, że odbiła się od mięsistej tkanki, od tłuszczu. Pamiętała! To nie był Gawron! Na pewno to nie był Patryk!
Spojrzała wtedy w górę. Przerażona tym niespodziewanym spotkaniem z grubasem w bramie.

I wtedy właśnie .... wtedy właśnie ....

Krzyknęła! Tak! Krzyknęła i chyba straciła przytomność!

Trudno było nie krzyknąć! Bo zamiast twarzy grubas miał bladą maskę pozbawioną rysów i żółte ślepia, przypominające ognie piekieł.

- Twoja .... kolej .... Dziecię ..... Chodź.....

To były ostatnie słowa, które Barbara usłyszała, nim wrzasnęła i zapadła w ciemność.


* * *


Basia wtuliła twarz w dłonie. Była przerażona. Teraz, kiedy przypomniała sobie oblicze potężnego nieznajomego, kiedy przypomniała sobie żółte ślepia, lęk rozlał się po jej sercu, niczym toksyna. Odebrał jej resztki odwagi. Odebrał jej resztki woli. Dopiero około południa pozbierała się na tyle, by zacząć ... racjonalizować.

Facet był gruby, to fakt, ale kilogramów dodały mu zapewne: ciemność, strach jaki odczuwała i gruby płaszcz, jak na sobie nosił. Tak! Poza tym pozbawione rysów twarzy oblicze było niczym innym, jak maską. Tak! Facet nałożył maskę, by – gdyby coś poszło nie tak – ofiara nie mogła go rozpoznać. A żółte ślepia? To tylko wytwór jej wyobraźni! Tak.

Zatem jakiś zboczeniec musiał zaczaić się na nią w bramie. Z tej perspektywy pojawienie się pijanego Patryka było dla niej pewnego rodzaju wybawieniem.

Przypomniała sobie, że ktoś ciągnął ją za nogi w stronę piwnicy. A potem upadł pojawił się Patryk z latarką, by upaść na nią. Uratował ją, a ona – w amoku – o mało nie wydrapała mu oczu.

Troszkę głupio wyszło. Chyba winna była mu przeprosiny.

Nie wiedziała jeszcze, że ziarno zła zostało zasiane. I niedługo miało wydać plony. Krwawe plony.

W końcu Barbara zdobyła się na odwagę i wyjrzała przez okno.

Ujrzała zwykłą, brudną ulicę, przy której się wychowała i którą znała na pamięć. I zwykłych, szarych ludzi śpieszących się z kwiatami i zniczami na groby swoich bliskich.



TERESA BUŁKA – CICHA, HIERONIM BUŁKA. PATRYK GAWRON



Spotkali się w umówionym miejscu. Z pewnym zdumieniem Hieronim zauważył, że jego siostra przyszła bez „balastu”, jak czasami nazywał jej męża i teściową. W chwilę później odszukał ich Patryk. Przynajmniej na grób Andrzeja chcieli iść razem.

Cmentarz o tej porze był pełen ludzi. Nawet paskudna, wietrzna pogoda nie powstrzymała Polaków od odwiedzin grobów bliskich. Na lśniących pomnikach lśniły znicze, pyszniły się chryzantemy, zieleniły wieńce. W powietrzu unosił się zapach błota i rozgrzanego wosku.

Szli ostrożnie, omijając co większe kałuże. Grób Andrzeja łatwo było rozpoznać. Mienił się mrowiem lampek. Powietrze nad nim drżało od płomieni zniczy. Widać było, że dzielnica nie zapomniała o zamordowanym chłopaku. Nie po kilku dniach. Mogli założyć się jednak między sobą o ostatnie oszczędności, że za rok grób będzie prawie pusty. Że płonąć będą na nim tylko lampki zapalone przez najbliższych. Miasto zapomni o okrutnej śmierci, jaka spotkała jednego z ich mieszkańców. Wszyscy zapomną. A Andrzej Czuba stanie się tylko jednym z wielu tysięcy imion na cmentarnych pomnikach i tabliczkach.

Przez chwilę stanęli, wsłuchując się w odgłosy cmentarza. Może mieli nadzieję, że znów objawią się im głosy duchów? Może liczyli na powtórkę przeżyć z cmentarza? Jeśli tak, zawiedli się. Nic się nie stało. No prawie nic.

W pewnym momencie powietrze przeszył głośny trzask. Zadrżeli, ale to tylko jeden ze zniczy pękł od wilgoci. Gdzieś z wysoka doleciało do nich krakanie wrony.

Po kilku minutach rozstali się. Gawron ruszył w stronę grobów dziadków, a Hieronim i Teresa nad groby swoich bliskich.




GRZEGORZ WICHROWICZ


Grzegorz o drzwiach przypomniał sobie na godzinę przed przyjazdem rodziny. Miał mało czasu, więc szybko zabrał się do pracy. Zaschnięta krew dość łatwo dała się zmywać domowym środkom czystości. Kiedy rodzina przyszła po Grzegorza, drzwi lśniły, jak nowe.

Nikt nic nie zauważył. W paradoksalnie radosnej atmosferze tych z założenia nostalgicznych świąt pojechali na cmentarz. Jak trzy czwarte mieszkańców Miasta. Nic więc dziwnego, że w autobusie panował nieludzki tłok.

Myśli Grzegorza kierowały się w stronę Czubka. Po ostatnim incydencie z drzwiami był już pewien, że jakiś psychol wziął sobie go na cel. Jak go znalazł? Kim był? Dlaczego mordował? Pytania bez odpowiedzi, jednak budzące z uśpienia strach ofiary.

Grzegorz radził sobie z ludźmi bardzo dobrze. Ale coś mu mówiło, że gdyby stanął oko w oko z mordercą, żadne umiejętności socjalne, jakie zdołał rozwinąć, nie przekonałyby go od tego, żeby powstrzymać go od zabijania.

- Coś ty taki markotny, co? – zapytała siostra i chcąc nie chcąc Wichrowicz musiał wrócić do rzeczywistości.

I wtedy go zobaczył. Mężczyznę w średnim wieku, ubranego zwyczajnie, zgodnie z wymogami pory roku. Nieznajomy obserwował go, ale kiedy poczuł na sobie wzrok Grześka odwrócił się w stronę okna. Cholera! Grzegorz przypomniał sobie, że widział tego człowieka na przystanku autobusu, którym jechali.

Uspokój się – przekonywał sam siebie. Uspokój. To pewnie tylko mieszkaniec tego samego osiedla, jadący na groby bliskich. Ale gdzie ma znicze lub kwiaty?! Uspokój się! Pewnie kupi przy cmentarzu. Uspokój się!

Ale niepokój nie zmalał, szczególnie, kiedy nieznajomy, wraz z falą pasażerów, wysiadł tam, gdzie Grzegorz z rodziną.

Cmentarz powitał ich korowodem ludzi, zniczy, gwarem ludzkich rozmów i niemalże mistyczną więź żywych z ich zmarłymi bliskimi.

Przed wejściem na cmentarz zebrała jakaś Rumunka. Zgarbiona, w łachmanach, z tabliczką wystawioną przy plastykowym kubku z drobnymi. Nowe oblicze Polski po przemianie ustrojowej. Mniej patriotyczne, bardziej smutne i żałosne.

Weszli między zatłoczone, cmentarne alejki.

- Zaprowadź nas na grób Andrzeja Czuby – poprosiła siostra.

A Grzegorz poczuł, jak w przełyku rodzi mu się zimna gruda lęku.



WANDA JAWORSKA


Dreptała po cmentarzu z bratem za matką, która pędziła, jak wyścigówka na torze. Przeciskała się pomiędzy ludźmi, z wprawą i mistrzostwem, którego młodsi Jaworscy w swoim życiu jeszcze nie posiedli.

Mimo zdawać by się mogło spokojnej rozmowy z bratem, Wandzia czuła jakiś niepokój. Wspomnienie starszej kobiety rozpadającej się na dziesiątki czarnych wron było tak realne, jakby to nie był wytwór jej imaginacji, lecz autentyczne wydarzenie.

Jednak, poza napierającym na głównych alejkach tłumem, który pomiędzy grobami zamieniał się w grupki modlących się nad grobami ludzi, nic złego się nie wydarzyło.

Wizyta na cmentarzu przebiegła w coroczny, niemalże tradycyjny i rutynowy sposób.

I w końcu, popołudniem wylądowali wszyscy w domu na obiedzie.
 
Armiel jest offline  
Stary 07-02-2012, 11:27   #42
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WIECZÓR



Wieczór zastał ich we własnych domach. Zmrok w listopadzie zapadał szybko, więc była piąta, kiedy większość ludzi zdecydowała się siąść przed telewizorami lub – tradycyjnie – przy obiedzie i alkoholu, spotkać się ze swoimi rodzinami. Niektórzy, obdarzeni bardziej romantyczną naturą, wybierali się na cmentarz po zmroku, aby w pełni docenić uroki grobów oświetlonych setkami zniczy.


Powietrze nad cmentarzem drżało od ciepła bijącego znad zniczy. Jakby zmarli leżący w grobach oddychali wspólnym oddechem. Jakby upiory tańczyły wokół swoich grobów, pochylały się z jękiem nad własnymi mogiłami.

W istocie. Tak było.



TERESA BUŁKA – CICHA, HIERONIM BUŁKA



Spotkali się w umówionym miejscu, po zmroku. Wiadukt nad przemysłową, niemy świadek dawnej tragedii, straszył w mroku szarością betonu.

Kiedy przechodzili obok niego oboje rodzeństwa mieli wrażenie, że słyszą jękliwe głosy. Podeszli ostrożnie bliżej. Nie mylili się. Trzech lumpów zrobiło sobie w cieniu filarów chroniących przed wiatrem popijawę. Bułki minęły ich szerokim łukiem. Nie potrzebowali więcej kłopotów, niż mieli.

W ciemnościach, grzęznąc niekiedy w przymarzającym błocie odszukali, nie bez trudu, miejsce ukrycia „dowodów”. Przez te wszystkie lata okolica zarosła, zdziczała jeszcze bardziej. Stracili więc sporo czasu, nim trafili na znaki rozpoznawcze – cienie złych wspomnień z dzieciństwa.

Z duszą na ramieniu Hieronim zaczął kopać. Nie było to łatwe. Ziemia nieco przymarzła, a poza tym nie byli pewni, czy szukają w dobrym miejscu. Mijały minuty, po minucie, długie, niczym towarowy pociąg. Nic. Nie trafili nawet na ślad tego, czego szukali.

Po ponad godzinie latarka zaczynała tracić blask, a oni byli przemarznięci i brudni. I nic!

Nie znaleźli tego, czego szukali!

Było oczywiste, że na dzisiaj muszą skończyć. Jakoś nikomu nie uśmiechało się wracać przez opuszczone tereny nadrzeczne, nad którymi leżała ulica Przemysłowa, Wiertnicza, Kotwiczna i inne, których nazw nawet nie znali. Tereny, gdzie kiedyś były nieużytki, kilka starych powojennych bunkrów oraz tereny buforowe zakładów przemysłowych Miasta i żadnych budynków mieszkalnych. Raj dla dzieci, lecz miejsca budzące uzasadniony niepokój wśród dorosłych. Takie, gdzie jeśli człowiek zostanie napadnięty, lub złamie sobie nogę na jakimś wykrocie, to nikt nie usłyszy jego krzyku.

Poddali się. Skierowali w stronę Rzeźniczej, nim latarka odmówi ostatecznie współpracy.

Niechętnie mijali wiadukt nad Przemysłową. Impreza meneli trwała w najlepsze. Słyszeli jak zachrypnięty głos jednego z nich tnie ciemności. Rechotliwy, dziwacznie zniekształcony przez wiatr.

Nie usłyszeli świstu kamienia ciśniętego niewidzialną ręką z ciemności. Ciśniętego, jak się okazało, z przerażającą precyzją. To wydarzyło się w chwili, kiedy Teresa spoglądała w stronę szarej bryły wiaduktu. Poczuła, jak coś uderza ją prosto w czoło.

Idący przed nią z latarką Hieronim usłyszał jedynie, jak jego siostra wydaje z siebie bolesny jęk i pada, jak rażona gromem na ziemię.

Błyskawicznie doskoczył do niej z przerażeniem dostrzegając, że twarz Tereski zalewa czerwień krwi.

Od strony biesiadujących koło wiaduktu żuli dało się słyszeć złośliwy, radosny rechot.



GRZEGORZ WICHROWICZ


Obiad z siostrą, pogaduszki przy stole, ale w końcu i ona wróciła do siebie i Grzegorz znów został sam w mieszkaniu. Za oknem zrobiło się już ciemno. Uliczne lampy zalewały rozmytym blaskiem chodniki i alejki osiedlowe.

Przez chwilę Grzegorz kręcił się po cichym, dziwnie nieprzyjaznym mieszkaniu. Nie chciał być w nim sam. Bał się. Z drugiej jednak strony gdzie miał iść? Do kogo? Który znajomy przyjmie go pierwszego listopada o szóstej wieczorem?

Przypomniał sobie o Patryku. O pijackich obietnicach, że Grzesiek może wpadać do Gawrona, kiedy tylko chce. „O kaszdej posze dnija i noczy” – jak zapewniał bełkotliwie właściciel mieszkania na Węglowej.

Było to jakieś rozwiązanie.

Zadzwonił do Gosi. Pogadał prawie godzinę. A potem znów ogarnęła go przeczucie czegoś złego. Jakiegoś fatum. Nie wytrzymał. Nie miał zamiaru spędzić nocy sam w mieszkaniu, na drzwiach którego jakiś szaleniec wymalował krwią okultystyczne bazgroły. Mieszkania, do którego podrzucił zdjęcia zamordowanego Andrzeja.

Nie wytrzymał.

Zabrał tylko najpotrzebniejsze drobiazgi i opuścił mieszkanie, kiedy jeszcze na ulicach było wystarczająco wielu ludzi. Po drodze miał zamiar podjąć decyzję, gdzie zatrzyma się na noc. W ostateczności przewaletuje u kogoś.

Na przystanek szedł z oczami dookoła głowy. Ciepły oddech w zimnym powietrzu unosił się wokół jego głowy.

W pół drogi poczuł nagle potworny ból w plecach. Jakby ktoś walnął go pałką po nerkach.
Jak kiedyś, gdy zatrzymała go milicja „za niewinność”. Zachwiał się i wtedy, niewidzialna siła, walnęła go z całą parą w brzuch. Grzesiek zgiął się, skulił do pozycji embrionalnej czując, że za chwilę zwymiotuje. Kolejne ciosy niewidzialnej pałki spadły mu na palce, na plecy, na nogi, a na koniec poczuł, jakby ktoś przypalił mu twarz gorącym żelazem.
Wrzasnął z bólu i przerażenia.

I wtedy poczuł szarpnięcie za ramię.

Odwrócił się z jękiem, by spojrzeć na właściciela ręki. To był mężczyzna z autobusu na cmentarz.

Nim Grzegorz zdołał coś powiedzieć poczuł się tak, jakby ktoś nadepnął mu na palce. Zawył i z bólu stracił przytomność.





PATRYK GAWRON


Z Cmentarza wrócił do domu. Miał ochotę napić się herbaty z odrobiną wódki. Lub samej wódki. Nie był wybredny.

Wszedł po schodach na górę i zatrzymał się spoglądając na drzwi.

Podczas, gdy on był na cmentarzu, ktoś „życzliwy” pomalował mu drzwi farbą.

WYPIERDALAJ DEGENERACIE I MENELU! głosiły napisy ZBOCZONY HÓJ - napisane z błędami, z tego co orientował się Patryk.

ZAJEBIEMY CIĘ MORDERCO! NIE WYWINIESZ SIĘ GWAŁCICIEL! JESTEŚ JUŻ TRUPEM, POJEBIE

Patryk zagotował się w środku, ale uspokoił się. Był zbyt zmęczony i miał ochotę się napić, a nie biegać po kamienicy i szukać fiutów, którzy zapaskudzili mu wejście na kwadrat.
Wzruszył ramionami i zaczął otwierać drzwi.

W chwilę później dało się słyszeć, jak Patryk klnie wściekle miotając plugawymi bluzgami tak, że chyba cała kamienica go słyszała.

Co innego wulgaryzmy na drzwiach. To był w stanie znieść. Ale gówno wysmarowane na klamce i w zamku! To była już przesada i perfidia!

Stojąc w swoim korytarzu, z dłonią wymazaną ekskrementami Patryk czuł, że znów ma ochotę rozwalić komuś gębę. Policzek, w miejscu, gdzie podrapała go Baśka, swędział jak tysiąc diabłów.



WANDA JAWORSKA


Przy obiedzie matka paplała jak najęta wypytując Marcina o życie, naukę, sprawy prywatne, o wszystko. Marcin wytrzymywał dzielnie ten ostrzał pytaniami. Odpowiadał z uśmiechem, lecz Wanda – wyczulona na emocje innych ludzi – wyczuwała w nim jakiś wewnętrzny niepokój. Jakąś z trudem maskowaną nerwowość.

Atmosfera przy stole była przyjemna i Wandzia zapomniała o mroku za oknem, o dziwnych omamach, o swoim wypadku z rozbitą głową. Cieszyła się tą chwilą, tym momentem pozornej beztroski. Tym okruchem rodzinnego ciepła i szczęścia, za którym na pewno tęskniło wielu jej znajomych.

- Czasy się zmieniły, mamo – mówił Marcin. – Polska stała się wolnym krajem. To oznacza, że ludzie są wolni. A wolność nie jest tym, co my Polacy, znamy. Musimy się nauczyć z nią żyć.

Przełknął kęs posiłku.

- A wie mama, że Polska niedługo zostanie przyjęta do rady Europy. Wie mama, co to znaczy? Że po latach istnienia tylko na mapach jako prowincja ZSRR Polska w końcu została zaakceptowana na arenie Europy.

- Eeee tam – Lidia zawsze odpowiadała tak, jak nie za bardzo wiedziała, co ma powiedzieć.

- Trzeba się z tym pogodzić, mamo – perorował Marcin. – Komuna już nie wróci. Teraz każdy jest kowalem swojego losu. Państwo nie będzie pomagało tym, którzy sami sobie nie pomogą.....

I tak dalej.

W pewnym momencie Wanda przestała słuchać. Bo i po co. Te „Marcinie debaty” – jak nazywała je mama, czy też „Marcinie mądralenie” mogło jeszcze potrwać sporo czasu. To też była tradycja.

W pewnym momencie Wanda spojrzała w stronę okna i cała krew odpłynęła jej z twarzy.

Do szyby przyklejona była twarz staruszki z tramwaju. Z tym, że twarz ta była woskowo-żółta a mlecznobiałe, bladawe oczy wpatrywały się w oczy Wandy. Usta widma poruszały się, układały w słowa. I mimo, że to było niemożliwe Wandzie zdawało się, że słyszy szept „mój wnuk” . Zamknęła na moment oczy, a kiedy je otworzyła przestrzeń za oknem była pusta.

