Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2012, 20:58   #9
chaoswsad
 
Reputacja: 1 chaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie cośchaoswsad ma w sobie coś
Właśnie kolejna z świszczących strzał chybiła tarczy i poleciała w głąb lasu, zmuszając ćwiczącego śmiałka do podreptania w jej kierunku. Tak to już jest. Będąc kiepskim w szermierce, możesz dostać po łbie od drewnianej kukły treningowej. Źle jeżdżąc konno, spadniesz i pogruchotasz sobie kości. Brzdękoląc na mandolinie niewyćwiczonymi paluchami, najpewniej zarobisz w zęby od doprowadzonego do pasji sąsiada. Urok treningu łucznictwa w lesie to chodzenie. Chodzenie, chodzenie, chodzenie. No chyba, że masz talent i od razu jakby.. mniej nie trafiasz. Marcel wybitnie go nie miał. Leniwie wlókł się w stronę pocisku, znużony ciągłymi marszami w te i z powrotem. Miał już dość, siedzieli tu od rana. A raczej jego brat siedział. On stał i strzelał, oczywiście w przerwach, kiedy nie musiał łazić po strzały. Wykrzywiał się co chwilę na twarzy, pokazując niezadowolenie i stękając szczeniacko:
- Jakie to strzelanie jest głupie!
- Ile jeszcze mam to ćwiczyć?
- Już mi się nie chce i tak się tego nie nauczę!

Cóż, normalnie takie odzywki nie zostałyby bez echa. Sprawa była postawiona jasno, młody miał się nauczyć trafiać do celu i tyle. Rafael nie zamierzał do końca życia sam nadstawiać karku, żeby mieli co włożyć do garnka. Teraz jednak, starszy brat nie zwracał zbyt wiele uwagi na ćwiczącego i na to, co gówniarz mówił. Był pochłonięty czymś zupełnie innym, czymś co naprawdę kochał. Po raz kolejny zapomniał na chwilę o życiu, śmierci i całym tym śmierdzącym padole. Nie wiedział czy to urojenie, czy może jakaś magiczna siła. Czuł jakby sama natura zapraszała go do podzielenia się swoim pięknem. Nagle zwykły, jesionowy pień, o który się opierał, zaczął wydawać się wygodniejszym. Suche poszycie, na którym siedział stało się miękkie niczym najdroższa pierzyna. Było cudownie. Szumiące liście ocierały się o siebie w rytmicznym tańcu. Tajemnicze odgłosy dochodzące z głębi puszczy, śpiew ptaków, splot pisków i porykiwań układały się w jeden spokojny ton. Rafael obserwował barwy traw, kształty krzewów i malownicze konfiguracje konarów w wyższych partiach drzew. Czuł lekką woń zachodniego, rześkiego wiatru, mieszającą się z zapachem mchu i kory sosnowej. Całe piękno lasu grało w jego wyobraźni niczym jedna mistyczna melodia, która pozwalała odetchnąć, dawała ukojenie i przenosiła do świata marzeń.
Myśliwy przymykał co chwilę oczy, - Spokojnie Marcel, ręka trochę wyżej. – powtarzając cicho. Przyjemnie i pożytecznie, mógłby tak spędzić cały dzień. Niestety była to cisza przed burzą.

***

Całą drogę do młyna klął w myślach. Na sołtysa. Na los. Na to przeklęte uczucie, że wszystkie jego starania poszły na marne. Bo niby co miał teraz zrobić? Wyczarować jedzenie na zimę? Ostatniego zająca ustrzelił jakieś pięć dni temu. Rok był wyjątkowo lichy dla myśliwych i nie wyglądało na to, że nagle Chauntea łaskawiej na nich spojrzy.
- Szlag by to! – syknął na głos z wściekłością, kopiąc napotkany kamień. Ojciec Rafaela poświęcił swoje życie, by go uratować. Od tamtego momentu młodzieniec starał się zastępować go w zdobywaniu pożywienia dla rodziny. Poprzysiągł sobie, że o nich zadba i teraz to na nim spoczywała ta odpowiedzialność. Dobrze o tym wiedział. Czuł to brzemię za każdym razem, gdy obawiał się, by nie chybić w ich potencjalny obiad. O ile na polowania miał jakiś wpływ, to niestety na drugie ważne źródło ich zapasów – karawanę Damiela, zdawał się być bezradnym. A przecież oddali wszystkie skóry i łuki, tak jak zawsze. Tak jak zawsze to racje zboża ze wschodnich ziem miały im pomóc przetrwać zimę. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw.

Gdy dochodził do młyna, szaleńczy gniew, jaki go ogarnął, zdawał się przechodzić w rezygnacje. Jednak tuż po wejściu do środka coś zaświtało mu w głowie. ~ Ale tłum.. ~ pomyślał, a jego bystry umysł już zaczął łączyć fakty. Iskra nadziei wisiała w powietrzu. Nie przeszkadzała mu mokra podłoga ani lekki zaduch jaki panował. Czekał tylko na to, co powie Sven.

