Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2012, 22:38   #49
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Deszcz się w błoto leje smugowaty,
szyby krzyczą kroplami uderzeń,
chodnikowe poszarzały kraty
ciemną smugą deszczu błotnych zwierzeń.
I drzew czarnych ręce krzyżowane
na smużasty, perlny deszczu zaciek
z kroplociskiem się zwarły ł:uzdrgane,
z ścianą wody w stusrebrnej zapłacie.
Wypryskami z kałużastych kręgów
światy istot wyrzucone w górę,
w drogę mleczną, w długą, białą wstęgę
przebiegają tęczowatym sznurem.
Wiatr żylasty łomoce pięściami,
wiatr wyrywa pędem okna z zawias,
woła, ciągnie nas, ukrytych w domach,
nas - litery zamykane w nawias.
Rozmiotane pełnymi garściami,
przeciw ściętym huraganem różom,
pędzą, pędzą słowa nie spełnione,
myśli moje obłąkane Burzą.
Wiersz autorstwa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Burza”.



HIERONIM BUŁKA. PATRYK GAWRON

Noc spędzili na poszukiwaniu Teresy. Biegając po wszystkich czterech szpitalach w Mieście. Wszędzie patrzono na nich z typową obojętnością. Wykonywano kilka telefonów, sprawdzano dane osób, które trafiły na oddziały i odsyłano ich z kwitkiem.

Po ostatnim szpitalu zgasła w nich nadzieja. Kontrolnie wykonali jeszcze telefon do domu, ale Paweł, który odebrał, powiedział im grzecznie, żeby „spierdalali”, i że Tereska nie wróciła.

Potem ponownie sprawdzili teren wokół Przemysłowej, nie zważając na deszcz, zimno i ciemności nocy. Szukali białego poloneza, szukali samej Teresy, bez skutku. Po dłuższej jednak chwili zdali sobie sprawę z tego, że dalsze tego działania nie mają najzwyczajniej sensu. Było ich jedynie dwóch, działali po omacku, bez planu, nie mając doświadczenia w tego typu poszukiwaniach licząc na łut szczęścia, którego niestety im zabrakło.

Kiedy uświadomili sobie, że dalsze poszukiwanie nie mają sensu, że zrobili wszystko, co mogli, Hirek poczuł nagłe zmęczenie i strach. A potem wyrzuty sumienia. Bo przecież to zniknięcie, było jego winą. A jeśli... jeśli właściciel białego poloneza był człowiekiem, który cisnął kamieniem? Mordercą? Zostawił Teresę tylko na dwie minuty! Tylko na dwie minuty! Co mogło stać się przez te pieprzone sto dwadzieścia sekund! Co!

Ale jednak stało się. Stało się coś naprawdę niedobrego. Ranna Tereska był Bóg wie gdzie, z Bóg wie kim i może właśnie w tym momencie drut kolczasty ..... Boże. Kiedy o tym pomyśleli ogarniała ich czarna rozpacz.

* * *

W końcu, prawie o piątej rano, znaleźli się w mieszkaniu Gawrona. Adrenalina zeszła z nich pozostawiając tylko puste flaki. Musieli się napić, a zdobycie wódki dla Patryka o tak późnej godzinie nie było najmniejszym problemem.

W milczeniu zapijali nerwy o siostrę i przyjaciółkę. Zapijali wódką, bez zakąszania. Zapijali strach, zapijali złe myśli i złe przeczucia, a Hirek zapijał wyrzuty sumienia. Bali się. Obaj się bali. Nadal cicha kamienica i przytłumione odgłosy z dalszych regionów dzielnicy dodawały tym lękom doskonałej pożywki.

- Kurwa – powiedział cicho Hirek.

- Kurwa – powtórzył za nim Patryk.

Teraz – chociaż obaj byli nieco na bakier z religią i Bogiem – pozostało już chyba tylko się modlić.

Dochodziła prawie ósma, kiedy skończył się im alkohol.