- Co się stało, siora – Marcin pierwszy zauważył, że coś jest nie tak. – Zbladłaś, jakbyś ducha zobaczyła.

Mimo, że to miał być żart, Wanda poczuła zimny dreszcz paniki spływający jej po kręgosłupie i przeszywający cały system nerwowy.




BASIA ZIELIŃSKA


Basia zasnęła, sama nie wiedząc kiedy. Obudziła się popołudniem, kiedy za oknem zapadły już wieczorne, jesienne ciemności.

Przez chwilę leżała nieruchomo wsłuchując się w odgłosy mieszkania. W sąsiednim pokoju matka rozmawiała z konkubentem. Do uszu dziewczyny dobiegały ich urwane przyciszone słowa.

- Mówią, że zabił Czubę, bo miał romans z Baśką, wiesz – to był głos faceta jej matki.

- Nie no ... – matka miała wyraźnie powątpiewający głos. – Nie Basia. Ona jest dziwna. Nie przepada za chłopakami. Sam wiesz.

- Mówią, że Andrzej zrobił Basi dziecko, wiec z tym nie przepadaniem to bym był ostrożny – mówił konkubent. – Może nie jest taka czyściutka, jak o niej myślisz. Sama wiesz, jaka jest dla mnie. Udaje, że mnie nie ma.

- To przez męża...

- Eeee tam – strzeliła zapalniczka i Basia poczuła zapach nikotyny. – Eee tam. W każdym razie kamienica sądzi, że to Gawron zabił Czubę, że chciał zgwałcić Baśkę. Cała okolica tylko o tym gada. Ludzie mówią, że jak policja z nim nic nie zrobią, sami załatwią skurkowańca. Jeśli mają rację, to należy mu się, jak psu micha. Wiesz, co mówią, że jak wyglądał ten cały Czuba. A pijak w pijackim widzie wiele rzeczy jest w stanie zrobić. Widziałaś go, jak szedł na cmentarz. Widać było, że się z kimś tłukł. To kawał bydlaka. I tyle. Wszyscy powinni się trzymać od niego z daleka.

Jak objawienie złego ducha wywołanego przez przypadkowe słowa, tak z głębi cichej kamienicy dało się słyszeć wrzaski i bluzgi. Większość słów zostałaby w telewizji „wypikana”, a ci, którzy dobrze znali Gawrona – a więc i młoda Zielińska – bez trudu rozpoznali by krzyki Patryka.

- O widzisz – konkubent nie krył zadowolenia. – Jak wrzeszczy, degenerat jeden. Słyszysz jego słownictwo. Jest gorszy niż Słowik spod ósemki. A przecież ten to stary hutnik i pijaczyna. Menel, mówię ci kochanie. Menel, jakich mało.
 
Armiel jest offline  
Stary 08-02-2012, 23:25   #43
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
2 listopad, 7:40
Teresa podciągnęła pod nos kołdrę i na moment wstrzymała oddech. W drzwiach stał siwiejący mężczyzna, który trzymał w rękach tacę z parującym jedzeniem. Odstawił ją na nocną szafkę i pochylił się nad kobietą dotykając opatrunku na jej głowie.
- Dobrze pani spała?

1 listopad, 22:40
Teresa apatycznie powłóczyła nogami. Byli cali utytłani wilgotną ziemią. Milczeli. Odkrycie w pewien sposób nimi wstrząsnęło. Spodziewali się odkopać to co dawno temu zostało pogrzebane wraz z tragedią Krzysztofa Cichego. Ale pod pamiętną wierzbą nie znaleźli blaszanego pudełka po piernikach z jej upiorną zawartością. Teresa nawet tego nie komentowała.
- Chodź - rzuciła tylko odgarniając z twarzy pozlepianą błotem grzywkę.
A później poczuła ból. Niespodziewany i przenikliwy. Siła uderzeniowa odrzuciła ją w tył na łopatki i gdy uniosła się na łokciach wzrok jej się rozmył bo oczy zostały zalane ciepłym i lepkim strumieniem. Zamroczona zamrugała kilkakrotnie przy nieudolnej próbie podniesienia się do pionu. Uniosła umazane brudem palce do łuku brwiowego i poczuła otwartą miękką tkankę wypluwającą z siebie rytmiczną pulsującą ciecz.
- Hirek - wyszeptała wyciągając przed siebie dłoń, szukając brata na oślep.


1 listopad, 23:35

Chłodny metaliczny chłód łóżka sprawiał, że Teresa drżała na całym ciele. Spojrzała na profil leżącej obok martwej staruszki i poczuła nadchodzącą falę wymiotów. Chciała stąd uciec. Szarpnęła mocno ale pasy krępujące nadgarstki zachrzęściły jedynie jakby w wyrazie drwiny.
- Nie, nie, nie... – szeptała panicznie patrząc na pochylającego się nad nią mężczyznę. - Ty! To ty zabiłeś Czubę – szloch zastygł pod powiekami. - Jesteś mordercą. Mordercą! Zabiłeś go a teraz zabijesz mnie!

1 listopad, 23: 30

Do jej uszu dobiegała przytłumiona kojąca melodia. „Knocking on heaven's door”, rozpoznała refren.
Oczy łzawiły drażnione ostrym jak brzytwa światłem. Mrużyła je w obronnym odruchu ale nijak to nie pomagało. Zewsząd otaczała ją biel tak jaskrawa i niezmącona, że w pierwszym odruchu pomyślała, że to niebo. Zaraz jednak doszło do niej, że to niemożliwe. Że musi żyć bo po śmierci przecież trafi bez dwóch zdań do piekła. A tam pewnie oszczędzają na prądzie. Jeśli już na coś wydają to pewnie na wykwalifikowany personel. Taki, który zna się na zadawaniu bólu. A jej, Teresce, trafi się prawdziwy fachowiec, który ukarze ją za wszystko co złego w życiu uczyniła. Będzie się nią zajmował powoli i skrupulatnie. I dostanie to na co zasłużyła.

- No wreszcie – usłyszała szept gdzieś powyżej grubej przytłaczającej warstwy światła. A później stukot metalu o metal. Znała te dźwięki. Narzędzia lekarskie odkładane na metalową nerkę.
- Czuje się pani lepiej? – męski niski baryton dobiegał jak zza grubej warstwy waty. - To chyba niegroźny uraz czaszki. Niemniej straciła pani dużo krwi i trzeba było zszyć. Właśnie kończę, proszę starać się nie ruszać.
- Nic nie pamiętam – odparła czując suchość w ustach i żółć pełzającą po przełyku.
- To się zdarza.
- Jestem w szpitalu?
- Nie. Przywiozłem panią do siebie.
- Do siebie? - spróbowała podnieść dłoń aby dotknąć w pierwszym odruchu pulsującej bólem rany. Szarpnęła raz i drugi ale poczuła krępujące jej nadgarstki skórzane paski.
- Związał mnie pan?
- Musiałem. Na przemian szamotała się pani jak mokra ryba to znów traciła przytomność. Myślę, że była pani w szoku. Że nadal jest.
Przez chwilę nie mogła poskładać myśli.

- No proszę. Gotowe – odparł znów ten sam uprzejmy baryton i drażniące światło wiszące nad jej głową niczym miecz Demoklesa wreszcie zgasło. Minęła chwila nim Teresa oswoiła oczy do łagodniejszego oświetlenia. Leżała na chłodnym stalowym łóżku na kółkach, od pasa w górę ubrana jedynie w atłasowy stanik. Obok niej stało bliźniacze ruchome łóżko, na dodatek z pasażerem. Blada, zastygła twarz staruszki z anielską cierpliwością wpatrywała się w sufit. Ale nie to było w tym najbardziej przerażające ale fakt, że starsza pani była naga a z jej ciała wychodziły gumowe rurki pełne karminowego płynu.
- Rany boskie! - krzyknęła Teresa i ponownie szarpnęła trzymające ją pasy. - Gdzie ja... - traciła oddech. - Co pan robi? Czy to kostnica?!
- Kostnica? Ależ skąd! – dopiero teraz go dostrzegła. Mężczyzna po czterdziestce z bujnymi wąsami i okularami w rogowych oprawkach. Górował nad nią i wycierał zakrwawione ręce w fartuch, na którym widniały niedokładnie sprane rdzawe pamiątki plam. Zaczęła szamotać się tak zajadle, że pasy wbijały się jej boleśnie w skórę na przegubach.
- Nie, nie, nie... – szepnęła Teresa patrząc na pochylającego się nad nią mężczyznę. - Ty! To ty zabiłeś Czubę – szloch zastygł pod powiekami. - Jesteś mordercą. Mordercą! Zabiłeś go a teraz zabijesz mnie!
- Proszę, niech się pani uspokoi. Jest pani w szoku. Po wypadku.
- Jakim wypadku? - tak gorliwie wypluła z siebie to pytanie, że aż zrosiła okulary mężczyzny kropelkami własnej śliny. - Jestem w kostnicy! Zabije mnie pan i powiesi na kolczastym drucie tak jak Czubka, prawda?
- Nikogo nie mam zamiaru zabić – niewzruszony jej histerią skrupulatnie czyścił ubabrane krwią chirurgiczne narzędzia. - A teraz dam pani coś na uspokojenie.
Teresa na widok zbliżającej się igły zaczęła bić nogami o stalowy blat i krzyczeć wniebogłosy.

1 listopad, 23:13

Teresa siedziała na przednim siedzeniu jakiegoś samochodu.
- Niech pani przyciska – dobiegł ją surowy głos kierowcy. Spojrzała na niego ale przez krew ściekającą prosto do oczu dostrzegła tylko zarysy jego sylwetki i dłonie nerwowo zaciśnięte na kierownicy.
Zamarła w bezruchu. Miała na sobie rozchełstany płaszcz a pod spodem na zalanym krwią ciele jedynie cienki stanik.
- Co pan...?
Opuściła dłoń uzbrojoną w przesiąknięty mokry gałgan ale wtedy krew z jej głowy trysnęła energicznie i zalała ponownie oczy. Było jej niedobrze. Kręciło się w głowie. Czarne myśli zasnuły jej umysł niczym burzowe chmury. Miała to przeświadczenie, że coś jej grozi, że powinna uciekać.
Samochód pędził na złamanie karku, mocno wchodził w zakręty. Mimo to Teresa złapała kurczowo rączkę samochodu aby otworzyć drzwi od strony pasażera. Musiała stąd uciec, nawet jeśli miałaby się połamac wypadając na twardy asfalt.
Kierowca złapał ją w ostatniej chwili i zatrzasnął kabinę.

- Do jasnej cholery – warknął z trudem opanowując pojazd.
I wtedy poczuła, że opuszcza ją przytomność.

1 listopad, 23:07

- Niech mi pani tylko nie zasypia!
Siedziała w samochodzie. Do głowy przyciskała mokrą szmatę, w ustach czuła metaliczny smak krwi.
- Zabiorę panią do szpitala. Trzeba wezwać policję!
Przypomniała sobie kamień. I krew.
- Nie! - wrzasnęła. - Tylko nie policję. Tylko nie do szpitala!
Gotowa była wysiąść. Uciec. Ale mężczyzna przytrzymał ją i zapiął na siłę pasy.
- Dobrze, już dobrze. Niech się pani uspokoi bo jeszcze mi pani zemrze w moim aucie.
- Tylko nie do szpitala! Do Gadowskiego... On mnie zszyje. Na Tysiąclecie, do Gadowskiego... - dyszała przerażona.
- To za daleko. Wykrwawi mi się pani.
- Tylko nie do szpitala!
- Dobrze, już dobrze. Zabiorę panią do mnie i tam zatamuję krwotok i zszyję ranę.
- Jest pan lekarzem?
- Niezupełnie. Nazywam się Baczyński. Moja rodzina od trzech pokoleń prowadzi zakład pogrzebowy. Ale potrafię posługiwać się igłą i nicią. Choć nigdy nie dbałem o nadmierną estetykę. Moim klientom było zazwyczaj, rozumie pani, wszystko jedno... - widziała, że drżą mu dłonie.
- Nie szkodzi – westchnęła z ulgą. - Nie na policję. Nie do szpitala. To był wypadek.
- Ktoś panią potrącił? - zapytał ale Teresa już traciła wątek.
- To był wypadek - powtórzyła nieskładnie. - Ten kamień. Wie pan, wypadki się zdarzają, prawda? Zdarzają się...
Poczuła, że mdleje.

1 listopad, 23:05

Światło – mawiał ojciec.- Światło jest dobre. Nasz pan Jezus Chrystus jest światłem pośród ciemności. Powinnaś podążać zawsze za światłem, Teresko. Dookoła nas broczy zło. Wylewa się zewsząd jak gęsta mroczna maź i tylko droga do światła jest naszym wybawieniem! Alleluja!

Światło.
Widziała je. Szła ku niemu, tak jak zawsze kazał ojciec. Nogi były ciężkie niczym z ołowiu ale nie przestawała szurać nimi po szorstkim asfalcie.
- Alleluja - doszedł ją jej własny chrobotliwy szept.
A światło się zbliżało. Pomyślała, że to dobrze. Bo światło jest przecież zbawieniem. A nikt tak nie potrzebuje zbawienia jak ona, Teresa.

I wtedy usłyszała pisk. Coś masywnego i przytłaczającego zatrzymało się tuż przy niej. Poczuła towarzyszącą temu pędzącą falę powietrza.
- Rany boskie – krzyknął ktoś i złapał ją za ramiona. - Nic pani nie jest? Czy to krew?
Pewne silne ręce pociągnęły ją gdzieś i posadziły na czymś miękkim, wygodnym. Zachciało jej się spać. Powieki lepiły się i domagały snu.
- Niech mi pani nie zasypia! - głos stawał się nużący i napastliwy. - Słyszy pani, niech mi pani tylko nie zasypia!

1 listopad, 22:57

Teresa usiadła na mokrej trawie. Oczy nadal zalewała krew ale chłodne myślenie w pierwszej chwili powróciło. A przynajmniej tak jej się zdawało.
Musiała zatamować krwawienie. A przecież rany głowy tak obficie krwawią...
Hieronim łatwo wpadał w panikę i gotów zrobić coś pochopnego, na przykład zawieść ją na ostry dyżur gdzie trzeba będzie cały incydent wyjaśnić. Nie chciała komplikacji. Niczego nikomu nie chciała tłumaczyć...
Nie miała przy sobie nic co nadałoby się jako bandaż. Zdjęła z siebie płaszcz i dalej bawełnianą bluzkę, którą zwinęła ciasno i przyłożyła do rany. Drżała z zimna ubrana jedynie w stanik. Krew zalała jej twarz i dekolt, przylepiała się do ubrania.
- Hirek? - syknęła wkładając płaszcz na gołą skórę. Zwinięta w gałgan bawełniana bluzka zdecydowanie za szybko nasiąkała krwią. Teresa poczuła mdłości i zawroty głowy. Widziała jak brat pognał w stronę zbiorowiska żuli ale nie zamierzała się w to angażować. Musiała myśleć o sobie. O Antku. Nie może go osierocić. Musi żyć. Ktoś musi opatrzyć jej głowę.

Poczuła, że musi iść. Poruszać nogami. Śpieszyć się. Chyba...

Byle nie do szpitala... Zawiadomią policję. Będą zadawać pytania. Gadowski. Gadowski zszyję ją bez wnikania w sprawę. Narzuciła najszybsze tempo na jakie było ją stać i pognała w stronę Przemysłowej. Z oddali słyszała dźwięk przejeżdżających samochodów.
Krew puściła się gęstą ciężką strugą i spłynęła od brwi aż na koniuszek brody. Musiała zwymiotować.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 09-02-2012 o 08:48.
liliel jest offline  
Stary 10-02-2012, 15:27   #44
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Teresa apatycznie powłóczyła nogami. Byli cali utytłani wilgotną ziemią. Milczeli. Odkrycie w pewien sposób nimi wstrząsnęło. Spodziewali się odkopać to co dawno temu zostało pogrzebane wraz z tragedią Krzysztofa Cichego. Ale pod pamiętną wierzbą nie znaleźli blaszanego pudełka po piernikach z jej upiorną zawartością.
Teresa nawet tego nie komentowała.
- Chodź - rzuciła tylko odgarniając z twarzy pozlepianą błotem grzywkę.
A później poczuła ból. Niespodziewany i przenikliwy. Siła uderzeniowa odrzuciła ją w tył na łopatki i gdy uniosła się na łokciach wzrok jej się rozmył bo oczy zostały zalane ciepłym i lepkim strumieniem. Zamroczona zamrugała kilkakrotnie przy nieudolnej próbie podniesienia się do pionu. Uniosła umazane brudem palce do łuku brwiowego i poczuła otwartą miękką tkankę wypluwającą z siebie rytmiczną pulsującą ciecz.
- Hirek - wyszeptała wyciągając przed siebie dłoń, szukając brata na oślep.

Pożyczona saperka którą owiniętą w reklamówkę niósł Hirek ostrożnie, spisywała się przy kopaniu dobrze. Cały dzień ludzie łazili z siatkami pełnymi zniczy więc nikt nie powinien zwrócić uwagi. Starał się nie myśleć gdzie idzie i po co. Co tam znajdą, lub nie znajdą. Niemniej raz po raz odwracał się nerwowo patrząc za siebie, wypatrując... nie wiadomo czego.
Kopał zawzięcie, coraz głębiej i głębiej, choć przecież pamiętał że pudełko zakopali płytko, drżącymi rękami, byle szybciej. Miejsce wydawało mu się zapamiętał dobrze. W ogóle ten dzień wrył się w jego pamięć tak, że nawet usilne odsuwanie go w niebyt nic nie dawało. Od razu poznał rozłożyste drzewo i konar który wskazywał kierunek.

Cholera to nie tu... No nigdzie nie ma cholernego pudełka! Rozglądnął się po raz setny czy nikt nie idzie, nie patrzy. Czy to to miejsce.
Nie powiedzieli do siebie słowa przez ostatnią godzinę, grzebiąc w lekko już przymrożonej ziemi. W snopie bladożółtego światła, które na domiar złego teraz zaczynało wyraźnie blaknąć.
- Nie ma. - Zupełnie jakby siostra mogła przegapić ten fakt. Kurwa przecież to na pewno to miejsce!
Oglądnął się raz i drugi, po czym ruszył za nią, szybko wychodząc przed kobietę by oświetlać drogę. Od czasu do czasu przystawał i uderzał silnie ręką w latarkę która już zaczynała mrugać niebezpiecznie. Nagle usłyszał głuche uderzenie, po czym Tereska upadła na ziemię. Hirek przyskoczył od razu do niej, a widok połyskliwej, czarnej w świetle księżyca krwi zalewającej jej twarz niemal go sparaliżował. Szybko złapał ją za rękę, bo widział błędny, niewidzący wzrok.
- Tereska! - zduszony krzyk wyrwał się z niego, drżącymi rękami wyciągnął materiałową chustkę z kieszeni i przyłożył do jej czoła. Przesiąkła od razu, lepka czerwień przylgnęła do jego palców. Podniósł się z klęczek i obrócił w stronę pijackich głosów. W pierwszej chwili strach, paraliż i bezsiła spowodowały że nie mógł się ruszyć. Teraz gdy adrenalina kopnęła go w tyłek miał ochotę wrzasnąć i pognać porozbijać skurwielom łby. Jeden rechotał nawet! Skurwysyn!!

Teresa usiadła na mokrej trawie. Oczy nadal zalewała krew ale chłodne myślenie powróciło dosłownie po pierwszej chwili szoku. Rany głowy krwawiły wyjątkowo obficie i w pierwszej kolejności musiała spróbować ją zatamować. Jeśli straci dużo krwi najpewniej zemdleje. Hieronim łatwo wpadał w panikę i gotów zrobić coś pochopnego, na przykład zawieść ją na ostry dyżur gdzie trzeba będzie cały incydent wyjaśnić.
Nie miała przy sobie nic co nadałoby się jako bandaż. Zdjęła z siebie płaszcz i dalej bawełnianą bluzkę, którą zwinęła ciasno i przyłożyła do rany. Drżała z zimna ubrana jedynie w stanik. Krew zalała jej twarz i dekolt, przylepiała się do ubrania.
- Hirek? - syknęła wkładając na siebie płaszcz. Zwinięta w gałgan bawełniana bluzka zdecydowanie za szybko nasiąkała krwią. Teresa poczuła mdłości i zawroty głowy.
Widziała jak brat pognał w stronę zbiorowiska żuli ale nie zamierzała się w to angażować. Musiała myśleć o sobie. O Antku.

Odwrócił się w kierunku siostry i zawahał. Musiał jej pomóc, bo rozbita głowa krwawiła mocno. Jego chustka zaraz przestała wystarczać, próbowała powstrzymać krwawienie bluzką. Hirek widząc jej niezborne ruchy, drżące z zimna ręce, ściągnął kurtkę i opatulił ją ciasno, po czym widząc że dochodzi powoli do siebie, spojrzał wściekle przez ramię w kierunku wiaduktu.
- Zaczekaj tu Tereska. - głos mu się rwał - Zaraz wrócę po ciebie. Zaczekaj słyszysz?

Pognał do meneli, ale szybko się zorientował że to nie mogli być oni. Wściekłość parowała z niego, choć ciągle nie myślał trzeźwo. Nie kurwa, w ogóle nie myślał!. Nikt nie dorzuciłby przecież taki kawał ciężkim kamieniem, a podejść bliżej też nie mieli jak, bo zauważyliby ich z daleka. Wiedział że mocno oberwała, ale jemu zdolność logicznego myślenia wyłączyła się chwilowo. Ostrożnie poszedł gasząc latarkę w kierunku wiaduktu, wsłuchując się w pijackie śpiewy i ryki meneli rozprawiających się z kolejnym bełtem. Nie oni, więc kto? Szedł jak ćma do ognia, bezwolnym niemal krokiem, stopień za stopniem, krok za krokiem. Na wiadukt. Znowu. Siostra krwawiła w ciemnościach, sama, a on szedł ciągle naprzód. Tamten dzien powracał jak żywy.

Nikogo. Miał ochotę zawyć histerycznym śmiechem; kogo się spodziewałeś idioto? Co tu chciałeś znaleźć. Spojrzał przechylając się przez barierkę. Czarna szosa, czasami rozświetlana reflektorami przejeżdżających samochodów. Znajoma twarz żula spod mostu. Stary Słowik, kojarzył go z Węglowej. Pijaczyna i łajza podwórkowa. Zaczynał myśleć, strach i przerażenie które pchało serce do gardła zaczęło odpuszczać.
Nie miał wiele czasu, musiał wracać do Tereski, musiał jej pomóc. Zbiegł po schodkach na dół:
- Panowie nie widzieliście tutaj w okolicy nikogo?
Po zwyczajowym “spierdalaj” Słowik chyba go poznał i zwietrzył okazję do zarobku. Hirek wyciągnął pomięty banknot i tak guzik się dowiedział.
- Nikogośmy nie widzieli. Taka gruba baba szła z pieskiem, dobrze mówię. No tak z godzinę temu, co Staszek? Eee godzinę, z półtora...
- A budka telefoniczna? Jest tu gdzieś w pobliżu?
- Koło warzywniaka dopiero - Słowik machnął ręką, wolno cedząc słowa i patrząc na upapranego ziemią i krwią mężczyznę.
Zaklął i pobiegł do siostry.

Nie znalazł jej tam gdzie kazał czekać. Raz jeszcze stuknął w latarkę, której światło rozbłysło mocniej i jej żółty słup padł akurat na zalany krwią żwir.
Hirek rozejrzał się gorączkowo i niewiele myśląc pobiegł w stronę asfaltowej drogi. Zobaczył ją z oddali, a w zasadzie tylko jej zarys kiedy znikała we wnętrzu białego poloneza.
- Teresa! - krzyknął ale huk silnika go zagłuszył.
Wybiegł na Przemysłową dysząc ciężko i gapił się otumaniony w tył oddalającego się samochodu. Pojechała. Jasna cholera, pojechała. I zostawiła go samego.

*****

Hirek wpadł do bramy, na ostatnim oddechu. Saperkę zgubił nawet nie wiedział kiedy, rozglądał się pod blokiem ale poloneza do którego wsiadła nie widział. Jedyne miejsce które przychodziło mu do głowy do którego mogła wrócić to dom. Na policję nie pojechał\ przecież, może do siebie jednak, do szpitala?
Wbiegał po schodach na piętro po czym załomotał do drzwi.
Nie odczekał nawet dwóch sekund. Drzwi otwarły się na oścież i stanął w nich Paweł z miną delikatnie mówiąc wkurwioną.
- Teresa? - zdążył rzucić ale kiedy zobaczył w progu utytłanego błotem Hieronima mina mu zrzedła i jeszcze bardziej niecierpliwie ściągnął brwi. - Gdzie Teresa? Kurwa mać, już prawie północ.
- Nie przyjechała? - wysapał i otarł spocone czoło brudną ręką rozcierając smugi błota i krwi siostry po skórze. - No to gdzie... Do szpitala jednak?
Gadał w amoku do siebie, średnio już kontaktował, w końcu wydyszał jednak.
- Ona była cała we krwi, rozumiesz?
- We krwi? - chyba dopiero teraz szwagier dostrzegł ciemnoczerwone plamy na jego kurtce. Złapał go za kołnierz i wciągnął do wnętrza mieszkania zatrzaskując z hukiem drzwi. Hirek zachwiał się kiedy został pchnięty na przeciwległą ścianę. - Gdzie jest moja żona? Co wyście robili - jego głos przybiegał na sile. - Gadaj do cholery!

Hirek potknął się na progu i pociągnął go za sobą, omal nie przewrócili się w przedpokoju, ale zaraz stanął trochę pewniej i wyszarpnął się z jego chwytu.
- Wypadek był, idioto! Żebyś ty kurwa raz w życiu nie zachowywał się jak ostatni palant! - wrzasnął, ale zaraz zmitygował się, przecież Antek spał kilkanaście metrów dalej. -Zjeżdżaj z drogi, bo ci przypierdolę!
- Ty mi przypierdolisz? - Paweł pochylił się ku niemu zakasując rękawy kraciastej koszuli. - Wpadasz po nocy do mojego domu! Mówisz, że moja żona miała jebany wypadek! Masz jej krew na ubraniu i cały jesteś uwalony błotem jakbyście co najmniej chcieli wygrzebać nieboszczyka! I ty mi kurwa grozisz, że mi przypierdolisz?!
- Jakbyś zgadł, frajerze! Nieboszczyka! - potem już poleciało błyskawicznie, w zasadzie bez udziału myślenia. Przed oczami stanęła mu Tereska z sińcem pod okiem, zaciśnięte pięści Pawła, no i się zaczęło. Rąbnął go sierpowym w szczękę, o potem zaczęli się okładać pięściami jak dwaj neandertalczycy. Z pokoju obok z krzykiem wypadła teściowa, ale Hirek na niewiele już zwracał uwagę. Dopiero płaczący i przerażony Antek stojący w drzwiach spowodował że się opamiętał. Dyszał jak miech kowalski, i ocierał krew z rozbitej wargi. Rozkwaszony nos Pawła dał mu choć trochę satysfakcji.
- Tereska... dostała... kamieniem. - wysapał w końcu. - Jakiś... chuj... rzucił... Potem wsiadła do... myślałem że przyjechała tutaj.
Odepchnął szwagra tarasującego wyjście, po czym chciał wybiec z mieszkania.

Zdążył pokonać ledwie kilka stopni kiedy poczuł znów, że ktoś przytrzymuje go za kurtkę. Paweł stał za nim i także dyszał z wysiłku.
- Gdzie to się stało, co? Co wy kombinowaliście w środku nocy? - z nosa szwagra kapały kropelki gęstej krwi co przypominało mu znów o Teresce. - Posłuchaj kutasie... Jak jej się coś stanie to pójdziesz do pierdla, rozumiesz? Była z tobą i pozwoliłeś żeby jej się stała krzywda! A może sam jej coś zrobiłeś, he? - wskazał na jego ubranie. - Ta cała krew to jej? Jak mogłeś pozwolić jej gdzieś samej poleźć w takim stanie?

Odwinął się i uderzył tym razem nisko, na żołądek. Paweł z ręką na jego ramieniu i zajęty wrzeszczeniem nie mógł zareagować, stęknął i zwinął się na schodach.
- Ty mnie będziesz straszył, gnoju?! - wysyczał Hirek, któremu znowu czerwone plamy zaczęły krążyć przed oczami. - Ty, który stłukłeś ją, kobietę? Moją siostrę?! Podnieś na nią jeszcze raz rękę, to o pierdel będziesz się modlił. Raz w życiu przydaj się na coś, bydlaku. Zadzwoń do jej szpitala, ustal gdzie jest ostry dyżur. Antkiem się zajmij.
Uspokajał się powoli, nie miał czasu na gadanie z tym gnojem dłużej.

Gdzie ona pojechała? Dlaczego nie zaczekała, co się stało? Myśli galopowały znowu jak szalone. Musiał sam sprawdzić, nie darowałby sobie, gdyby coś... Od mieszkania Cichych pobiegł do szpitala w którym pracowała, ale cieć na bramie powiedział że dziś OIOM pozamykany, przecież dyżur świąteczny w Żeromskim. Spytał tylko czy nic mu nie jest, czy nie wezwać karetki, bo Hirek zasapany oparł się o ścianę poczekalni i przykucnął opierając się plecami o ścianę, próbując łapać oddech i zebrać myśli. Złapała stopa, ale gdzie prosiła by ją zawieść? Pokrwawiona cała, z błędnymi oczami, może wstrząs mózgu nawet. Cholera...

Poprosił portiera by wykręcił na dyżurkę Żeromskiego i zapytał czy nie przyjęli tam Tereski. Facet gdy usłyszał jej nazwisko szybko pobiegł do telefonu, ale wrócił po chwili już z daleka kręcąc głową. Do Marceliny nie pojechała, do rodziców też nie... zaczynała pojawiać się desperacja. Na Milicję? Nie... Hirek, nie panikuj, co im powiesz?

Może poszła do Gawrona? Nie wiedział już co robić. Mogła chcieć zadekować się u niego, by nie straszyć Antka po nocy. Nie to nie ma sensu... Kurwa trzeba na posterunek. Pożegnał się z portierem, uśmiechnął się nawet by emeryt sam nie zadzwonił po gliny, po czym wrócił na Węglową i ruszył do Patryka. Późno już było, zaczynał szaleć z niepokoju. Paweł z Mamusią pewnie już zadzwonili po gliny... Może jest u Gawrona.
Wbiegł na klatkę i wszedł po schodach na górę. Śmierdziało jak cholera już z daleka. Zatrzymał się kiedy pstryknął światło na korytarzu. Kurwa, co jest? Ktoś Patrykowi drzwi poozdabiał? Zatłukł się i wyczekiwał.

- Czego?! - rozległ się pijacki wrzask z odległego zakątka mieszkania. - Wiecie, kurwa, debile która godzina?

Szlag! No nie ma jej tutaj! Przecież nie położyliby się do łóżek... W szparze pod drzwiami zobaczył, że Gawron dopiero teraz namacał jakąś lampkę.
- To ja, Hirek. Gawron, wstawaj. Musisz mi pomóc.

- Ja pierdolę. Zaraz. Nie dotykaj drzwi. - Rozległo się skrzypnięcie łóżka, człapanie, odgłos uderzającej o coś goleni, odgłos tego czegoś wywracającego się z brzękiem na podłogę, stłumione przekleństwa, znów człapanie, trzask otwieranych zamków i oto w szczelinie drzwi pojawiła się blada, naznaczona paroma ostatnimi kataklizmami twarz Patryka - Nie mam zioła. Hitlerka spytaj, jeszcze wcześnie, może w knajpie siedzi. W Wilczym Dole, albo w Miejscu, jak już wypłatę dostał... Coś ty, kurwa, taki zziajany?

Hirek miał ochotę roześmiać się szaleńczo, ale po prostu nie miał na to siły.
- Gawron, ja nie po marychę to wpadłem, do kurwy nędzy. - Wszedł do mieszkania, przepychając się obok mężczyzny. Wolał aby ich rozmowy nie słyszało pół klatki i tak już rabanu narobił. - Słuchaj chodzi o Tereskę...
Zaczął chaotycznie, zbliżając się do zlewu i starając się zmyć zakrzepłą krew i plamy z błota. - Ona oberwała, ja nie wiem gdzie teraz jest. Kamieniem, kurwa! Prosto w twarz. - wypluwał z siebie kolejne słowa, wiedząc że gada jak dureń, bez sensu i Patryk nic z tego nie pojmie. Odetchnął głęboko i zaczął jeszcze raz.
- Byliśmy koło wiaduktu na Przemysłowej i jakiś chujek rzucił kamieniem, oberwała mocno. Nie mogłem zatamować krwawienia, a ona odjeżdżała. Nie wiem, czy szok czy wstrząs mózgu. Zostawiłem ją na dwie minuty, chciałem sprowadzić... Gdy wróciłem do niej zauważyłem tylko jak ładuje się do zatrzymanego na ulicy samochodu. Stary, nigdzie kurwa jej nie ma, zaczyna mi odpierdalać! Byłem w domu, szpitalu, myślałem że może przyszła tutaj, żeby Antka po nocy nie straszyć.

- Co? - Patryk zamrugał nieprzytomnie, jakby dopiero teraz się budząc. Jego skóra koloru spleśniałego sera zaczęła nabierać rumieńców, jakby usiłując odparować alkohol. - Tu jej nie ma. Pierdolę, na cholerę żeście tam w ogóle poleźli po nocy? Pojebało was do reszty?! Mało nam jednego zajebanego Czubka? - Gawron zaczął naciągać spodnie - No kurwa, po prostu brawo. Zapisałeś chociaż rejestrację, czy coś?

- Biały Poldek, rejestracji nie widziałem. - Odparł w końcu, ignorując pytania po co łazili po Przemysłowej. - Patryk, ona krwawiła jak jasna cholera. Skończyły mi się pomysły gdzie jej mogę szukać... Dyżur jest dziś w Żeromskim ale tam jej nie przyjęli. A jak ona zemdlała w tym samochodzie, kierowca spanikował i wyjebał ją do jakiegoś rowu?
Zaczął chodzić po kuchni jak zwierz w klatce. Tam i z powrotem, tam i z powrotem.
- Trzeba powiadomić gliny - nie miał wyjścia, musiał zaryzykować. Jakoś nałga co tam robili, najważniejsze to przecież ją odnaleźć.

- Wy to czasem oboje macie pieczywo zamiast mózgów. - burknął Patryk naciągając skórzaną kurtkę na górę od flanelowej pidżamy, po czym wziął się za sznurowanie wojskowych buciorów. - Jeszcze mi gliny dzisiaj do szczęścia potrzebne. I co, myślisz, zrobią? Rzucą wszystko i puszczą dziesięć radiowozów na poszukiwania? Powiem ci co zrobią: karzą ci dwie godziny zaczekać, potem przez godzinę będą spisywać zeznania, a następnie chujem nie kiwną póki nie miną dwie doby i będą mogli w papiery wpisać, że to zaginięcie. - Już w pełni ubrany wcisnął Hirkowi w ręce czarny motocyklowy kask, do złudzenia przypominający nazistowski hełm. - Chodź, przejedziemy się tą trasą. Jak jest gdzieś na poboczu, to ją znajdziemy. A potem... jak nie Żeromski, to gdziekolwiek indziej. Cholera wie z tymi szpitalami, czasem ludzie wożą tam, gdzie znajomych mają. A z rozbitym łbem nikt się rejonów nie czepia. Zrobimy rundkę i popytamy.

- Masz rację. - Co by nie mówić o Gawronie, potrafił go uspokoić i przynajmniej znaleźć jakieś zajęcie tak aby nie zwariował do rana. - Widziałem jak odjeżdżali w kierunku Wrocławskiej, możemy poszperać. A tak w ogóle, kto ci gębę porysował jak grabiami miedzę? I co to za malunki na drzwiach?

- Takie tam. Przeleciałem Baśkę na klatce. Znaczy... - Patryk machnął ręką. - Długa historia. Później ci opowiem.
Nie dając Hirkowi czasu na podjęcie tematu wyszedł z mieszkania. Zamykając wspomniane drzwi na klucz zachowywał daleko idącą ostrożność, jakby zamek zrobiony był co najmniej z płynnego żelaza.
 
Harard jest offline  
Stary 16-02-2012, 12:02   #45
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Środkowa część posta we współpracy z Gryfem :)

- O widzisz – konkubent nie krył zadowolenia. – Jak wrzeszczy, degenerat jeden. Słyszysz jego słownictwo. Jest gorszy niż Słowik spod ósemki. A przecież ten to stary hutnik i pijaczyna. Menel, mówię ci kochanie. Menel, jakich mało.
- Znam Patryka od małego – kobieta pokręciła głową – nie mógłby się tak zmienić… zresztą, Przemek i Wojtek z nim rozmawiali, i on nie chciał skrzywdzić Baśki. To był przypadek.

Mężczyzna wydał odgłos, jakby się zakrztusił. Opanował się jednak szybko.
- Zeniu… - powiedział miękko, obejmując kobietę ramieniem – on chciał ci zg.. skrzywdzić dziecko. Nie ma co udawać, że było inaczej. Wiem, że go znacie, ale to żaden dowód. Większości gwałtów dopuszczają się znajomi dziewczyn. Baśka nie jest moja, ale dbam o ciebie i on nią też zadbam, dopóki będzie trzeba. Załatwimy to tak, żeby jej nie mieszać, wiesz przecież..

Baśka, od kilku minut przysłuchująca się rozmowie, wparowała wściekła do kuchni.
- Nie pozwalam ci! – krzyknęła do mężczyzny – nie pozwalam ci, rozumiesz? On mi nic nie zrobił, wpadłam na kogoś w bramie, Patryk tamtego przestraszył i się na mnie przewrócił przypadkiem. To wszystko! I nie spałam z Andrzejem, ani z Patrykiem, ani w ogóle, to nie twoja sprawa, nie możesz się mieszać, rozumiesz?!
- Basiu – kobieta podniosła się na nogi i podeszła do córki – Basiu… uspokój się.
- On tu tylko miesza, mamo! – krzyczała Baśka - Dlaczego wierzysz jemu i tym plotkarom, a nie mi i chłopakom?? Jak mówię, że nic nie było, to nie było! Niech się on stad zabiera!!
- Baśka! – głos kobiety nabrał ostrzejszej barwy. Mężczyzna siedział bez słowa, z obojętna twarzą, czekając, aż dziewczyna się wykrzyczy. Paradoksalnie, jego obojętność i bierność nakręcała Baśkę.
- Wszystko było prostsze, jak go nie było!
- Baśka, wystarczy, przestań natychmiast zachowywać się jak rozkapryszona, egoistyczna gówniara! Uspokój się i przeproś Zbyszka.

Baśka, bez słowa, wybiegła trzaskając drzwiami.

Matka chciała za nią pójść, ale mężczyzna zatrzymał ją.
- Poczekaj. Niech ochłonie.
- Przepraszam cię, Zbyszek…
- Nie musisz, Zeniu. Ja rozumiem. Poza tym – nie jesteś winna, że mała sobie nie radzi. Psychika człowieka jest delikatna. Takie przeżycia… dla dorosłego to trudne. Nie martw się, mam znajomego psychiatrę, obejrzy ja, jakieś leki się dobierze, może sanatorium…
- Jesteś taki dobry dla nas, Zbyszku – rozczuliła się kobieta.

Mężczyzna uśmiechnął się, samymi ustami, oczy pozostały obojętne.
- A jesteś pewna, że ona nie jest w ciąży? Hormony różne rzeczy wyprawiają… ma gdzieś ten, kalendarzyk? Zapisuje? No wiesz…


------
Baśka, ciągle roztrzęsiona po rozmowie z matka i.. tym, wbiegła na piętro Gawrona. Skrzywiła się, zapach był wyraźny, choć trudno identyfikowalny w pierwszym momencie. Po chwili wyobraźnia podsunęła jej obraz Patryka, leżącego za drzwiami we własnych wymiocinach i ekskrementach.
Poczucie winy dźgnęło ją mocno, zachęcając do dalszych kroków.
Podeszła do drzwi. Przez chwilę wpatrywała się w trójlterowy wyraz, noszący ślady energicznego wycierania - obraz słowa z niczym jej się nie kojarzył. Dopiero kiedy przeczytała całość... Basia - oczywiście - postrzegała siębie jako osobę nie używająca takich wyrazów, ale doskonale wiedziała, jak brzmi prawidłowa pisownia.
Napisy nie pozostawiały żadnego miejsca dla domysłów co o Gawronie sądzą mieszkańcy kamienicy.

Poszukała najczystszego kawałka drzwi i zapukała.

W środku rozległo się odległe przekleństwo, odgłos człapania, chwila ciszy, trzask otwieranych kolejno zamków. Po nieskończenie długiej chwili drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Gospodarz miał na sobie frotowy szlafrok, wyraźnie odziedziczony po dziadku, w ręku trzymał napoczętego bączka Żywca. Przypatrywał się Baśce, jakby pierwszy raz widział ją na oczy, najwyraźniej niezbyt wiedząc co powiedzieć.

- Cześć. - bąknął w końcu i cofnął się zapraszając dziewczynę do środka.

- Cześć. – napięcie zeszło z niej, Patryk wyglądał na całkiem przytomnego. Osty zapach nasilił się kiedy Gawron poruszył drzwiami, Baska zawahała się, niepewna, co zastanie za progiem.
- Kanalizacja ci wywaliła? – zapytała, ciągle stojąc na klatce. Była wdzięczna losowi , że podsunął jej inny temat rozmowy i nie musi zaczynać od przepraszania Patryka.

- Nie, drzwi mi walą gównem. - odparł tonem niezobowiązującej pogawędki, nie zmieniając pozycji. - Wte albo wewte, młoda, zimno tu i śmierdzi.

Basia weszła.
- Próbowałeś bardzo gorącą wodą? lub octem?

Gawron zmierzył Baśkę dziwnym wzrokiem i pociągnął łyk z butelki.
- Próbowałem szczotką do kibla z ludwikiem. Gówno zeszło, smród został. - mruknął, zamykając drzwi. - Chcesz piwo?

- Nie lubię piwa - powiedziała i w końcu podniosła głowę, żeby popatrzeć na chłopaka. Zobaczyła ślady paznokci na jego twarzy - Przepraszam. Przyszłam powiedziec, że głupio wyszło i że..no, nie chciałam cię kopać i wogóle. Strasznie mi głupio.

- Nic się nie stało. Chyba.. - podrapał się po głowie, błądząc wzrokiem po przedpokoju. - Wiesz, że nie... znaczy, ja nie próbowałem... wiesz o tym, prawda?

- Wiem, pamiętam już .. wpadłam na kogoś, ciągnął mnie.. chłopaki nic ci nie zrobili? - przyjrzała mu się, oglądając wszystkie kawałki skóry wystające spod szlafroka. Nie wyglądał dobrze. - bardzo cię przepraszam. I te napisy.. ale wiesz, to nie ja pisałam. I z Andrzejem też nie.. wiesz.

- Wiem, wiem. A chłopaki... - Gawron mimo woli zaśmiał się na wspomnienie wczorajszego spotkania. - Taaak. Braci to masz udanych. Trzeba było ich widzieć. Przemo i ta jego mina Rambo. - Patryk zaczął naśladować "złowieszczy" chód Przemka, jednocześnie wprowadzając Baśkę do kuchni i zajmując miejsce przy stole. - Nic nie było. Na ich szczęście. Psa mają fajnego. Mów lepiej co tam się stało. Bo ja pamiętam tylko... znaczy widziałem.. znaczy... ciemno było, a potem nikogo nie było widać. Myślałem, że miałaś jakiś atak, czy coś.

Baśka nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy Patryk naśladował Przemka. Rozluźniła się lekko.
- A wiesz, jak on się nazywa? – zapytała i zachichotała - Nigdy nie zgadniesz. Pusiek. To pieszczoch. W życiu nikogo nie ugryzł.
Usiadła i przygryzła wargę.
- Wracałam. Było ciemno. Coś.. coś było w oknach. Przewidziało mi się, znaczy. Przestraszyłam się. Wpadłam na kogoś w bramie. Był wielki, gruby... - zamilkła, zastanawiając się ile z tego, co pamięta, jest faktem, a ile urojeniem. I jak bardzo zrobi z siebie idiotkę, kiedy się przyzna Patrykowi, co jej się wydaje, że widziała.

- Może to ta stara wariatka Leokadia... waży z dwieście kilo - Gawron z zamyślona miną zdecydowanie nie wyglądał mądrze - Co o tych oknach, bo nie załapałem?

- Mordy. - powiedziała Baśka bardzo cicho, tak że ledwie sama siebie słyszała. Musiała komuś powiedzieć. Oczy rozszerzyły sie jej ze strachu. - Patrzyły.. śmiały się. Czekały. Jak drapieżniki. Chciały mnie dopaść. Ona miała maskę.

- Jezu, Baśka... - Nie, nie patrzył na nią, jak na wariatkę i zdecydowanie nie sprawiał wrażenia, jakby jej nie wierzył. To "Jezu, Baśka" brzmiało raczej jak upomnienie, pobrzmiewała w nim nutka niesmaku. - I o to całe zamieszanie? Słuchaj, mnie tam możesz, znam cię od takiego smarka, ale nie opowiadaj ludziom takich rzeczy, bo cię w kaftan zapną. Ja sam... znaczy...
Przerwał. Na stole nie wiedzieć w którym momencie znalazła się znana Baśce butelka opisana cyrylicą i dwie wypełnione do połowy musztardówki. Patryk opróżnił swoją do połowy jednym haustem.

- Takie rzeczy się zdarzają. Czubek kiedyś się nawdychał rozpuszczalnika i uważał, że umie latać. Ja... no powiedzmy wszyscy czasem coś widzimy. Bułka ostatnio mówiła, że to przez Czarnobyl, i że wszystkim nam trochę odwala. Ja tam się nie znam, ale ona prawie lekarzem jest, to chyba wie... Może po prostu nikt o tym nie mówi.

Baśka skuliła się na krześle, obejmując ciasno ramionami.
- Ja nic nie wącham. I prawie nie pije. I nie jestem w ciąży, jak cała kamienica sugeruje. A od śmierci Andrzeja.. widzę różne rzeczy. Które wiem, że nie istnieją. Wiesz… ja jestem po liceum medycznym. Myślę, że to schizofrenia. Ze świruję, po prostu. Nie ma innego wyjaśnienia.

Gawron najwyraźniej niezbyt wiedział jak się zachować. Zamordowane dawno temu człowieczeństwo kazało mu się zamknąć, objąć i pozwolić się dziewczynie wypłakać, doświadczenie wczorajszego dnia kazało mu zostać gdzie siedzi, a wyraźnie skrępowany całą sytuacją wewnętrzny pijak miał ochotę złapać za flaszkę i wytrąbić ją duszkiem. Po minucie niezręcznego milczenia Patryk wypracował kompromis.
- Chuja tam schizofrenia. - Mruknął i opróżnił swoją szklankę do dna. - Słuchaj Baśka, młoda jesteś i gówno jeszcze wiesz o życiu. Nie wiem, czego cię tam uczyli w tym liceum, ja wiem co widziałem. Gówno chodzi po ludziach. Takie rzeczy robią się nie tylko od picia. I nie tylko od ćpania. Ludziom czasem odwala. Rzadko, ale nie tak znowu rzadko jak może ci się wydawać. A potem równie szybko przechodzi. Może być milion powodów. Może czegoś się przypadkiem nawąchałaś i sama nie wiesz kiedy. Mało to syfów w powietrzu wisi? A nawet jak nie... Nerwy, niewyspanie, jakieś stare tau.. no... mów, mów, mów... traumy, czy jakoś tak. Zajebali gościa z naszego podwórka! Jedno, kurwa, z nas. Mamy prawo trochę świrować.

- Ty sam...- Baśka podniosła głowę i popatrzyła z nadzieją na Patryka - Ty sam co? Też.. też widziałeś? Tego, co mnie ciągnął? Widziałeś, ze miał maskę i oczy mu świeciły na żółto? Widziałeś?! - zapytała z desperacją w głosie."Powiedz, że tak " - w jej oczach wypisane było błaganie.

Patryk przez chwilę w milczeniu przypatrywał się dziewczynie. Westchnął.
- Nie wiem co widziałem. Słowo. To się działo za szybko. Faktycznie wyglądało to trochę, jakby coś ciągnęło cię do piwnicy. I to coś mogło mieć żółte oczy. Ale jak podbiegłem, okazało się, że to tylko jakiś cień. Cholera wie, może jakieś światło z okna w piwnicy się odbijało... może to kot... nie wiem... Jak minutę później zszedłem na dół po węgiel nikogo tam nie było. Tam nie ma znowu aż tyle miejsca, żeby się grubas schował. Chyba, że faktycznie zderzyłaś się z tą wiedźmą spod jedynki, a te oczy to coś z piwnicy. Pewnie coś głupiego, z czego za tydzień będziemy się rechotać.

Baśka skuliła się jeszcze bardziej, nadzieja w jej oczach zgasła. Nie wierzył jej. Miał ją za kretynkę, co się przestraszyła kota. Wstała z krzesła.
- Pójdę.. matka się będzie niepokoić. Jeszcze raz przepraszam, że cię podrapałam. Powiem wszystkim, jak było, że tylko się przypadkiem zwaliłeś na mnie. Wojtek skołuje jakiś rozpuszczalnik, to się drzwi doczyści...

- Będę wdzięczny. Sorry, że się na ciebie zwaliłem - palnął niezbyt wiedząc co mądrzejszego powiedzieć. - Wiesz.. też się nieźle wystraszyłem. Czekaj chwilę, zejdę z tobą, węgiel mi się kończy. Póki się nie dowiemy co to było, może lepiej nie kręć się tu sama po nocy.

- Dzięki. Choć nie ma potrzeby - dziewczyna poszła do drzwi.

- Echh. Kurwa mać. Poczekaj chwilę. - Gawron klapnął ponownie na krzesło i powoli wypuścił z siebie powietrze wbijając wzrok w sufit. - Dobra. Gówno nie kot. Opowiem ci, co widziałem, ale jak rozgadasz, to ci własnoręcznie łeb urwę. Ani mru mru, nawet starszej i braciom. Nawet Bułkom, Pyzie i Grześkowi. Łapiesz?

Baśka odwróciła się, bardzo powoli i pokiwała głową.

- Grubasa w masce nie widziałem, ale... - przez dłuższą chwilę milczał, jakby szukając odpowiednich słów - to co mówiłem o cieniu... mówiłem dosłownie. Widziałem jakby z piwnicy coś wypełzało. Wyglądało jak jakiś pysk zrobiony z dymu... Kompletnie nierealnie. Nie miałem czasu się przyglądać. To coś ciągnęło... Wydawało mi się, że ciągnie cię do piwnicy. Jak na to ruszyłem, cofnęło się i znikło. A przynajmniej straciłem to z oczu. Latarka zgasła, a ja... zresztą znasz ciąg dalszy.

Basia patrzyła na Patryka szeroko otwartymi oczami. W miarę jak mówił jej twarz robiła się coraz bardziej biała. Słuchała bez słowa.
- Coś jeszcze? - wykrztusiła w końcu po kilkudziesięciu sekundach milczenia - widziałeś coś jeszcze dziwnego.. wcześniej? - dopytała jeszcze ciszej - Na pogrzebie? Wcześniej?

- Aż tak było widać? - Patryk uśmiechnął się krzywo. - Jezu, Baśka, dobra, oboje widzieliśmy Bóg wie co. I co z tego? Mówię: takie rzeczy się zdarzają w nerwach. Trzeba żyć dalej.

- Nie rozumiesz, Patryk, nie rozumiesz – Baśka zaczęła panikować – PAMIĘTAM, że ktoś mnie ciągnął po ziemi. Pamiętam, jak szorowałam plecami po podłodze, głowa mi podskoczyła na nierówności, pamiętam.. urojenia nie ciągną człowieka za nogi. Gdybyś tego nie wypłoszył - mówiła coraz szybciej, zaczęło jej brakować tchu - W tej piwnicy.. jak Andrzej.. Andrzej… przecież ktoś mu to zrobił.. ten drut… ktoś go zamordował. To było naprawdę. Wszyscy zginiemy, Patryk, wszyscy. To coś.. ale dlaczego? Dlaczego?

- Nikt jeszcze nie umiera. Oddychaj dziewczyno. Usiądź. - mruknął pociągając łyk wódki. - Nasze drobne szajby to jedno, a morderstwo Czubka to zupełnie inna para kaloszy. Ale jego nie zabił żaden Czarny Lud z piwnicy, tylko jakiś cholerny skurwiel z drutem kolczastym. Który, owszem, nadal biega na wolności. Boisz się i dobrze, że się boisz, bo jest czego. I nie duchów, ani jakiejś wydumanej schizofrenii, więc może czas wyciągnąć wnioski. Nie wiem co tam się dokładnie stało, ale wiem, że nie stałoby się gdybyś nie szwędała się sama w nocy po mieście. - Pocieszający Gawron był równie delikatny, co Gawron ratujący przed demonami z piwnicy. Czuł, że powinien do tego dodać jakiś "babski", podnoszący na duchu ozdobnik...
- Dotarło? - no cóż, ten był dobry jak każdy inny. Kwestia tonu, prawda?

Baśka pokiwała energicznie głową. Ale nie była to reakcja na słowa Gawrona. Na twarzy pojawiały się jej wypieki.
- Poczekaj – powiedziała z nową energia, która ją teraz przepełniała – mam dowód. Pokażę ci to i wtedy mi uwierzysz.
Odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi.

Za jej plecami zabrzmiało coś w rodzaju “wierzę ci, po prostu....” i zmęczone westchnienie, a następnie niechętne człapanie. Patryk zatrzymał się w drzwiach i odprowadził dziewczynę wzrokiem. Ot tak na wszelki wypadek, gdyby nieistniejący dym z piwnicy wrócił.

Na klatce – oczywiście – było ciemno. Baśka minęła zakręt korytarza i wrzasnęła przeraźliwie, kiedy wpadła na kogoś stającego za rogiem.
- Ej – mężczyzna złapał ją delikatnie, ale stanowczo za ramiona i przytrzymał – Baśka, to ja. Zeniu, tu jest! – krzyknął w głąb schodów. Przytrzymał dziewczynę i oddał kobiecie, która weszła na korytarz.
- Basiu – matka objęła dziewczynę – Basiu, napędziłaś nam stracha… tak wybiegłaś, szukamy cię z Zbyszkiem… Chodź, wracamy..


-----

- Wiesz, Zbyszko uważa, że Basia go kryje. Tak, tego Gawrona. Ze miała na niego ochotę, sprowokowała go, a potem się przestraszyła i narobiła wrzasku.
- Może się pocieszali po pogrzebie Andrzeja? No, wiem, że Baśka nie jest taka.. Pewnie szli do niego do mieszkania i ... jak to młodzi, popłynęli.
- W każdym razie Zbyszek to załatwił. Gawron da jej spokój.
- Jak Basia? Wiesz, bardzo, naprawdę bardzo się uspokoiła, jak się dowiedziała, że Zbyszko ma tego znajomego ordynatora na psychiatrii. Tak, teraz niełatwo ze specjalistami.. A to tak delikatna materia.. Baśka zawsze wrażliwa była, artystka. Pamiętasz, jak w tym przedstawieniu Ofelie grała? Taka była przekonująca, nawet była wzmianka w Głosie dzielnicy … No, w każdym razie już teraz wie, że jak coś to o nią zadbamy ze Zbyszkiem. Nie musi się już bać. Tak, bardzo ją to uspokoiło i podniosło na duchu. Od razu przeprosiła Zbyszka, za ten wybuch. Ale Zbyszek nie ma do niej pretensji. On jest taki dobry i wyrozumiały….
- Tak, jutro z samego rana na groby idziemy. Przez to zamieszanie wczoraj dziś nie byliśmy.. Jak zwykle: No Andrzej, wiadomo, rodzice, dziadkowie.. a, do Zenka też, oczywiście.
- To pa, kochana, pa.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 16-02-2012 o 12:04.
kanna jest offline  
Stary 16-02-2012, 15:18   #46
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
w roli pana Zbysia: Kanna :)

Cała ta rozmowa zaczynała się robić coraz dziwniejsza. To co stało się na klatce w ciągu tych piętnastu minut ewoluowało od napadu grubasa w masce, przez schizofrenię, po demoniczne opętanie. Cokolwiek to było, przynajmniej udało się ustalić, że to nie moja robota.
Co do opętania... Dobra. Mogłem powiedzieć parę słów za dużo. Wiecie, o tym dymie, gębie i całej reszcie. Teraz Młodej się wydaje, że żyje na Ulicy Wiązów i ściga nas Przyjaciel Wesołego Diabła z wielkim widelcem... czy coś. Jasna cholera. Miałem wrażenie, że im więcej racjonalnych argumentów używam, tym dziewczynie bardziej odwala. Podjąłem ostatnią próbę, wyjaśniając co i jak.

Baśka pokiwała energicznie głową. Ale nie miało to cienia związku, z tym co własne powiedziałem. Na twarzy Młodej pojawiały się jej wypieki. Wypisz wymaluj, jak ośmioletnia Baśka z przed lat, tylko kucyków brakowało.

- Poczekaj – powiedziała – mam dowód. Pokażę ci to i wtedy mi uwierzysz.

Odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi.

- Wierzę ci, po prostu musisz... echh... - nie słuchała, już mocowała się z zamkiem drzwi wyjściowych. Westchnąłem i poczłapałem za nią. Zatrzymałem się w drzwiach, żeby odprowadzić ją wzrokiem do mieszkania,
ot tak na wszelki wypadek, gdyby nieistniejący dym z piwnicy wrócił. No co? Pieprzcie się. Po prostu miły ze mnie człowiek. Jak się miało za chwilę okazać znów niepotrzebnie.

- Dobry... - pozdrowiłem uprzejmie panią Zenobię i jakiegoś gościa, którego pierwszy raz w życiu na oczy widziałem. Butelkę schowałem za plecami. Stary nawyk nieletniego alkoholika.

- Zaraz wracam, Zeniu – powiedział facet. Brzmiał conajmniej jak strażak, który właśnie wyniósł dziecko z płonącego domu i szykuje się do heroicznego powrotu po jej ulubioną lalkę – idźcie do domu, zaraz będę.

- On powiedział, że będę następna,rozumiesz Patryk? Że teraz moja kolej. - dobiegł mnie jeszcze głos Baśki, zanim razem z matką nie zniknęły za załomem klatki. Nawet chciałem coś zagadać, ale "strażak" najwyraźniej miał do mnie jakiś problem. Przejechał spojrzeniem po mojej twarzowej podomce i ukrytej za plecami ręce.

- Co tam masz, synu? - zapytał. Wysoki, przed pięćdziesiątką, postawny, o prostych plecach, choć brzuszek już lekko rysował mu się pod koszulą.

- Nie jestem twoim synem. - mruknąłem i pociągnąłem łyk ze zdekonspirowanej butelki, szykując się już do powrotu do mieszkania.

- A Baśka nie jest moją córką – powiedział mężczyzna spokojnie - i w dupie mam, czemu do ciebie łazi, po tym, co chciałeś jej zrobić. Może się jej spodobało, może to pieprzony syndrom sztokholmski, a może hormony od dzieciaka jej mózg zalały. Ale jej matka się denerwuje i nie mam spokoju w domu.
- Więc posłuchaj, synku – mężczyzna mówił pewnie, ale bez agresji w głosie, jak pieprzony policyjny negocjator – Nie będziesz się z nią spotykał. Jeszcze z rok musimy tu pomieszkać, postarasz się po prostu unikać Baśki przez ten czas. Czy to jasne?

Irytujący, co nie? Zmierzyłem faceta wzrokiem, po czym odstawiłem butelkę na jakąś szafkę w przedpokoju i w milczeniu zeszłem (sic! ma być właśnie "zeszłem", będę se mówił, jaki mi się będzie podobało!) parę stopni w dół.
- Coś ty w ogóle za jeden?

- Żyję z jej matką. I chcę mieć spokój. Jasne, synku?

Słyszeliście chama? To ja mu tu z sercem na dłoni, a ten...

- Nie jestem twoim synkiem. - wycedziłem, schodząc kolejne parę stopni i zatrzymując się przed nowo poznanym sąsiadem. - To ty wysmarowałeś mi drzwi gównem?

- Synku... - ale mnie wkurwiał. A to jego zdziwienie wyszło mu niemal szczerze - Sądzisz, że dojrzały człowiek w gównie by się babrał? Dorośli ludzie załatwiają takie sprawy w cywilizowany sposób. Doniosę na milicje, że ją chciałeś zgwałcić. Mam pół kamienicy za świadków. Znajomy lekarz wystawi mi zaświadczenie, że mała jest w szoku, syndrom sztokholmski, stres... nawet jej przesłuchiwać nie będą. Będziesz robił za cwela w pierdlu przez dwa lata, to ci głupie pomysły wylecą z głowy. To jak będzie?

I gdzieś w tym momencie skończyła mi się cierpliwość.

- Czy ty, tatku, wiesz w ogóle co to jest syndrom sztokholmski, czy tak sobie tylko powtarzasz, co przeczytałeś w Trybunie? Ćśs... To pytanie retoryczne. Posłuchaj no panie "Żyję-z-jej-matką", znam Baśkę dłużej niż jej matka pozwoli ci mieszkać w swoim mieszkaniu w twoich najgłębszych snach. I wybacz, jeśli to tak masz zamiar zapewnić tej rodzinie bezpieczeństwo to nie, nie mogę ci obiecać że więcej się z nią nie spotkam. Bo podoba ci się to czy nie, ktoś ją tam, kurwa, napadł i gdybym się tam, kurwa, nie pojawił, kobieta, którą posuwasz, straciłaby dziecko. Czy to jest jasne? - oczy zwęziły się w groźne szparki - A teraz dzwoń na milicję, do psychiatryka, do kolegów w UB, czy gdzie tam jeszcze chcesz. Skończyłem.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do mieszkania.

- Przemyśl to na spokojnie, synku - powiedział do moich pleców i podreptał w dół.

Za tego "synka" miałem ochotę na odchodne pieprznąć jego łbem o balustradę, ale ograniczyłem się do wystawienia środkowego palca. No wiecie co... Stary Baśki, jaki był, taki był, ale ten jej - z przeproszeniem - ojczym to zwykły burak.
W temacie buraków. Czemu ja właściwie noszę ten wieśniacki szlafrok? A tak. Cholera, woda już pewnie dawno wystygła...

***

Po zmyciu z siebie całego plugastwa dnia dzisiejszego, miałem ochotę już tylko zagrzebać się w gawrze i nie wstawać do wiosny. Udało mi się przespać może parę godzin.

- Byliśmy koło wiaduktu na Przemysłowej i jakiś chujek rzucił kamieniem...

Ciężko mi w ogóle odtworzyć moment w którym Hieronim Bułka zmaterializował się w moim przedpokoju, najwyraźniej sam go tam wpuściłem. Która mogła być godzina? Druga? Trzecia? Hirek był zziajany, przemoczony, w oczach miał obłęd i napierdalał tak szybko, że ledwie przyswajałem. Streszczę wam: szwędali się po nocy po wiadukcie, Bułka oberwała kamolem w łeb, a on ją zgubił...

Pierdolę. Wiecie, jestem jedynakiem i najwyraźniej stara paczka z podwórka zmówiła się, żeby w ciągu tygodnia pokazać mi jak to jest mieć rozwydrzone młodsze rodzeństwo. Najpierw Lwowiak zwiał z domu, jak obrażona czternastolatka, potem historia z Baśką, a teraz Bułki... Chryste, przyznaję, Bułki w tym tygodniu przebiły wszystko.

Rozbita głowa. Biały Poldek. W stronę Wrocławskiej. Cóż, nie wiedzieliśmy dużo, ale zawsze coś. Pozwalało zawęzić liczbę szpitali o jakąś połowę. Ale najpierw przejażdżka trasą. Jak się teraz na spokojnie zastanowię, to pomysł, że ktoś mógłby wywalić ranną dziewczynę z samochodu, do którego sam ją wpakował, wydawał mi mimo wszystko dość dziwny, wręcz paranoiczny i trącący tanim horrorem, ale w takich chwilach paranoja bierze górę. Przejedziemy, sprawdzimy, potem jeszcze na wszelki wypadek kawałek Wrocławską. Potem szpitale. Potem... a cholera wie, pojeździmy w paru możliwych kierunkach, w które samochód mógł pojechać, spróbujemy go znaleźć. A nóż się Hirosławowi coś więcej przypomni.

Powiedzcie mi ludzie, co to w ogóle za pomysł, żeby szwędać się po nocy po wiadukcie?! Jak już znajdziemy Tereskę opierdolę oboje z góry na dół, tak że przez dwa miesiące będzie im w uszach dzwonić i wracam spać. I nie mam zamiaru wstawać przed marcem, choćby świat się walił.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 16-02-2012 o 15:55.
Gryf jest offline  
Stary 18-02-2012, 19:21   #47
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Piątek, 01.11.1991r. Godzina 10:50

Grzesiek przeklinał się w duchu za swoje rozkojarzenie, ścierając zaschniętą krew z drzwi. Nadal przechodziły go dreszcze, gdy tylko bardziej skupiał uwagę na zmywanym znaku lub choćby na jego wspomnieniu. Jak mógł być tak głupi i tak po prostu go tu zostawić? Pewnie już wszyscy sąsiedzi zdążyli się przyjrzeć temu malunkowi i wysnuć własne historyjki na temat jego pochodzenia i znaczenia. Po prostu pięknie, nie da rady utrzymać tego w tajemnicy przed Gosią, nie ma mowy.

- Mówię Ci, jakieś szatańskie malowidła. I to krwią naznaczone. Zobaczysz sam- mało dyskretny głos dobiegł uszu mężczyzny. Źródłem owego głosu była Grzelakowa mieszkająca dwa piętra wyżej, i właśnie z wyższych kondygnacji pochodził głos.
- To może lepiej nie podchodzić? Bezpieczniej, bo z szatanistami nigdy nie wiadomo- zastanawiał się głośno stary Grzelak, jednak odgłosy kroków nie ucichły, ba, nawet nie zwolniły. Gdy małżeństwo zeszło poniżej półpiętra i zobaczyli Grześka myjącego drzwi, zatrzymali się.
- O, sąsiad, dzień dobry.
- Dzień dobry państwu. Wietrzny dzień się zapowiada.
- Ano, wietrzny, a i słońca ma nie być, mówili
- odpowiedziała niezbita z tropu Krystyna.- A to jakaś prywatka była i drzwi pobudzili?
- Nie, zwykła chuliganeria.
- No… Aż policja w środku nocy musiała przyjeżdżać, słyszałam… Że też takiego dobrego człowieka to spotkało, nie do pomyślenia… Co za czasy, za komuny by do czegoś takiego nie dopuszczono. A tu zachciało się kapitalizacji, do zachodu ciągnęło, to teraz takie skutki.
- Nie sądzę, pani Grzelakowi, żeby to miał jakikolwiek związek z polityką. Niektórzy po prostu lubią uprzykrzać innym życie, i żaden ustrój nic na to nie poradzi.
- No chyba, że taki faszyzm…
- Staszek! Przestańże takie rzeczy wygadywać, bo zawału dostanę, jak tu stoję!
- No kiedy to by rozwiązało problem. Za takie chuligaństwo i inne rozboje wieszałoby się gówniarza, dla przykładu. U arabów to na przykład złodziejowi rękę ucinają, a jak ktoś dziewke przeleci bez jej zgody to…
- Staszek! Miejże choć resztki kultury! No takie rzeczy przy ludziach!

Pani Krystyna ruszyła obrażona na górę, za nią jej mąż, powtarzając przymilne regułki w ramach przeprosin. Pewnie w duchu cieszyli się, że ich wścibskość nie została im wytknięta, lub nawet zauważona. Naiwni, prości ludzie, to z nich składa się ten kraj. Resztki po komunizmie, trybiki wymontowane ze starej maszyny, próbujące odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której ich rola jest już inna. Mają wybór, co zmusza ich do myślenia. I to ich przeraża.

Rodzice i siostra przyszli punktualnie o jedenastej trzydzieści. Drzwi co prawda nie zdążyły jeszcze wyschnąć, ale nikt niczego nie zauważył, wszyscy byli w nad wyraz dobrych humorach. Wszyscy poza Grześkiem, rzecz jasna. Ojciec rzucił tylko kilka uwag na temat mieszkania- jak zwykle: że małe, że źle urządzone, że zimno- oraz gospodarza- że nie uprasowana koszula, że buty słabo wypastowane, że zamiast kupić samochód (ponad rok temu), kupił motor. Wreszcie nie czepiał się pracy syna, wiedział o okresie próbnym w „Kryształowej” i chyba uznał to za wystarczający przejaw ambicji i rozwoju, żeby nieco odpuścić.

- A jej jak zwykle nie ma?
- Tadeusz nigdy nie uczył się imion dziewczyn Grześka, i mimo iż z Małgosią był już razem dwa lata, jego stanowisko się nie zmieniło. To był jeden z dwóch głównych powodów ich kłótni.
- Ma na imię Gosia, to po pierwsze. I, nie, nie ma jej, jak zwykle wyjechała na groby. To chyba nic niezwykłego, biorąc pod uwagę dzisiejszy dzień, prawda?
- No, nieważne, chodźmy już.


- Nie wzięliście kwiatów?- spytał Grzesiek, gdy stanęli przy zatłoczonym przystanku autobusowym.
- Matka uznała, że to nie ekologiczne.
- Nie ekonomiczne, stary capie, i na dodatek niepraktyczne. Takie kwiaty i drogie, i kłopotliwe w transporcie, a długo nie poleżą: prawdziwe zwiędną, a sztuczne rozkradną. To nam starczy
- skinęła głową na dwie reklamówki ze zniczami, trzymane przez samców rodziny.
- A wkład w zniczach na jaki czas starczy? Parę godzin, i też nie masz pewności, że ktoś Ci tego nie ukradnie.
- Ale jak wygląda zwiędnięty kwiat, a jak pusty znicz? No chyba znicz lepiej, prawda? Poza tym, można co jakiś czas przyjść i wymienić wkład, od tak, żeby utrzymać pamięć o zmarłym.
- To według Ciebie to znicz podtrzymuje pamięć o ludziach?
- Możesz się przestać ze mną ciągle sprzeczać?
- syknęła matka, poczym dodała ciszej- W miejscu publicznym?

Grzesiek nie znalazł odpowiedzi na ten genialny argument, zamilkł więc, posławszy siostrze spojrzenie w stylu „Jak Ty to wytrzymujesz?”.
Autobus był załadowany po brzegi, częściowo ludźmi, a częściowo zniczami i wiązankami. W tym przypadku matka miała zdecydowanie rację- kwiaty były niewygodne w transporcie. Kupowali je chyba tylko ludzie, którzy mieli samochody, albo Ci, którzy w swoim egoizmie osiągnęli pewną granicę i nie zważając na nic i nikogo dążyli do obranego celu. I tak, trzy miejsca w autobusie zajęte były przez sterty bukietów, a kilkanaście osób trzymało po kilka wiązanek furkając na stojących obok, „żeby mnie tylko pan kwiatów nie poprzetrącał, nie wiem, co bym zrobiła, to na grób matki”. Nietykalni, tak nazwał ich w duszy Grzegorz.
I właśnie obok jednej z Nietykalnych, Wichrowicz zobaczył znajomego mężczyznę. A mówiąc znajomego, mam na myśli nie starego kumpla z podstawówki, tylko obcego, który stał z nimi na przystanku. Z jednej strony, nic nadzwyczajnego, ale z drugiej… Zarówno na zewnątrz, jak i teraz, przyglądał się on Grześkowi. Teraz, gdy pochwycił jego wzrok, pospiesznie odwrócił głowę, nie wyglądał jednak na speszonego. Był spokojny, i to chyba właśnie ten spokój tak zaniepokoił muzyka.

To paranoja jakaś, nie daj się zwariować… Może widział mnie gdzieś, choćby w Kryształowej. Chociaż, nie wygląda na bywalca restauracji… Raczej na psychopatę- ten spokój, zupełnie, jakby oczekiwał, aż na niego spojrzę, jakby się ze mną bawił. Boże, a co jeśli naprawdę będę następny?! Nie, nie, nie, to nie tak. To nie może być.. Co ja jestem winien? Komukolwiek? To niedorzeczne, to nie ma sensu, nie może…
- Hej, Grzesiu, mówi się- dobiegł go głos siostry.
- Co?- wykrzesał roztargniony. Spojrzał jeszcze raz na mężczyznę, który uporczywie podziwiał kwiaty stojącej obok Nietykalnej.
- No, zaprowadzisz nas?
- Ale co? Gdzie mam zaprowadzić?
- No na grób Andrzeja. Dobrze się czujesz?
- Tak, nic mi nie jest. Ale po co chcesz tam iść, służbowo, czy jak?
- Chyba jeszcze śpisz, synku. Chcieliśmy z ojcem pożegnać się z Andrzejkiem, taki poczciwy chłopak, pamiętam go dobrze. Zawsze chętny do pomocy, jak z siatkami ciężkimi po schodach szłam, albo co…
- wtrąciła się matka. Grzesiek przysiągłby, że po tych słowach spojrzała na niego z wyrzutami, uczucie jednak szybko przeszło.- To jakiś problem?
- Nie, skądże, żaden problem- pospiesznie odpowiedział Grzegorz, jednak na samo wspomnienie o Czubku zrobiło mu się słabo. Przed oczami stanęły mu makabryczne zdjęcia, rzekomy duch, którego widział podczas koncertu, krwawiące drzewo z dnia pogrzebu i przebój ostatniej nocy- dziwny znak wymalowany krwią. Wszystko to tyczyło się tak samo Czubka, jak i jego. Najchętniej nie zbliżałby się do grobu starego znajomego, ale nie chciał wzbudzać podejrzeń członków rodziny. Poza tym, najskuteczniejszą metodą pozbycia się strachu jest zmierzenie się z nim. Pójdzie tam, i jeśli tym razem coś się stanie, to… będzie miał problem. Trauma? Schizofrenia? Paranoja? Nie znał się na psychologii, ale zwidy na trzeźwo nie są objawami zdrowia psychicznego.