Powiedział. Ba, nawet to, na co Rafael liczył. Tylko czemu tak, jakby nie do końca go to ucieszyło? Strach? Niepewność? Nie wiedział. Nie myślał o tym. Zgłosił się jako jeden z pierwszych. Nie zdziwił się, że został wybrany. W końcu idą w dzicz, a on spędził tam pół życia.
– Wchodzę w to – szepnął do Svena, kiedy ten przechodził obok, po czym uśmiechnął się porozumiewawczo, tak jak by chciał powiedzieć: „Stary brachu, mnie się nie pozbędziesz.” W głębi ducha nie przepadał ze Svenem. Ich pierwsze spotkanie nie było dla niego zbyt fortunne, szczególnie w niektórych miejscach na twarzy i na brzuchu. Lata mijały, niektórzy zaczęli Rafaela lubić, także największy chojrak go dość polubił. No, w każdym razie nie częstował go już pięściami, ale poza wspólnym wypiciem piwa, czy krótką, infantylną rozmową o pannach nigdy nic więcej ich nie łączyło.

***

Prawie, że biegł do domu, przypominając sobie nerwowo gdzie leżą rzeczy, które planował zabrać. ~ Torba.. zapasowe ubranie.. jeszcze jakaś lina.. ~ Będzie musiał dzisiaj drugi raz pokonać tę trasę. A co ze snem? Przydałoby się, żeby był wypoczęty przed podróżą. Z drugiej strony to kawał drogi, będzie mógł się co najwyżej zdrzemnąć. A jak zaśpi? Lepiej być tam przed czasem i ewentualnie spróbować odpocząć na miejscu. Chociaż oczywiście nie będzie to zbyt bezpieczne. Trzeba było to wszystko dobrze rozegrać. Zupełnie jak na polowaniu, rozsądne przygotowanie kluczem do sukcesu. W osadzie pobiegł jeszcze do Coena. Miał nadzieję, że przyjaciel też pójdzie szukać karawany, w końcu w konwoju brał udział łowca, który przygarnął go do siebie po śmierci rodziców. Nie zastał Coena. Akurat teraz zapadł się gdzieś pod ziemię. W młynie też go nie było, ale to akurat Rafaela nie dziwiło. Coen stronił od ludzi, w przeciwieństwie do niego. Trudno, oby tylko dowiedział się jakoś o wyprawie. Teraz Rafael myślał już tylko o sobie. Było dość późno, spodziewał się, że wszyscy będą spali. Starał się powoli otwierać stare drzwi, lecz te jak zwykle głośno zaskrzypiały. Spojrzał na łóżka po lewej stronie izby. Rodzeństwo spało.
– Jesteśmy zgubieni – zapłakał cicho znany mu głos. Przy małym stoliku siedziała na taborecie ich matka, z drewnianym kubkiem w ręku i starą, turkusową chustą męża na kolanach. Rafael wpatrywał się w nią przez chwilę, nie wiedząc co ma powiedzieć. Spuścił wzrok i zamknął delikatnie drzwi, które znów radośnie zaskrzypiały. Powiedzieć jej? Niby po co? On sam nie dowierzał, że coś im się uda odnaleźć i czy chociaż przeżyją tę wyprawę. Co dopiero ona. A może zrozumie?
– Słyszałaś, że sołtys nie chce nikogo wysłać? – zaczął.
– Nie dziwię mu się, on sobie poradzi. Potrzebuje ludzi tutaj, żeby pilnowali go w zimie. – odpowiedziała po chwili, z wyraźną nutą pretensji i niemocy.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie starczy nam jedzenia.. Zwierzyna pouciekała z tych lasów, nie dam rady wyżywić nas wszystkich. – kontynuował. Sharlet milczała. Patrzyła ślepo w okno i robiła wrażenie, jakby nie dotarły do niej słowa syna. Rafael już miał coś powiedzieć, kiedy drewniany kubek spadł na ziemię, a w powietrzu rozniosła się woń alkoholu. Sharlet rozpłakała się, zasłaniając twarz dłońmi. Rafael usłyszał szmery dochodzące z łóżek. Nie spali. Pewnie przysłuchiwali się ich rozmowie. Przykucnął obok matki i złapał jej spracowaną rękę.
– Posłuchaj, nie zostawię tak tego. Nie pozwolę nam umrzeć z głodu, rozumiesz? Idę z innymi szukać karawany. – powiedział ciepło, zaznaczając stanowczo ostatnie zdanie. Sharlet odsłoniła zapłakane oblicze i spojrzała głęboko w oczy syna. To po niej je odziedziczył. Takie same dwa szmaragdowe słońca spadły na młodzieńca, niczym wszechwiedzący sędzia ludzkiego sumienia. Opierał się chwilę temu spojrzeniu, wytężając całe swe siły, ale w końcu nie wytrzymał i spuścił wzrok.
– Tak, boję się. Każdy się boi, ale idzie nas wielu. Wiem, że ty też się będziesz bała, ale już postanowiłem. Ojciec zrobiłby to samo. Powiedziałem ci to, żebyś wiedziała, że idę z myślą o was. Że nie odchodzę szukać nowego domu. Idę znaleźć karawanę i wrócić tu ze zbożem. Pamiętajcie o tym. Gdybym nie wrócił musicie prosić stryja o pomoc. Marcel może już polować, nauczyłem go wszystkiego. – przerwał na chwilę, by złapać oddech.
– Synu.. – jęknęła cicho Sharlet i rzuciła się w objęcia Rafaela. Przez chwilę poczuł jej wilgotny policzek na swoim.
– Nie musisz iść. Harold nam pomoże, nie jest taki. Ja.. ja będę więcej pracowała. Tytusa już straciłam, nie chce stracić ciebie. – powiedziała szeptem, zawodząc co chwila. Chyba nigdy nie rozmawiał w taki sposób z matką. Zawsze traktował ją z dystansem, jako kogoś, o kogo ma dbać. Była obiektem jego „dziękczynienia” wobec poświęcenia ojca, podobnie zresztą jak rodzeństwo. Teraz zdał sobie sprawę, jak dużo dla niej znaczył. Ochłonął i wziął parę oddechów. ~ Opanuj się ~ ponaglił się w myślach.
– Wiesz, że to niemożliwe. – pokiwał głową z subtelnym uśmiechem. Powoli wstał, podnosząc kubek i kładąc go na stole.
– Stryj na pewno wam pomoże. W trójkę będziecie mieli większe szanse. – dodał, zdając sobie sprawę, jak strasznie to dla niej musiało brzmieć. Zaczął się pakować. Sharlet z początku nadal próbowała go odwieźć od tego pomysłu. Jednak wystarczył jeden moment. Te parę sekund, gdy cała niepewność zniknęła z jego serca. Spojrzał wtedy na nią, nie wypowiadając słowa. Zrozumiała. Też nic nie powiedziała. Wzięła chustę Tytusa i założyła mu na szyję. Po raz pierwszy tego wieczoru wydała się nie być smutna, lecz.. dumna. Spakowała mu do torby trochę wędzonego mięsa i suchego pieczywa. Gdy był już gotowy poprosił ją jeszcze o ostatnią rzecz. Oczywiście o milczenie. Obiecała, że nic nie powie i wytłumaczy rodzeństwu. Miał nadzieję, że wytłumaczy skutecznie. Pożegnania nie było. Powiedzieli sobie dzisiaj tyle, że nie było potrzeby mówić więcej. Młodzieniec wyszedł, a stare drzwi kolejny raz zaskrzypiały z pełną okazałością.