BASIA ZIELIŃSKA

Noce są najgorsze. Ciemność zdaje się być wtedy władczynią wszystkiego. Bezwzględną królową, która uwielbia budzić strach u swoich poddanych.
Po rozmowie z Patrykiem Basia, paradoksalnie, poczuła się lepiej. To, że jej kolega z podwórka też coś widział, mimo stanu upojenia alkoholowego, w jakiś chory sposób działało na nią kojąco.

Spojrzała na szafę, z której we śnie wypełzał Andrzej i zadrżała. Nie chciała patrzeć na mebel zasypiając, więc odwróciła się do niego plecami. Ale to nie pomogło. Wręcz przeciwnie. Nie widząc szafy wyobraźnia podsuwała dziewczynie obrazy uchylających się drzwi, krwi wylewającej się ze środka i Czubka wypełzającego ze środka z ustami owiniętymi drutem kolczastym.

W końcu, sama nie wiedząc kiedy, zasnęła.

Śniła. Dziwny sen.

W tym śnie znalazła się w pustym kościele. Pustym i ciemnym kościele przy ulicy Bogurodzicy. Nie było w nim nikogo, a na ołtarzu paliło się jedynie kilka świec. Basia szła po zimnej posadzce, czując chłód kamienia pod bosymi stopami.

I wtedy usłyszała cichy jęk. Dochodził od strony ołtarza. Podeszła bliżej, chociaż serce biło jej w szalonym rytmie. Świece zapłonęły gwałtowniej, na ścianach zatańczyły dziwaczne cienie.

Jęk rozbrzmiał głośniej i Basia bez trudu zlokalizowała jego źródło. Potężny krzyż wiszący nad ołtarzem. W rzeczywistości na krzyżu rzeźbiarz uwiecznił cierpiącego Jezusa Chrystusa, ale tutaj ... we śnie ... na krzyżu konał Andrzej Czuba.

Okrwawiona twarz kolegi zwróciła się w stronę Basi. Oczy rozszerzyły się w męczarniach. Chciał krzyczeć, ale oplatał go drut kolczasty, który zaciskał się coraz mocniej i mocniej, aż w końcu chłopak został rozczłonkowany w rozbryzgach krwi. Krwawe ochłapy trudnych do zidentyfikowania kawałków ciała opadły na podłogę pod krzyżem.

I wtedy ktoś złapał Basię za ramię. Zabolało.

Basia odwróciła się gwałtownie i stanęła oko w oko z księdzem Janem Kolińskim.

- Nie powinno cię tutaj być – powiedział duchowny, a Basia z przerażeniem zauważyła, że jego oczy są dwiema pozbawionymi gałek okrwawionymi jamami.

- Nie powinno – powiedział ksiądz ponownie. – To nie miejsce dla nieświadomych prawdy dzieci.

- Aquila in coronam. Sanguinem. Mortem. – słowa te dobiegły do Barbary Zielińskiej z boku. Obejrzała się przestraszona, bo coś w tonie głosu było przerażająco znajomego.

I ujrzała prześladowcę z pociągu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Uśmiechał się szyderczo, a w rękach trzymał .... spory kawałek drutu kolczastego. Jak garotę.

Postąpił krok w jej stronę, potem drugi i kolejny, aż w końcu zaczął biec.

- Uciekaj, dziecko – krzyknął ksiądz Jan i wtedy się obudziła.

Nie krzyczała, ale prześcieradło było splątane i mokre od potu. Za oknem już było jasno. Zegar wskazywał godzinę siódmą piętnaście.



GRZEGORZ WICHROWICZ

Szpital w Żeromskim, dyżurny szpital w Mieście, był stosunkowo niedaleko miejsca zamieszkania Grześka. Przynajmniej tyle dobrego. Co więcej, na izbie przyjęć nie było zbyt wielu ludzi i po pół godzinie Wichrowicz siedział już na zabiegowym stole, a znudzona pielęgniarka zakładała mu szwy. Lekarz, który go przyjął, w tym samym czasie jadł kanapkę z salcesonem, sądząc po zapachu, jaki wypełnił gabinet.

- Niewielkie stłuczenie, kolego – powiedział, kiedy pielęgniarka skończyła zabieg. – Do wesela się zagoi.

- Mogę zostać na noc na obserwacji. – Grzesiek bał się opuszczać szpital. Bał się tego, co czeka na zewnętrz. – Mogę mieć wstrząs mózgu.

- To tylko guz i trochę krwi, panie młody – niechętnym tonem burknął lekarz. – A szpitalne łóżka są potrzebne na ciężkie przypadki. Nie na takie zadrapanka. Rozumie pan.

- Może przynajmniej prześwietlicie mi czaszkę? – nalegał.

- Panie. Rentgen w nocy nieczynny. Rano pan przyjdź, jak się pan, panie, martwisz. Pani Bożenko. Następnego niech pani nam daje.

- Panie doktorze – pielęgniarka najwyraźniej popierała Grzegorza, lub też zrobił na niej pozytywne wrażenie.

- Następny, pani Bożenko – lekarz był jednak nieubłagany.

Grzegorz opuścił gabinet. Nie miał ani sił, ani ochoty się awanturować.

Złapał taksówkę pod szpitalem. Nie miał wyjścia. Pojechał do rodziców.


* * *


Po dłuższych wyjaśnieniach, co robi tutaj w środku nocy, dodatkowo z opatrunkiem na głowie, rodzice w końcu dali mu spokój. Leżał na łóżku polowym i przyglądał się szaremu sufitowi, próbując zasnąć. Jednak wspomnienie tej przerażającej napaści nie chciało go opuścić. Pytania kłębiły się w jego głowie, niczym żmije w legowisku. Miał juz własną teorię. Teraz jedynie potrzebował księdza, który by ją potwierdził. Tak. To wydawał się być dobry plan.

Zasnął, sam nie wiedział kiedy.

Obudziła go cisza. Głucha, złowroga, przerażająca cisza. Nie słyszał Agnieszki, która zasypiała w tym samym pokoju. Nie słyszał głuchych odgłosów z nie tak przecież odległego dworca. Nic. Jakby nagle ogłuchł.

Przez chwilę Grzegorz przeraził się, że to jakiś uraz po rozbiciu głowy. Że faktycznie stracił słuch. Ale nie!

Usłyszał coś w końcu. Usłyszał jakiś dźwięk. Coś, niczym gulgotanie.

Otworzył oczy, czując, że będzie tego żałował.

I wtedy zobaczył kogoś, stojącego w rogu pokoju.

- Grzeeeesłek – niewyraźny, bełkotliwy jęk opuścił czyjeś usta. – Dzieeewięćććććććć i pięęęęććććć – jękliwe, złowróżbne zawodzenie.

To nie był Czubek! To był Czarek Lwowski. Wynurzył się z kąta. Twarz oplatał mu drut kolczasty, jedna ręka była okrwawionym kikutem, drugą – owiniętą drutem kolczastym – wyciągał w stronę Grzegorza.

- Pooomóżżżż miiiiiii – zawodziło widmo.

Ale nim Grzesiek coś przedsięwziął obudził go dzwonek budzika.

- Śpij jeszcze – to była Agnieszka. – Ja muszę iść do pracy.

- W sobotę?

- Taki zawód.

- I tak pospałam dłużej, niż zwykle. Jest ósma trzydzieści. Odpoczywaj, Grzesiek. Nie ma sensu, byś wstawał. Mama zrobi ci śniadanie.



WANDA JAWORSKA

Została sama w mieszkaniu. Marcin i matka pojechali na dworzec.

Był wczesny poranek, odrobinę po ósmej, a ona nie mogła spać. Czuła jakiś wewnętrzny niepokój, czy też raczej strach. Doskonale jej znane mieszkanie wydawało się być mimo dnia jakoś odmienione. Złowrogie, mroczne, jakby nawiedzone.

Nagle buczenie lodówki wydało się Wandzi niepokojące. Szczekanie psa u sąsiadów złowróżbne. Czyżby faktycznie miała gorączkę? Skąd do głowy przychodziły jej takie myśli.