Grób Czubka odwiedzili jako ostatni- najpierw „załatwili” dziadków, niedawno zmarłą koleżankę matki, oraz kilkoro kuzynostwa rodziców, Grzesiek nie pamiętał żadnego z nich. Pamiętał za to doskonale wujka Zenka, od którego na swoje dwunaste urodziny dostał pierwszą gitarę oraz lekcję gry. Wtedy, po kilku miesiącach uporczywego „brzdękania”, odkrył, że to jest to, co chce w życiu robić. Nigdy nie był wzorowym uczniem, ale po tym zaczął poświęcać nauce jeszcze mniej czasu. Jego rodzice mieli nawet za złe Zenonowi, że zaszczepił w nim tę pasję- jest za młody, nie chce się uczyć, nic w życiu nie osiągnie. A wujek tylko potakiwał, a potem szedł do pokoju Grześka uczyć go podstaw komponowania piosenek. Niestety, zmarł pięć lat temu, na raka płuc, ale ziarno pasji muzycznej zakiełkowało i urosło do niebotycznych rozmiarów.
Po grobie wujka Zenka przyszła kolej na odwiedziny Andrzeja, okazało się, że Wichrowicz martwił się na zapas- nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nikt nie wyszedł z grobu, drutu kolczastego na drzewie nie było, nawet powietrze było już jakby spokojniejsze.
Czyli chwilowe załamanie, kryzys spowodowany listem z pogróżkami. Kamień z serca.
Poszli jeszcze na mszę, spóźnieni co prawda dziesięć minut, jednak i tak musieli stać na zewnątrz- w środku nie było miejsca. Głośniki zewnętrzne były zepsute i prawie nic nie było słychać, nie przeszkadzało to jednak zagorzałym chrześcijanom w uczestniczeniu w eucharystii.


Piątek, 01.11.1991r. Godzina 19:18


Dusił się. Dusił się w naznaczonym mieszkanku, sam, sam jeden stojący naprzeciw wytworom własnej wyobraźni i stresowym sytuacją życia codziennego. Dopóki był z Agą, wszystko było w porządku, dobrze się dogadywali, a wszelkie kłótnie kończyli w mgnieniu oka, chowając urazy do kieszeni. Przy niej mógł odpocząć, zregenerować siły, ale teraz… Znowu został sam. Rozmowa telefoniczna z Gosią, nieważne jaka długa, niewiele dała, potrzebował jej obok, całej, nie tylko jej głosu. Musiał wyjść.

Początkowo chciał iść do jakiejś piwiarni czy pubu, dopiero po wyjściu na ulicę przypomniał sobie, jaki dziś dzień. Pomyślał więc o wizycie na cmentarzu- zawsze lubił po zmroku oglądać przystrojone, rozświetlone groby- jednak nie odważył się ruszyć w kierunku ulicy Kościelnej. Nie teraz, kiedy TE myśli powróciły. Pomyślał o Gawronie („Cholera, zapomnieliśmy odwiedzić grób jego babci”) i jego zapewnieniu „Moje drzwi som otwarte dla Ciebie, hipisie drogi, jak te nogi taniej kurwy dla bogola z Ameryky”. Nie chciał mu się narzucać w dzień taki, jak ten. Ale gdzie miał iść? Do domu? To był jakiś pomysł, biorąc pod uwagę, że musiał być między ludźmi, musiał z kimś pogadać, lub choćby posiedzieć.

Podczas gdy próbował przekonać samego siebie o słuszności takiego ruchu, ktoś go napadł. Nie słyszał zbliżającego się napastnika, co dziwniejsze nie słyszał też odgłosu uderzeń, razy jednak padały z bolesną celnością. Niemalże natychmiast padł na ziemię, z ledwością ratując się przez rozbiciem nosa o płyty chodnikowe, jednak ciosy nie zelżały, chociaż teraz był pewien, że nie widzi nikogo, kto mógłby je zadawać. Cios w brzuch, jednak żadnej broni- jak to do cholery możliwe?! Poczuł niewyobrażalne pieczenie policzka, uczucie podobne do poparzenia się patelnią, tyle że znacznie bardziej bolesne. Przed oczami na moment stanął mu Dariusz Gutkowski, ale nie ten współczesny, tylko ten młody, leżący nieprzytomnie obok niego na kanapie milicyjnego poloneza, z krwawiącym nosem i jeszcze bez szpecącej blizny. Gdy ktoś chwyciło za ramię, ataki na moment ustały, jednak gdy tylko Grzesiek odwrócił głowę i zobaczył twarz mężczyzny, który go śledził, poczuł jak coś miażdży mu palce. Odpłynął.

Odzyskał przytomność po dłuższej chwili, nie zdążył na szczęście całkiem przemoknąć. Ale tajemniczy mężczyzna wciąż przy nim był.

- Wszystko w porządku? Przewrócił się pan i zasłabł- spytał pomagając Grześkowi wstać, jednak na jego twarzy nie było widać współczucia.
- Tak, chyba tak- muzyk szybko przypomniał sobie sytuację z niewidzialnym napastnikiem, chociaż gdyby nie fakt, że był cały obolały, uznałby, że mu się to przyśniło po tym, jak na chwilę stracił przytomność.- Czyli szedłem i się przewróciłem, tak? Bez niczyjej pomocy?
- Obawiam się, że nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Widziałem cię dziś, w drodze na cmentarz. W autobusie, i na przystanku też. A nie kojarzę, żebyś mieszkał w tej okolicy, więc… Załatwmy to tutaj, teraz. Czemu za mną łazisz, czego ode mnie chcesz? Sprawia Ci to jakaś chorą frajdę, czy…

Mężczyzna bez słowa wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację policyjną, co skutecznie uciszyło i uspokoiło Grześka. Z każdym kolejnym słowem nieznajomego serce biło odrobinę wolniej, przechodząc stopniowo z karkołomnego cwału w swobodny kłus.

- Adam Korzeniecki, zostałem przydzielony do pańskiej ochrony, sam pan wie, dlaczego.- Gdy muzyk przestał lustrować legitymację, schował ją dyskretnie.- Może warto iść do lekarza?
- Słucham?
- No, z zawrotami głowy, czy tam co spowodowało, że się pan przewrócił. Nie potknął się pan, to widziałem. Coś, jakby nagle stracił pan równowagę, przechylił się gwałtownie do przodu. Mam rację?
- Tak, właśnie tak
- odpowiedział po chwili zastanowienia. Nie było sensu mówić mu o dziwnym „pobiciu”. Prędzej już porozmawia z księdzem.- Wie pan, te ostatnie wydarzenia dały mi w kość, psychicznie.
- Gdzie się pan wybiera tak późno? Na cmentarz? O tej godzinie kusi pan los.
- Nie, nie na cmentarz. Po prostu… Nie mogę zostać w domu, chciałem iść do znajomego.
- Jasne, nie moja sprawa. Ale na pana miejscu poszedłbym na ostry dyżur, uderzył się pan w głowę, chyba nawet pan krwawi
- powiedział beznamiętnie wskazując palcem skroń Grześka. Ten, zdziwiony, dotknął miejsce nad uchem- włosy przy skórze zlepiły się już cienką warstwą krwi, której wcześniej nie wyczuł, jak i samego uderzenia zresztą. Upadając musiał zarzucić głową, co przecież leżał na drugim boku, a żaden z widmowych ciosów nie uderzył go tam. Pospiesznie wyjął chusteczkę i wytarł stróżkę krwi, która właśnie ściekała mu za uchem.

- O Boże, jeszcze tego mi brakowało.
- Odprowadzę pana, na odległość oczywiście
- zawyrokował Adam, po czym skręcił w bramę mijanej kamienicy. Gdy Grzesiek stał na przystanku, zobaczył go idącego swobodnym krokiem, kilkanaście metrów dalej. Właśnie podjeżdżał autobus, musiał więc podbiec. Sprężyście, bez oznak zmęczenia, tak charakterystycznych dla niedzielnych biegaczy, którzy dostają zadyszki po przebiegnięciu parunastu kroków w pogoni za uciekającym środkiem transportu. Jechali do najbliższego szpitala. Noc na obserwacji, to jest myśl. Prześwietlą mu czachę, opatrzą ranę, może coś znajdą i zatrzymają go na noc na obserwacji? Naiwne myślenie, lecz faktycznie istniała taka możliwość. Jeśli nie, będzie musiał jechać do rodziców i Agnieszki- siostra na pewno udostępni mu kawałek podłogi w pokoju i gruby koc. Zniesie nawet kąśliwe uwagi rodziców, byle tylko nie być tej nocy sam. A jutro- jutro musi porozmawiać z księdzem. Jeśli faktycznie, jak podejrzewał, był opętany lub nawiedzały go duchy, to od klechy powinien zacząć szukać rozwiązania...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 18-02-2012 o 19:25.
Baczy jest offline  
Stary 19-02-2012, 00:52   #48
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Wanda była zmęczona. Matka zawsze odwiedzała wszystkie groby według planu i jeśliby zliczyło się odległości, które musieli przebyć pomiędzy kolejnymi przystankami na trasie to okazałoby się, że pokonali naprawdę sporo kilometrów. Nie to jednak było najgorsze. Lidia już dawno temu wprowadziła rodzinną tradycję wedle, której przy każdym zmarłym opowiadała jakąś historię z jego życia. Właściwie to sam pomysł był wyśmienity, gorzej już było z jego wykonaniem. Po pierwsze: matka, co roku opowiadała te same historie, co samo w sobie nie byłoby problemem gdyby nie fakt, iż Jaworska wybrała najstraszniejsze, najbardziej przygnębiające opowieści z żyć nieżyjących już krewnych, zwykle dotyczących okoliczności ich śmierci. Wandzia z Marcinem od lat próbowali przekonać ją, że wspominanie tych, którzy odeszli nie oznaczało tylko i wyłącznie rozpatrywania jak mieli źle za życia i z jakimi kłopotami musieli się borykać. Niestety kobieta była nieubłagana a na sugestię syna, aby dla zbalansowania tych opowieści przypominać z życia każdego zmarłego jedną historię smutną a jedną wesołą zareagowała wręcz świętym oburzeniem. W tym roku, zatem rodzeństwo ponownie wysłuchało jak to wujek Witold zmagał się z rakiem krtani, jak to kuzynka Ewa tuż przed swoimi dwudziestymi urodzinami wsiadła do Malucha prowadzonego przez nietrzeźwego kolegę i zginęła w wypadku samochodowym. Matka prezentowała ten korowód cierpienia i nieszczęść tonem, który miała zarezerwowany do tego typu opowieści.

- Jak jakiś moralitet, z którego powinniśmy wyciągnąć naukę, prawda? – Szepnęła Wandzia do Marcina, kiedy matka zgarniała jakiś zbłąkany liść z nagrobka dziadków.

Brat tylko pokiwał głową.

- Pamiętam jak się przejmowałam tymi opowieściami, gdy byłam dzieckiem – kontynuowała, kiedy już zmierzali w stronę domu ostro poganiani przez matkę – szczególnie historią o ciotecznej babce Julii. No wiesz tej kuzynce babci Jaworskiej – dodała widząc brak zrozumienia na twarzy brata – tej, co mama zawsze mówiła, że była szalona.

- A czemu właśnie tą? – Zdziwił się chłopak.

- Jak mama o nie opowiadała to zawsze wyobrażałam sobie wariatkę, która mieszkała w jakiejś głuszy i atakowała siekierą ludzi, którzy weszli na jej teren. Nie wspominając już o tym jak się bałam, że też kiedyś zwariuję. – Wyznała ściszonym głosem.

- Dlaczego? – Marcin aż uśmiechnął się na te słowa.

- Naczytałam się wtedy, a może ktoś mi tak powiedział, sama już nie pamiętam, że choroby psychiczne są dziedziczne i ubzdurałam sobie, że też się taka stanę.

- Zawsze się nakręcałaś na takie historie i uważałaś, że na pewno dotkną ciebie – Marcin lekceważąco machnął dłonią – Zresztą mama też lubiła i nadal lubi mocno przesadzać. Przecież pamiętasz, co później powiedziała o Julii babcia Jaworska?

- Tak. Pamiętam – przyznała Wanda.

Rzeczywiście było tak jak mówił Marcin. Wanda od dzieciństwa przejmowała się wszystkimi opowieściami dorosłych uznając te historie za wiarygodne ze względu na wiek opowiadających. Później nauczyła się usłyszane historie weryfikować u innych źródeł. Tak jak w przypadku historii o Juli. Babcia Jaworska wyjaśniła Wandzi, że po pierwsze to Julia była babciną kuzynką tylko poprzez małżeństwo, więc Wanda raczej nie byłaby w stanie niczego po niej odziedziczyć. Poza tym Julia spędziła koniec swego życia w miejscu, które według babci bardziej przypominało sanatorium niż zakład psychiatryczny a już na pewno nie ganiała nikogo po okolicy niczym psychopatyczny drwal. Babcia Wandzi odwiedzała swą kuzynkę wielokrotnie i przez większość tego czasu tamta siedziała podobno wpatrując się tylko w okno nieobecnym wzrokiem, nie reagując w żaden sposób na jakiekolwiek bodźce lub uśmiechając się czasami, ale babcia nie potrafiła powiedzieć czy to do niej się uśmiechała czy do wizji w swojej własnej głowie. Tak właśnie było najczęściej – pomyślała Wanda – ludzie doszukiwali się sensacji tam gdzie tak naprawdę jej nigdy nie było.


***

Wanda siedziała nad pustym talerzem i słuchała jak Marcin dyskutował z matką. To nie były kłótnie i Wandzia tak o nich nie myślała, ale do sprzeczki było im niedaleko. Sama nigdy się nie wtrącała w dysputy, bo wiedziała, że w końcu oboje dadzą sobie spokój z próbami przekonania drugiego do swojej racji a dodatkowe wtrącanie się trzeciej osoby mogło tylko zaostrzyć spięcie. Tak, więc Wandzia ograniczała się tylko do słuchania a potem do posprzątania po obiedzie i zaparzenia kawy czy herbaty i podsunięcia oboju po kawałku ciasta żeby, choć na chwile przerwać ten potok słów. W tym czasie wszyscy zdążyli już z kuchni przenieść się do pokoju matki gdzie przy ściszonym telewizorze popijając z kubków ciepły napój mama z bratem Wandy dalej kontynuowali spór a dziewczyna to popatrywała w migoczący ekran telewizora to znów przenosiła spojrzenie na okno.

I stało się. Omamy, które w ostatnim czasie prześladowały dziewczynę wróciły w najgorszym możliwym momencie. Wanda rozluźniona rodziną atmosfera i panującym spokojem nie była przygotowana na taki szok. Krzyknęła zdławionym głosem i nie zwracając uwagi na słowa Marcina pomknęła do łazienki. To było jedyne zamykane miejsce w mieszkaniu gdzie nie było okien, więc Wanda uznała ją za bezpieczną przystań. Kiedy jednak zamknęła za sobą drzwi do pomieszczenia i spojrzała w duże lustro umieszczone nad zlewem przypomniały jej się dziecinne lęki o tym, że zobaczy w zwierciadle oblicze kogoś, mimo że nikogo nie będzie z nią w łazience. Wybiegła, zatem z stamtąd i minąwszy zdziwionego brata wpadła do swojego pokoju i opadała na kanapę w części wydzielonej dla Marcina. Meblościanka, która rozdzielała pokój na pół zasłaniała też całe okno, więc Wanda poczuła się na tyle bezpieczna, że zacisnęła pięści i próbowała zapanować na tłukącym się w piersi sercem.

- Co się stało, siora – Marcin złapał ją za ramiona i prawie wprowadził w ponowny stan paniki – Zbladłaś, jakbyś ducha zobaczyła.

Wanda zaś uczepiła się tych jego ostatnich słów jak nadziei. Może nie traciła zmysłów, może doświadczała czegoś niezrozumiałego, niepojętego, w co wcześniej nie wierzyła. Byli jednak ludzie, którzy dopuszczali możliwość istnienia świata duchowego, chociażby przywołana dzisiaj w rozmowie na cmentarzu babcia Mircia. Mama zawsze wyśmiewała pomysły babci, ale żyły ze sobą jak to synowa z teściową a ponadto prezentowały zupełnie inny światopogląd. Lidia twierdziła, że Mirka była zabobonna i łatwowierna jak to większość ludzi mieszkających na wsi, co było dość krzywdzące, bo babcia wychowała się w dużej aglomeracji a i teraz mieszkała w niewielkim miasteczku położonym niedaleko Miasta. Wanda pod wpływem matki też dość lekceważąco odnosiła się do poglądów babci Jaworskiej, ale teraz wyglądało, że to starsza pani miała przewagę nad nią i nad jej rodzicielką i koniec końców to ona miała najpewniej rację.

Wandzia walczyła sama ze sobą nie wiedząc, co powinna powiedzieć Marcinowi. Nie chciała go okłamywać, ale nie chciała się przyznać, że ostatnio ciągle natykała się na ducha staruszki, która zginęła w wypadku. Zamiast tego zdecydowała się na półprawdę czy też raczej połowiczne kłamstwo.

- Myślałam, że widziałam ducha Julii za oknem – wykrztusiła.

Marcin nieco zdębiał, ale zaraz pobiegł gdzieś w głąb mieszkania i dziewczyna słyszała, że pytał o coś matkę. Po chwili wrócił i podał siostrze termometr.

- E? – Zapytała elokwentnie Wandzia.

- Nie pamiętasz jak się mierzyło temperaturę Wandzioch? Wkładaj termometr pod pachę.

- Ale dlaczego? – Zapytała zdezorientowana.

- Myślałaś, że zapomniałem jak miałaś dziesięć lat, dostałaś wysokiej gorączki i wrzeszczałaś, że jacyś ludzie ładują nam się do domu przez okna? Jaki byłem wtedy przerażony. Nigdy tego nie zapomnę.

- No tak, ale wtedy miałam ponad czterdzieści stopni i byłam dzieckiem. A poza tym mama nie mogła mi zbić gorączki a lekarz nie mógł do nas dojechać, bo wszystko zasypało i mnie wsadziła do zimnej wody. Nic dziwnego, że się darłam.

- Wiem. Dlatego – i wskazał palcem na termometr.

Wanda westchnęła i wsadziła termometr pod pachę.

- Ale chyba nie mówiłeś mamie o moich przewidzeniach, co? – Zapytała z nadzieją a kiedy Marcin pokręcił przecząco głową kontynuowała – to chyba przez to, że dzisiaj pierwszy a jeszcze rozmawialiśmy o niej na cmentarzu. Nie powinieneś już się szykować do wyjazdu? – Zauważyła dopiero jak późna się już zrobiła godzina.

- Nie. Rozmawiałem z mamą i ustaliliśmy, że pojadę jutro rano. Zostanę z wami na noc.

- Nie musisz robić tego ze względu na mnie. Nic mi nie jest. Naprawdę.

- Tak? Mama mi dopiero powiedziała, że wczoraj w pracy rozbiłaś sobie głowę i musieli cię zszywać. Musisz bardziej na siebie uważać siostra. Wiesz jak łatwo łapiesz wszelkie choróbska i jak łatwo się kaleczysz.