Ledwo opuścił Zewnętrzną Osadę a dziwna niepewność wróciła. Rozglądał się nerwowo po osłoniętym nocą poboczu. Przecież przechodził tędy tyle razy. Coś go męczyło, coś nie dawało mu spokoju. Próbował to zdusić, zmuszał się by stłamsić swoje uczucia twardymi argumentami, jakie dyktował mu rozum. Na nic zdały się te starania. Uświadomił sobie, że najzwyczajniej się zląkł. Czego? Nie był to lęk przed niepowodzeniem czy trudnościami w odnalezieniu karawany. Jak nigdy dotąd, mimo codziennego ryzyka, przestraszył się śmierci. Tak, przyznał się sobie do tego. Ta świadomość, że zawiodła grupa najmężniejszych, znacznie bardziej doświadczonych od niego ludzi, sprawiała, że nogi, wiedzione głosem serca, jakby same chciały zawrócić. ~ Nie, nie mogę. Muszę tak zrobić. ~ pokrzepiał się, przyspieszając kroku. Kiedy dotarł do Viseny nadal było ciemno, a oczy kleiły mu się jak rybia skóra. I co teraz? Musiał się przespać, choćby na godzinę. Idąc, pomyślał o dwóch możliwościach. Albo wkradnie się przez palisadę i znajdzie w wiosce jakąś otwartą stodołę z miękkim sianem. Albo pójdzie pod młyn, znajdzie wygodne krzaki i położy się opatulony kocem. Stał teraz przed wysokim, kolczastym murem z pniaków i rozważał oba pomysły. Nie wyobrażał sobie siebie wchodzącego w takim stanie na palisadę. Z drugiej strony spanie pod młynem, biorąc pod uwagę, że zjawi się tam Sven też nie będzie zbyt rozsądne. A jak ta cała wyprawa to tylko żart i obudzi się pływając w Wartce? Był taki wyczerpany, że jego umysł podsuwał mu różne scenariusze. W końcu zdecydował się na palisadę. Szybko wyciągnął linę z hakiem, którą znalazł w schowku pod podłogą, zamachnął się i wykonał rzut. Stukot metalu o belkę i szybki unik przed spadającym haczyskiem trochę go otrzeźwił. Zaklął. