Rosalinda de Vion
Tym razem rozmowa odbywać się miała nie w gabinecie de Gotta, ale w sąsiadującym z nim pokoju prywatnym. Gdy Rosalinda przybyła, Lambert leżał w niedbałej pozie na otomanie przykryty wzorzystym indiańskim kocem. Ubrany był w rozchełstaną koszulę, spod której widać było wychudłą, pokrytą pomarszczoną skórą pierś. Obok łóżka siedział de Wig, pisząc jakiś list. Na pojawienie się damy Sekretarz powstał.
- Audiencja odbędzie się – rzekł –
Mimo mych obiekcji ze względu na znaczne zmęczenie Jego Ekscelencji. - Ludwiku, opuść nas już – Lambert odczekał, aż ten wyjdzie
– Naprawdę, w dniu, w którym, będę potrzebował niańki, palnę sobie w łeb. Choćby po to, by Ludwik nie zajął się tą rolą. To najlepszy sekretarz, jakiego można sobie wyobrazić, ale czasem doprowadza mnie do furii. Już wiem! Zmieniłem zdanie: wpierw palnę w łeb jemu, potem sobie!
Zmęczone oblicze Wicekróla rozjaśnił uśmiech.
- Ale proszę usiąść. Chętnie znalazłem dla pani czas. Akurat czasu zdaję się mieć coraz mniej, więc pora go maksymalnie wykorzystywać. Proszę wybaczyć – zatoczył wokoło ręką –
okoliczności, ale rzeczywiście stan tego spróchniałego truchła, które zwykło być moim ciałem, jest nad wyraz marny i nie zachęca do jego pielęgnacji. Obiecuję na własnym pogrzebie wyglądać bardziej stosownie!
Paradoksalnie zdrożne żarty ze śmierci zdawały się dodawać mu życia.
- Pora jednak zakończyć żarty. Pani Rosalinda de Vion, znana jako lojalna przyjaciółka młodego króla! Gdy moi szpiedzy donieśli o pani spodziewanym przybyciu, czekałem chwili, by z panią porozmawiać. Proszę pytać i rozglądać się do woli, nie mam wobec króla tajemnic, poza tymi, które dobrze ukryłem. Wybrała pani nie wyruszać wraz z grupą, którą zebrałem, rozumiem to. W czym chciała pani być pomocna? Robin de Briosse
Panna Robin przechadzała się po porcie. Nadchodził wczesny wieczór i spotkać można było wracających z pól farmerów, rzemieślników zamykających warsztaty i matki zaganiające dziatwę do domu. Obawy młodej kobiety nie potwierdziły się i na niebie nie pojawił się żaden ślad latających małp. Gdy tak szła z zadartą głową…
- Oj! A czego to świeżynka tak się włóczy? – krzyknął blondwłosy chłopak siedzący na płocie.
Było ich trzech. Najmłodszy blondyn, dzieciak, wyrostek ledwo, zręczny i gadatliwy. Średni, czarnowłosy, pucułowaty, o wielkich kułakach, uśmiechnięty tępawo. I najstarszy – w wieku Robin – wysoki, chudy, w wielkiej czapce z futra skunksa i z myśliwską strzelbą na ramieniu – milczący i z nieobecnym wyrazem twarzy.
- No, czołem, młoda – kontynuował dzieciak. –
Ty to jesteś z tego statku, co przypłynął? Ja jestem Pete, to jest Czarny, a to Cichy Jim. Idziemy się pokręcić. Jak poprosisz, to ci pokażemy, co jest fajnego do roboty w Port Hope!