- Przestań. Uważam na siebie – ten mentorski ton młodszego bądź, co bądź brata zaczął działać jej na nerwy. – Poza tym dziwię się że chcesz odpuścić dla mnie tę waszą słynną uczelnianą międzywydziałową imprezę – zauważyła cierpko.

- Skąd wiesz, że się spieszę na imprezę – Marcinowi zrzedła nieco mina.

- Daj spokój. Co roku ją robicie i przeżywasz ją jeszcze przez cały miesiąc. Myślałeś, że się nie domyślę, że to przez to nie zostaniesz z nami na sobotę i niedzielę i uwierzę w te bajki o uczeniu się? – Na koniec udało jej się nawet cicho roześmiać.

- Mówiłaś mamie? – Marcin nadal miał minę obrażonego dzieciaka, którego ktoś przyłapał na próbie kradzieży cukierków.

- Nie. Skądże. Jej by było przykro a ja to rozumiem.

Wanda wyjęła termometr i spojrzała. Marcin też zerknął.

- No widzisz – Jaworski był wdzięczny, że siostra nie wałkowała niewygodnego tematu i ruszył do kuchni krzycząc na głos.
- Ma gorączkę mamo!

- To tylko trzydzieści siedem stopni – wymruczała Wanda pod nosem – Stan podgorączkowy. I na pewno nie dam się władować do wanny pełnej zimnej wody.


***


Później musiała jednak przyznać, że tego jej było trzeba. Mama przygotowała jej tak zwany zestaw chorobowy. Najpierw przyniosła gorące mleko z miodem i czosnkiem do wypicia a potem natarła ja jakaś rozgrzewającą maścią. Wanda leżała w swoim łóżku, zasłony były szczelnie zasłonięte a Marcin był w swojej części pokoju i gadali sobie jak za dawnych dobrych czasów. Wandzia miała w końcu okazję żeby powiedzieć bratu o spadku po panu Władziu i Marcin z entuzjazmem zachęcał ją żeby przyjęła to, co tamten zapisał jej w testamencie.

- Nie wiem Marcin. To wydaje mi się nie w porządku. Powinien go zapisać swojej rodzinie. Jeśli nie rodzinie to komuś, kto na to sobie zasłużył. Czemu dał go mnie a nie na przykład tobie?

- Wiesz siostra ja się nie obrażę jak mi coś odpalisz – roześmiał się Jaworski.
- Przyjmij ten spadek, sprzedaj go a będziesz zawsze miała jakieś odłożone pieniądze.- Dodał poważniej.

- Nie wiem czy mogłabym go sprzedać. To mogą być rodzinne pamiątki i gdybym je wzięła to bym raczej wszystko zatrzymała.

- Ale to są jakieś dzieła sztuki, tak? – Zapytał – To może powinnaś je sprzedać do jakiegoś muzeum żeby ludzie mogli je podziwiać.

- To świetny pomysł! – Wanda aż usiadła na łóżku – Odstąpić je do muzeum.

- Nie odstąpić siostra – zaprotestował Marcin – Odsprzedać.- Podkreślił słowo – Musisz bardziej o siebie zadbać. No i obiecałaś mi coś odpalić – dodał już żartobliwie.

Wanda znowu pomyślała o staruszce a raczej jej duchu jak teraz już sama przyznawała w myślach. Kobiecina miał obsesję na punkcie swojego wnuka. Może o to chodziło. Chciała się z nim zobaczyć albo pogodzić przed śmiercią a nie zdążyła. Wanda akurat zasnęła w tramwaju blisko miejsca odejścia starowinki z tego świata i ta przez to się z nią w jakiś sposób związała. Wandzia czuła potrzebę żeby porozmawiać o tym z babcią Mircią, ta by ją zrozumiała, ale musiała z tym poczekać. Zanim jeszcze położyła się spać przejrzała stare gazety, które z matką odkładały na makulaturę i znalazła nekrolog starowinki, ale podpisany był tylko: ”pogrążona w smutku rodzina”. Żadnych imion. Wanda doszła do wniosku, że jeśli chciała pozbyć się obecności ducha będzie musiała znaleźć jej wnuka. Niestety przegapiła jej pogrzeb i nie miała już okazji spotkać się z nim podczas uroczystości a nie uśmiechało się jej czatować na rodzinę kobiety przy jej grobie. Tym bardziej, że nie wiedziała gdzie on się znajdował.

- Wiesz jak można odszukać czyjąś rodzinę? W Urzędzie Stanu Cywilnego czy gdzieś indziej? – Zagadnęła brata – no i czy udostępnią mi te dane?

- Naprawdę chcesz szukać rodziny pana Władzia? Już chyba minęło trochę czasu od jego śmierci i gdyby jakaś rodzinę miał to by pewnie już się skontaktowali z prawnikiem żeby cię pozbawić spadku – zauważył.

Wanda nie pomyślała o tym, ale teraz uznała, że poszukiwanie rodziny pana Wolniewicza mogło być dobrym pretekstem żeby odszukać też przy okazji wnuka pani Klary.

- Zresztą jak pójdziesz porozmawiać z tym prawnikiem od spadku zapytaj się go o to i już. Jak cię to męczy. – Dodał jeszcze.

- Masz rację Marcin. Prawnik będzie wiedział gdzie szukać. Poproszę Hirka o pomoc.

- Hirka? Bułkę? – zdziwił się brat Wandy.

- Nie mówiłam ci, że on jest prawnikiem? – Zdziwiła się tym razem Wandzia – Albo jest albo się uczy na prawnika. Nie pamiętam dobrze. – Przyznała – Ale i tak go poproszę – zdecydowała.


***

Rankiem Marcin wyjechał. Wanda bardzo chciała go odprowadzić na dworzec, ale zarówno on jak i matka kategorycznie się temu sprzeciwili. Zresztą Jaworski próbował się też wykręcić od towarzystwa mamy, ale ta nie dała się tak łatwo przekonać i kiedy oboje wyszli Wandzia wstała i ubrała się. Nie chciała przeleżeć całego dnia, na co się zapowiadało. Była sobota a na ten dzień umówili się właśnie na spotkanie z resztą osób ze stypy po Czubku. Dziewczyna nie wiedziała czy inni przyjdą się spotkać tuż po Święcie, ale bardzo chciała porozmawiać z bratem Tereski i liczyła, że może, chociaż on się pojawi. Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu. Nie przypominała sobie żeby miała jakieś namiary na Hirka, ale zawsze mogła zadzwonić do Teresy i poprosić ją o numer brata. W ostateczności mogła też zadzwonić do Gawrona i jego zapytać o Hieronima.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 19-02-2012, 22:38   #49
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Deszcz się w błoto leje smugowaty,
szyby krzyczą kroplami uderzeń,
chodnikowe poszarzały kraty
ciemną smugą deszczu błotnych zwierzeń.
I drzew czarnych ręce krzyżowane
na smużasty, perlny deszczu zaciek
z kroplociskiem się zwarły ł:uzdrgane,
z ścianą wody w stusrebrnej zapłacie.
Wypryskami z kałużastych kręgów
światy istot wyrzucone w górę,
w drogę mleczną, w długą, białą wstęgę
przebiegają tęczowatym sznurem.
Wiatr żylasty łomoce pięściami,
wiatr wyrywa pędem okna z zawias,
woła, ciągnie nas, ukrytych w domach,
nas - litery zamykane w nawias.
Rozmiotane pełnymi garściami,
przeciw ściętym huraganem różom,
pędzą, pędzą słowa nie spełnione,
myśli moje obłąkane Burzą.
Wiersz autorstwa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Burza”.



HIERONIM BUŁKA. PATRYK GAWRON

Noc spędzili na poszukiwaniu Teresy. Biegając po wszystkich czterech szpitalach w Mieście. Wszędzie patrzono na nich z typową obojętnością. Wykonywano kilka telefonów, sprawdzano dane osób, które trafiły na oddziały i odsyłano ich z kwitkiem.

Po ostatnim szpitalu zgasła w nich nadzieja. Kontrolnie wykonali jeszcze telefon do domu, ale Paweł, który odebrał, powiedział im grzecznie, żeby „spierdalali”, i że Tereska nie wróciła.

Potem ponownie sprawdzili teren wokół Przemysłowej, nie zważając na deszcz, zimno i ciemności nocy. Szukali białego poloneza, szukali samej Teresy, bez skutku. Po dłuższej jednak chwili zdali sobie sprawę z tego, że dalsze tego działania nie mają najzwyczajniej sensu. Było ich jedynie dwóch, działali po omacku, bez planu, nie mając doświadczenia w tego typu poszukiwaniach licząc na łut szczęścia, którego niestety im zabrakło.

Kiedy uświadomili sobie, że dalsze poszukiwanie nie mają sensu, że zrobili wszystko, co mogli, Hirek poczuł nagłe zmęczenie i strach. A potem wyrzuty sumienia. Bo przecież to zniknięcie, było jego winą. A jeśli... jeśli właściciel białego poloneza był człowiekiem, który cisnął kamieniem? Mordercą? Zostawił Teresę tylko na dwie minuty! Tylko na dwie minuty! Co mogło stać się przez te pieprzone sto dwadzieścia sekund! Co!

Ale jednak stało się. Stało się coś naprawdę niedobrego. Ranna Tereska był Bóg wie gdzie, z Bóg wie kim i może właśnie w tym momencie drut kolczasty ..... Boże. Kiedy o tym pomyśleli ogarniała ich czarna rozpacz.

* * *

W końcu, prawie o piątej rano, znaleźli się w mieszkaniu Gawrona. Adrenalina zeszła z nich pozostawiając tylko puste flaki. Musieli się napić, a zdobycie wódki dla Patryka o tak późnej godzinie nie było najmniejszym problemem.

W milczeniu zapijali nerwy o siostrę i przyjaciółkę. Zapijali wódką, bez zakąszania. Zapijali strach, zapijali złe myśli i złe przeczucia, a Hirek zapijał wyrzuty sumienia. Bali się. Obaj się bali. Nadal cicha kamienica i przytłumione odgłosy z dalszych regionów dzielnicy dodawały tym lękom doskonałej pożywki.

- Kurwa – powiedział cicho Hirek.

- Kurwa – powtórzył za nim Patryk.

Teraz – chociaż obaj byli nieco na bakier z religią i Bogiem – pozostało już chyba tylko się modlić.

Dochodziła prawie ósma, kiedy skończył się im alkohol.



BASIA ZIELIŃSKA

Noce są najgorsze. Ciemność zdaje się być wtedy władczynią wszystkiego. Bezwzględną królową, która uwielbia budzić strach u swoich poddanych.
Po rozmowie z Patrykiem Basia, paradoksalnie, poczuła się lepiej. To, że jej kolega z podwórka też coś widział, mimo stanu upojenia alkoholowego, w jakiś chory sposób działało na nią kojąco.

Spojrzała na szafę, z której we śnie wypełzał Andrzej i zadrżała. Nie chciała patrzeć na mebel zasypiając, więc odwróciła się do niego plecami. Ale to nie pomogło. Wręcz przeciwnie. Nie widząc szafy wyobraźnia podsuwała dziewczynie obrazy uchylających się drzwi, krwi wylewającej się ze środka i Czubka wypełzającego ze środka z ustami owiniętymi drutem kolczastym.

W końcu, sama nie wiedząc kiedy, zasnęła.

Śniła. Dziwny sen.

W tym śnie znalazła się w pustym kościele. Pustym i ciemnym kościele przy ulicy Bogurodzicy. Nie było w nim nikogo, a na ołtarzu paliło się jedynie kilka świec. Basia szła po zimnej posadzce, czując chłód kamienia pod bosymi stopami.

I wtedy usłyszała cichy jęk. Dochodził od strony ołtarza. Podeszła bliżej, chociaż serce biło jej w szalonym rytmie. Świece zapłonęły gwałtowniej, na ścianach zatańczyły dziwaczne cienie.

Jęk rozbrzmiał głośniej i Basia bez trudu zlokalizowała jego źródło. Potężny krzyż wiszący nad ołtarzem. W rzeczywistości na krzyżu rzeźbiarz uwiecznił cierpiącego Jezusa Chrystusa, ale tutaj ... we śnie ... na krzyżu konał Andrzej Czuba.

Okrwawiona twarz kolegi zwróciła się w stronę Basi. Oczy rozszerzyły się w męczarniach. Chciał krzyczeć, ale oplatał go drut kolczasty, który zaciskał się coraz mocniej i mocniej, aż w końcu chłopak został rozczłonkowany w rozbryzgach krwi. Krwawe ochłapy trudnych do zidentyfikowania kawałków ciała opadły na podłogę pod krzyżem.

I wtedy ktoś złapał Basię za ramię. Zabolało.

Basia odwróciła się gwałtownie i stanęła oko w oko z księdzem Janem Kolińskim.

- Nie powinno cię tutaj być – powiedział duchowny, a Basia z przerażeniem zauważyła, że jego oczy są dwiema pozbawionymi gałek okrwawionymi jamami.

- Nie powinno – powiedział ksiądz ponownie. – To nie miejsce dla nieświadomych prawdy dzieci.

- Aquila in coronam. Sanguinem. Mortem. – słowa te dobiegły do Barbary Zielińskiej z boku. Obejrzała się przestraszona, bo coś w tonie głosu było przerażająco znajomego.

I ujrzała prześladowcę z pociągu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Uśmiechał się szyderczo, a w rękach trzymał .... spory kawałek drutu kolczastego. Jak garotę.

Postąpił krok w jej stronę, potem drugi i kolejny, aż w końcu zaczął biec.

- Uciekaj, dziecko – krzyknął ksiądz Jan i wtedy się obudziła.

Nie krzyczała, ale prześcieradło było splątane i mokre od potu. Za oknem już było jasno. Zegar wskazywał godzinę siódmą piętnaście.



GRZEGORZ WICHROWICZ

Szpital w Żeromskim, dyżurny szpital w Mieście, był stosunkowo niedaleko miejsca zamieszkania Grześka. Przynajmniej tyle dobrego. Co więcej, na izbie przyjęć nie było zbyt wielu ludzi i po pół godzinie Wichrowicz siedział już na zabiegowym stole, a znudzona pielęgniarka zakładała mu szwy. Lekarz, który go przyjął, w tym samym czasie jadł kanapkę z salcesonem, sądząc po zapachu, jaki wypełnił gabinet.

- Niewielkie stłuczenie, kolego – powiedział, kiedy pielęgniarka skończyła zabieg. – Do wesela się zagoi.

- Mogę zostać na noc na obserwacji. – Grzesiek bał się opuszczać szpital. Bał się tego, co czeka na zewnętrz. – Mogę mieć wstrząs mózgu.

- To tylko guz i trochę krwi, panie młody – niechętnym tonem burknął lekarz. – A szpitalne łóżka są potrzebne na ciężkie przypadki. Nie na takie zadrapanka. Rozumie pan.

- Może przynajmniej prześwietlicie mi czaszkę? – nalegał.

- Panie. Rentgen w nocy nieczynny. Rano pan przyjdź, jak się pan, panie, martwisz. Pani Bożenko. Następnego niech pani nam daje.

- Panie doktorze – pielęgniarka najwyraźniej popierała Grzegorza, lub też zrobił na niej pozytywne wrażenie.

- Następny, pani Bożenko – lekarz był jednak nieubłagany.

Grzegorz opuścił gabinet. Nie miał ani sił, ani ochoty się awanturować.

Złapał taksówkę pod szpitalem. Nie miał wyjścia. Pojechał do rodziców.


* * *


Po dłuższych wyjaśnieniach, co robi tutaj w środku nocy, dodatkowo z opatrunkiem na głowie, rodzice w końcu dali mu spokój. Leżał na łóżku polowym i przyglądał się szaremu sufitowi, próbując zasnąć. Jednak wspomnienie tej przerażającej napaści nie chciało go opuścić. Pytania kłębiły się w jego głowie, niczym żmije w legowisku. Miał juz własną teorię. Teraz jedynie potrzebował księdza, który by ją potwierdził. Tak. To wydawał się być dobry plan.

Zasnął, sam nie wiedział kiedy.

Obudziła go cisza. Głucha, złowroga, przerażająca cisza. Nie słyszał Agnieszki, która zasypiała w tym samym pokoju. Nie słyszał głuchych odgłosów z nie tak przecież odległego dworca. Nic. Jakby nagle ogłuchł.

Przez chwilę Grzegorz przeraził się, że to jakiś uraz po rozbiciu głowy. Że faktycznie stracił słuch. Ale nie!

Usłyszał coś w końcu. Usłyszał jakiś dźwięk. Coś, niczym gulgotanie.

Otworzył oczy, czując, że będzie tego żałował.

I wtedy zobaczył kogoś, stojącego w rogu pokoju.

- Grzeeeesłek – niewyraźny, bełkotliwy jęk opuścił czyjeś usta. – Dzieeewięćććććććć i pięęęęććććć – jękliwe, złowróżbne zawodzenie.

To nie był Czubek! To był Czarek Lwowski. Wynurzył się z kąta. Twarz oplatał mu drut kolczasty, jedna ręka była okrwawionym kikutem, drugą – owiniętą drutem kolczastym – wyciągał w stronę Grzegorza.

- Pooomóżżżż miiiiiii – zawodziło widmo.

Ale nim Grzesiek coś przedsięwziął obudził go dzwonek budzika.

- Śpij jeszcze – to była Agnieszka. – Ja muszę iść do pracy.

- W sobotę?

- Taki zawód.

- I tak pospałam dłużej, niż zwykle. Jest ósma trzydzieści. Odpoczywaj, Grzesiek. Nie ma sensu, byś wstawał. Mama zrobi ci śniadanie.



WANDA JAWORSKA

Została sama w mieszkaniu. Marcin i matka pojechali na dworzec.

Był wczesny poranek, odrobinę po ósmej, a ona nie mogła spać. Czuła jakiś wewnętrzny niepokój, czy też raczej strach. Doskonale jej znane mieszkanie wydawało się być mimo dnia jakoś odmienione. Złowrogie, mroczne, jakby nawiedzone.

Nagle buczenie lodówki wydało się Wandzi niepokojące. Szczekanie psa u sąsiadów złowróżbne. Czyżby faktycznie miała gorączkę? Skąd do głowy przychodziły jej takie myśli.

Ubrała się i zjadła śniadanie, przygotowane jej przez mamę. Spojrzała z pewną obawą w stronę feralnego okna, ale poza widokiem ulicy nic więcej nie widziała. Podeszła ostrożnie do szyby przyglądając się jej z uwagą, jakby w ten sposób chciała przełamać strach, jakiego doświadczyła wczorajszego wieczora, lub zobaczyć coś, co wyjaśniłoby zagadkę twarzy w szybie. Niestety. Nic takiego nie znalazła.