Ubrała się i zjadła śniadanie, przygotowane jej przez mamę. Spojrzała z pewną obawą w stronę feralnego okna, ale poza widokiem ulicy nic więcej nie widziała. Podeszła ostrożnie do szyby przyglądając się jej z uwagą, jakby w ten sposób chciała przełamać strach, jakiego doświadczyła wczorajszego wieczora, lub zobaczyć coś, co wyjaśniłoby zagadkę twarzy w szybie. Niestety. Nic takiego nie znalazła.

Już chciała odejść od okna, kiedy pod gubiącym liście drzewem na ulicy zobaczyła znajomą postać. To był jej ojciec. Stał tam, w dole, z twarzą bladą czy wręcz siną, w zbyt lekkim płaszczu, jak na panującą aurę. Stał tam, po drugiej stronie ulicy. Stał tam, samotny, niczym bolesne wspomnienie. Chyba nawet zauważył ją w oknie. Przysięgłaby, że tak, bo uśmiechnął się do niej i zaczął iść w stronę bramy.

Za późno zobaczył samochód. Kierowca za późno zauważył wychodzącego zza drzewa pieszego. Pisk hamulców, jazgot kół na śliskiej powierzchni, a potem głuchy odgłos uderzenia ciała o blachy samochodu dotarły do uszu Wandy, mimo zamkniętych okien.

Widziała, jak jej ojciec znika pod kołami zielonego poloneza. Widziała, jak samochód przyśpiesza, nabiera prędkości i odjeżdża z miejsca wypadku. Widziała też ciało w ubłoconym prochowcu leżące nieruchomo na środku ulicy.



TERESA BUŁKA – CICHA

Teresa podciągnęła pod nos kołdrę i na moment wstrzymała oddech. W drzwiach stał siwiejący mężczyzna, który trzymał w rękach tacę z parującym jedzeniem. Odstawił ją na nocną szafkę i pochylił się nad kobietą dotykając opatrunku na jej głowie.

- Dobrze pani spała?

Przyjrzała się mu uważniej. Przypomniała sobie szalone wydarzenia z poprzedniej nocy. Uderzenie w głowę, światła samochodu, kierowcę, stół z martwą staruszką. Prosektorium. Zimna gruda strachu znów rosła jej w podbrzuszu. Ale szybko opanowała lęk.

- Kim pan jest?

- Przerabialiśmy to wczorajszej nocy – powiedział mężczyzna niechętnym głosem. – Nazywam się Jerzy Baczyński. Prowadzę zakład pogrzebowy. Przy moim domu na Wierzbowej. Wczoraj wsiadła pani do mojego samochodu. Z rozbitą głową. Nie chciała pani by panią zabrać do szpitala. A ja, wie pani, nieco wypiłem i też nie chciałem spotkać się z milicją. Teraz, po okrągłym stole, już nie są tak wyrozumiali dla pijanych za kierownicą. Zszyłem pani ranę i dałem zastrzyk uspokajający. Mam chorą matkę. Czasami też je dostaje, gdy robi się agresywna. Właśnie zawiozłem ją na Węgielną. Do zakładu, wie pani, potem wypiłem.

Słuchała go, nie bardzo wierząc w takie zrządzenie losu.

- Normalnie, gdyby nie to, że sprawia pani tak miłe wrażenie, i że potrzebowała pani pomocy, i że ja wypiłem... to nigdy ... no wie pani ... zawiózłbym panią do szpitala i zgłosił sprawę milicji.

Plątał się, ale wyglądał na człowieka szczerego.

- Uważam jednak, że powinna pani pójść na pogotowie. Może mieć pani pękniętą kość. Albo uszkodzenia w mózgu. Albo jakiegoś krwiaka. Od tego się umiera. Wkładałem do trumien takie przypadki. Aha, i jakiś prawdziwy lekarz powinien panią zbadać. Ja potrafię jedynie zrobić zastrzyk i pozszywać.

Musiała mieć dziwny wyraz twarzy, bo Baczyński potarł skronie, zmęczonym ruchem przestraszonego człowieka.