Już chciała odejść od okna, kiedy pod gubiącym liście drzewem na ulicy zobaczyła znajomą postać. To był jej ojciec. Stał tam, w dole, z twarzą bladą czy wręcz siną, w zbyt lekkim płaszczu, jak na panującą aurę. Stał tam, po drugiej stronie ulicy. Stał tam, samotny, niczym bolesne wspomnienie. Chyba nawet zauważył ją w oknie. Przysięgłaby, że tak, bo uśmiechnął się do niej i zaczął iść w stronę bramy.

Za późno zobaczył samochód. Kierowca za późno zauważył wychodzącego zza drzewa pieszego. Pisk hamulców, jazgot kół na śliskiej powierzchni, a potem głuchy odgłos uderzenia ciała o blachy samochodu dotarły do uszu Wandy, mimo zamkniętych okien.

Widziała, jak jej ojciec znika pod kołami zielonego poloneza. Widziała, jak samochód przyśpiesza, nabiera prędkości i odjeżdża z miejsca wypadku. Widziała też ciało w ubłoconym prochowcu leżące nieruchomo na środku ulicy.



TERESA BUŁKA – CICHA

Teresa podciągnęła pod nos kołdrę i na moment wstrzymała oddech. W drzwiach stał siwiejący mężczyzna, który trzymał w rękach tacę z parującym jedzeniem. Odstawił ją na nocną szafkę i pochylił się nad kobietą dotykając opatrunku na jej głowie.

- Dobrze pani spała?

Przyjrzała się mu uważniej. Przypomniała sobie szalone wydarzenia z poprzedniej nocy. Uderzenie w głowę, światła samochodu, kierowcę, stół z martwą staruszką. Prosektorium. Zimna gruda strachu znów rosła jej w podbrzuszu. Ale szybko opanowała lęk.

- Kim pan jest?

- Przerabialiśmy to wczorajszej nocy – powiedział mężczyzna niechętnym głosem. – Nazywam się Jerzy Baczyński. Prowadzę zakład pogrzebowy. Przy moim domu na Wierzbowej. Wczoraj wsiadła pani do mojego samochodu. Z rozbitą głową. Nie chciała pani by panią zabrać do szpitala. A ja, wie pani, nieco wypiłem i też nie chciałem spotkać się z milicją. Teraz, po okrągłym stole, już nie są tak wyrozumiali dla pijanych za kierownicą. Zszyłem pani ranę i dałem zastrzyk uspokajający. Mam chorą matkę. Czasami też je dostaje, gdy robi się agresywna. Właśnie zawiozłem ją na Węgielną. Do zakładu, wie pani, potem wypiłem.

Słuchała go, nie bardzo wierząc w takie zrządzenie losu.

- Normalnie, gdyby nie to, że sprawia pani tak miłe wrażenie, i że potrzebowała pani pomocy, i że ja wypiłem... to nigdy ... no wie pani ... zawiózłbym panią do szpitala i zgłosił sprawę milicji.

Plątał się, ale wyglądał na człowieka szczerego.

- Uważam jednak, że powinna pani pójść na pogotowie. Może mieć pani pękniętą kość. Albo uszkodzenia w mózgu. Albo jakiegoś krwiaka. Od tego się umiera. Wkładałem do trumien takie przypadki. Aha, i jakiś prawdziwy lekarz powinien panią zbadać. Ja potrafię jedynie zrobić zastrzyk i pozszywać.

Musiała mieć dziwny wyraz twarzy, bo Baczyński potarł skronie, zmęczonym ruchem przestraszonego człowieka.

- Tam są pani rzeczy. Dobrze by jednak było, aby ktoś pani przywiózł nowe, bo te są całe we krwi. I we błocie. Wie pani...

Milczała wpatrując się w niego dalej.

- Niech pani odpocznie, ile potrzebuje. W korytarzu jest telefon, gdyby chciała pani gdzieś zadzwonić. Pewnie rodzina się o panią martwi. Albo, no wie pani...

Wzruszył kościstymi ramionami.

- Zostawię panią samą. Gdyby coś było trzeba, niech pani woła.

Wyszedł, nim do jej poobijanej głowy dotarło, co tak naprawdę wydarzyło się wczorajszej nocy. Baczyński miał rację. Głowa bolała ją niemiłosiernie, a zapach jedzenia powodował odruch wymiotny. W lewym uchu szumiało jej dziwnie. Nawet miała wrażenie, że słyszy jakiś słaby, kobiecy szept. Coś, co brzmiało jak: dziewięć i pięć.



WSZYSCY

Od rana zanosiło się na burzę. Silny wiatr zrywał z konarów resztki wielobarwnych, jesiennych liści. Wiało tak, że aż na ulicach wirowały śmieci. Plastykowe torby, niczym stada industrialnych duchów, szalały po mieście. Wiatr wyrywał ludziom parasolki, łamał druty, zrzucał nakrycia z głów.

Pani Aniela postanowiła skrócić sobie drogę do domu z cmentarza przez zapuszczony park okalający ogródki działkowe. Wysiadła z autobusu i zamiast ruszyć ulicą, pomiędzy starymi kamienicami przy Częstochowskiej i Wrocławskiej, ruszyła zapuszczonymi chaszczami. Zaoszczędziłaby w ten sposób z trzysta metrów, a zarośla dawały jej zdaniem idealną osłonę przed wietrzyskiem.

Sto metrów dalej krzyk pani Anieli Krzywej słyszeli nawet mieszkańcy Częstochowskiej.

W niespełna godzinę później na miejscu była policja.

- Nie ma wątpliwości – solidnych gabarytów mundurowy trzymał czapkę, którą chciał porwać wiatr. – Mamy w Mieście seryjnego zabójcę.

- Trzeba ustalić tożsamość zamordowanego mężczyzny.

- Z tym nie będzie problemu – powiedział badający miejsce znalezienia zwłok inny policjant. – Znaleźliśmy to w pobliżu.

Dowód osobisty był podniszczony i mokry. Nie obawiając się o ślady ze względu na gumowe rękawiczki oficer badający miejsce znalezienia ciała spojrzał na zdjęcie.

- To jego – pokiwał głową rozpoznając fotografię. – Bez najmniejszej wątpliwości, nawet biorąc pod uwagę obrażenia twarzy.

- Cezary Lwowski – przeczytał. – Zameldowany na Węglowej 13. Hej! To chyba tak samo jak ten pierwszy, tak?

- Nie wiem, obywatelu poruczniku.

- Obywatelu – żachnął się oficer. – Wyście chyba Lubiński nie zauważyli, że PeErElu już nie ma. Teraz to ja jestem, pan porucznik.

Oficer schował dowód do foliowej torebki. Spojrzał na podpadniętego podkomendnego.

- Więc, kapralu Lubiński, wy zawiadomicie rodzinę. Osobiście. I delikatnie. Bez szczegółów. Zrozumiano?!

- Tak jest, panie poruczniku.

- Jebana patologia – rzucił oficer patrząc w kierunku krzaków, gdzie odnaleziono trupa. – Pijaki, kurwy, meliniarze i złodzieje. Cała ta Węgielna, Rzeźnicza, Towarowa i okolice. A teraz ktoś tam za bardzo polubił drut kolczasty – pokręcił głową. – Za dawnych czasów, kazałbym ZOMO napierdalać pałami, aż by sami mi wydali mordercę. A teraz, jasna cholera, demokracja jest i z obywatelami trzeba grzecznie. Taki psi los.
 
Armiel jest offline  
Stary 27-02-2012, 20:02   #50
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
koprodukcja z Liliel i Harardem

Tereska doszła jako tako do siebie, przyłożyła nawet starań aby nie wyglądać jak ostatnie nieszczęście choć nie była pewna efektów. Blada cera, lekko podkrążone oczy, pozostałość opuchlizny na wardze, niedogojony siniec, a teraz jak wisienka na torcie całości dopełniał opatrunek na czole.
Wolnym krokiem dowlekła się do mieszkania Gawrona, gdzie - jak dowiedziała się po rozmowie telefonicznej koczował Hirek i Patryk. Zapukała wygładzając włosy jakby miało pomóc to jej wyglądać korzystniej.

Gawron otworzył drzwi gwałtownym ruchem, jakby szykował się na przyjęcie tłumu wieśniaków z widłami. Gdyby nie to, że drzwi otwierały się do środka, do obrażeń Tereski dołączyłby właśnie złamany nos. Na widok przyjaciółki na dłuższą chwilę odjęło mu mowę.
- Alleluja, kurwa. - wybełkotał w końcu i chwiejnie cofnął się w tył. - Właź, poka się Hirkowi bo mi się tu zaraz posra z nerwów.

Tereska weszła do środka siląc się na wymuszony uśmiech.
- Hej brat - uniosła rękę w geście powitania i tak jak stała, w płaszczu i kozakach, opadła na kuchenne krzesło. - Wybacz za wczoraj. Pewnie się denerwowałeś. Denerwowaliście - sprostowała przenosząc wzrok na Gawrona. - Głupio wyszło, chyba wpadłam w jakiś szok czy coś. Totalnie mi odbiło. Pewnie przez tą krew. No i w łeb dostałam zdrowo - wskazała na opatrunek. - Dwanaście szwów.

- Ja pierdolę - Patryk pokręcił głową z niedowierzaniem. Postawił przed Tereską kubek z gorącą kawą, obrzydliwą, o zapachu żużlu, specjalność zakładu. Sam mrucząc coś pod nosem wrócił do przedpokoju i zaczął mocować się z zabytkowymi zamkami.

- Kurwa mać! - Hirek zwlókł się z tapczanu, nie zważając na pulsujący łeb. - Denerwowaliśmy się?! Tereska na litość boską, gdzie ty byłaś? Dlaczego nie zaczekałaś na mnie tylko wpakowałaś się... dlaczego nie dałaś znać. Pół nocy żeśmy... Po szpitalach, po mieście...
Klął i wrzeszczał ale już po kilku sekundach po tym jak zaczął się nakręcać, siostra tkwiła duszona w niedźwiedzim uścisku. Dopiero po chwili Hirek wypuścił ją i zaczął się przyglądać opuchniętej ranie.
- Jak się czujesz? Jadłaś coś, blada jesteś jak śmierć. - Powoli ręce mu się przestawały trząść a do głosu zaczął dochodzić mały skurwiel w jego skacowanej głowie. Właśnie zaczynał walić w gong podpięty do systemu nerwowego, tak że ćmienie i łupanie we łbie przesłaniało większość innych bodźców. Hirek usiadł w końcu koło siostry - Kurwa, wykituję przez ciebie Tereska na zawał. Jak boga kocham, myślałem że zwariuję. Najpierw... i jeszcze ta historia z Czubkiem, on ciągle przecież łazi po ulicach. No gdzieżeś była?
- Hirek, weź się uspokój, dobra? - Teresa wstala od stołu, dość już rozgarnięta, zdjęła płaszcz, buty i wyciągnęła się po całej długości kuchennej ławy. - Mówię ci, że to moja wina. Byłam w szoku, przez to uderzenie, nie? Zaćmiło mnie, gwiazdy przed oczami. Toatalna abstrakcja. Pojawił się ten człowiek, a ja mu nawrzucałam, że nie chcę żadnej milicji, że nie chcę składać zeznań... I chyba przeze mnie spanikował. Narobiłam rabanu... Zabrał mnie do siebie. Pozszywał. O czym tu gadać? Wyszłam na jakąś histeryczkę. Aż mi wstyd. Nawet Paweł spanikował, że mnie tyle nie ma. Myślał, że mnie zamordowali i zgwałcili. Był w takich nerwach. On mnie jednak kocha, wiecie? Popłakał się jak stanęłam w drzwiach. To takie dziwne.... Łzy mu się lały jak dziecku. - Teresa wysupłała z kieszeni papierosa i odpaliła ze zwieszoną obojętną głową.. - Jakie to wszystko chore.... Moje całe życie... jest... - chwila milczenia przeciągała się w nieskończoność. - ...chore. - to była nadmierna, jak na Tereskę wylewność. Zeskoczyła z krzesełka, przysiadła na parapecie nie patrząc na chłopaków, podciągnęła kolana pod brodę zagapiwszy się na rozrzażony koniec papierosa. - Gawron, nalej mi wódki, co? Setkę, nie więcej. Co by mnie od środka rozgrzała. Jakoś mi zimno.

- A ja muszę wpaść kiedyś tam do was - Hirek poruszył się niespokojnie i spuścił łeb po czym podrapał się po nieogolonym policzku. - Wiesz, było dość nerwowo i …
Pewnie obite gęby jego i Pawła dość szybko skojarzy więc wolał sam się przyznać.
- Zdenerwowałem się, wystraszyliśmy Antka. Kiepsko wyszło - powiedział smętnie, kiedy Gawron szukał jeszcze resztek jakiejś gorzały z wczoraj. - Ale uczciwie ostrzegam, jeszcze raz mi wykręcisz taki numer i osobiście cię uduszę. Od zmysłów odchodziliśmy. No i... przygotuj jakieś szybkie wytłumaczenie - łypnął na nią spod oka. - Bo reklamy ci narobiłem we wszystkich szpitalach, zaczynając od tego twojego. Na razie wie tylko cieć na bramie i dyżurny konował, no ale przecież rozgadają zaraz.

- Ważne, że wszystko dobrze się zakończyło - Tereska chyba chciała już uciąć temat. - Po prostu będę się trzymała z dala od Przemysłowej i tyle. Kłopoty zdają się imać głównie tego miejsca.

- No i git - Patryk wręczył Teresce kieliszek z zawartością dna jakichś trzech butelek. - To może teraz mi jedno z drugim łaskawie wyjaśni, po cholerę żeście tam w ogóle po nocy poleźli?

- Przejść się - Tereska odwróciła wzrok od Gawrona bo nie lubiła mu łgać w żywe oczy. No ale przecież prawdy mu nie powie. Dla odwrócenia uwagi przechyliła kieliszek i wlała hurtem do gardła. - Wiesz, że tam gdzie mieszkam nie da się normalnie porozmawiać. No to wyszliśmy, gadaliśmy... Aż pod wiaduktem dostałam w łeb kamieniem. Ot, cała opowieść.
- Gawron, to wszystko jest jakieś popieprzone dokumentnie. Ja pobiegłem na wiadukt by zajebać tego gnoja co kamieniem rzucił, Nikogo tam nie było, a sprawdzałem dobrze. Tylko Słowik ze swoją bandą pijaczków, ale oni nie mogli tego zrobić. Nie daliby rady. - Hirek też patrzył po kątach.

- Wiecie co, naprawdę wystarczyłoby krótkie "pieprz się Gawron, gówno cię to obchodzi". Czy wy sami słyszycie jak pierdolicie? - Gawron wykonał jakiś niezidentyfikowany gest, mało nie tracąc przy tym równowagi, chyba był nieco bardziej pijany, niż się początkowo wydawał. - Zresztą faktycznie, na dobrą sprawę chuj mnie obchodzi po co, ale... Spacer? Na cholerną Przemysłową? O północy? Kurwa, gdzie wyście mieli mózgi?! Andrzej się, kurwa, jeszcze dobrze nie rozłożył. Tamten skurwiel nadal gania po mieście! Ja naprawdę muszę wam wszystkim wyjaśniać z osobna?! Kurwa, jak dzieci! I co ty mi tu Hirek próbujesz wcisnąć? Że się kamień sam rzucił? Że jakiś czarodziejski? Opętany? Kurwa, czy w tym tygodniu całemu miastu odpierdoliło? -zakończył wrzaski niemal refleksyjnym tonem i opadł na krzesło. Oddychał ciężko patrząc to na jedno, to na drugie, wzrokiem, jakby rodzeństwo Bułek było dwójką szczeniaków, które właśnie napaskudziły mu na dywan.

- Masz rację Patryk - przytaknęła Teresa. - To było nieodpowiedzialne i niebezpieczne. - Przez chwilę czuła się dziwnie jakby zamienili się rolami. Przecież to ona była zawsze tą odpowiedzialną a nie Gawron. No i miała większe od niego doświadczenie w moralizowaniu. - To nie był przypadek - w zamyśleniu pokręciła głową. - Kamień się sam nie rzucił kiedy rozwalił mi przednią szybę i o mało nie rozbiłam malucha. A tym bardziej nie rzucił się sam drugi raz. Chłopaki, ja myślę... - podniosła na nich poważne spojrzenie - że ktoś chce mnie zabić.

Hirek milczał ze spuszczonym łbem, ciągle oglądając ceratę na Gawronim stole.
- Nic ci nie próbuję wcisnąć - burknął w końcu. - Mówię jak było. Popytam jeszcze Słowika, niech stracę, dam mu z patyka. Niech myśli,może coś sobie przypomni.
Spojrzał na siostrę, szukając u niej potwierdzenia.
- Na przypadek to mi już nie wygląda - pokiwał głową - jutro zabiorę cię na komisariat. To już nie są żarty, Tereska. Nikt nie wiedział, którędy pojedziesz maluchem i... nikt nie wiedział, że pójdziemy na spacer, ktoś więc łazi na tobą.
Racjonalny umysł nie dopuszczał innych rozwiązań, choć w tyle głowy aż się kłębiło od narastającego strachu.
- Nie idę na policję - w jej głosie zabrzmiał znajomy upór. - Poszłam do nich po wypadku w maluchu. Nikt nie potraktował mnie poważnie. Poza tym... - wyglądała jakby miała jeszcze coś dopowiedzieć ale skończyła na typowo kobiecym. - Nie i koniec.

Patryk zgarnął kawę zrobioną dla Tereski i dwoma łykami opróżnił kubek do połowy.

- Nie świruj. Nawet jak cię zleją, to lepiej żeby mieli w papierach, że coś się działo. Nie będą potem pierdolić, że nie wiedzieli. Chuj wie, co się tak naprawdę dzieje. Może chcą zabić ciebie. Może chcą zabić Baśkę. Może chcą zabić nas wszystkich, a może po prostu nam wszystkim odpierdala. Obstawiam to ostatnie, ale na wszelki wypadek wbijcie sobie do łbów, że po dwudziestej drugiej siedzicie na dupie w domu. I nie ma że "bo chciałam pogadać", że "ja tylko do piwnicy", że "bo mnie mąż nie kocha". To nie są, kurwa, żarty. Jak nie możesz wysiedzieć z Cichym, co mnie akurat ni chuja nie dziwi, to siedź z dzieciakiem tu, albo u Hirka, albo se pokój wynajmij, ale zapomnij, kurwa, o szwendaniu się po mieście. Godzina milicyjna jak za najlepszych lat Jaruzela. Dotarło?! - skończył na stojąco, znów nieco zbyt obszernie gestykulując. - Aha, Hirek, za patyka Słowik gotowy sobie przypomnieć, że widział jak tym kamieniem rzucała jego własna stara. Ja z nim pogadam. Wiecie, jak menel z menelem. Wy może faktycznie lepiej idźcie na gliniarnię. I pogadajcie z Baśką, ona też... powiedzmy, że kogoś widziała, może to ten sam gnój. Mnie nowy gach Zielińskiej nie wpuści teraz za próg.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 27-02-2012 o 20:08.
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172