- Tam są pani rzeczy. Dobrze by jednak było, aby ktoś pani przywiózł nowe, bo te są całe we krwi. I we błocie. Wie pani...

Milczała wpatrując się w niego dalej.

- Niech pani odpocznie, ile potrzebuje. W korytarzu jest telefon, gdyby chciała pani gdzieś zadzwonić. Pewnie rodzina się o panią martwi. Albo, no wie pani...

Wzruszył kościstymi ramionami.

- Zostawię panią samą. Gdyby coś było trzeba, niech pani woła.

Wyszedł, nim do jej poobijanej głowy dotarło, co tak naprawdę wydarzyło się wczorajszej nocy. Baczyński miał rację. Głowa bolała ją niemiłosiernie, a zapach jedzenia powodował odruch wymiotny. W lewym uchu szumiało jej dziwnie. Nawet miała wrażenie, że słyszy jakiś słaby, kobiecy szept. Coś, co brzmiało jak: dziewięć i pięć.



WSZYSCY

Od rana zanosiło się na burzę. Silny wiatr zrywał z konarów resztki wielobarwnych, jesiennych liści. Wiało tak, że aż na ulicach wirowały śmieci. Plastykowe torby, niczym stada industrialnych duchów, szalały po mieście. Wiatr wyrywał ludziom parasolki, łamał druty, zrzucał nakrycia z głów.

Pani Aniela postanowiła skrócić sobie drogę do domu z cmentarza przez zapuszczony park okalający ogródki działkowe. Wysiadła z autobusu i zamiast ruszyć ulicą, pomiędzy starymi kamienicami przy Częstochowskiej i Wrocławskiej, ruszyła zapuszczonymi chaszczami. Zaoszczędziłaby w ten sposób z trzysta metrów, a zarośla dawały jej zdaniem idealną osłonę przed wietrzyskiem.

Sto metrów dalej krzyk pani Anieli Krzywej słyszeli nawet mieszkańcy Częstochowskiej.

W niespełna godzinę później na miejscu była policja.

- Nie ma wątpliwości – solidnych gabarytów mundurowy trzymał czapkę, którą chciał porwać wiatr. – Mamy w Mieście seryjnego zabójcę.

- Trzeba ustalić tożsamość zamordowanego mężczyzny.

- Z tym nie będzie problemu – powiedział badający miejsce znalezienia zwłok inny policjant. – Znaleźliśmy to w pobliżu.

Dowód osobisty był podniszczony i mokry. Nie obawiając się o ślady ze względu na gumowe rękawiczki oficer badający miejsce znalezienia ciała spojrzał na zdjęcie.

- To jego – pokiwał głową rozpoznając fotografię. – Bez najmniejszej wątpliwości, nawet biorąc pod uwagę obrażenia twarzy.

- Cezary Lwowski – przeczytał. – Zameldowany na Węglowej 13. Hej! To chyba tak samo jak ten pierwszy, tak?

- Nie wiem, obywatelu poruczniku.

- Obywatelu – żachnął się oficer. – Wyście chyba Lubiński nie zauważyli, że PeErElu już nie ma. Teraz to ja jestem, pan porucznik.

Oficer schował dowód do foliowej torebki. Spojrzał na podpadniętego podkomendnego.

- Więc, kapralu Lubiński, wy zawiadomicie rodzinę. Osobiście. I delikatnie. Bez szczegółów. Zrozumiano?!

- Tak jest, panie poruczniku.

- Jebana patologia – rzucił oficer patrząc w kierunku krzaków, gdzie odnaleziono trupa. – Pijaki, kurwy, meliniarze i złodzieje. Cała ta Węgielna, Rzeźnicza, Towarowa i okolice. A teraz ktoś tam za bardzo polubił drut kolczasty – pokręcił głową. – Za dawnych czasów, kazałbym ZOMO napierdalać pałami, aż by sami mi wydali mordercę. A teraz, jasna cholera, demokracja jest i z obywatelami trzeba grzecznie. Taki psi los.
 
Armiel jest offline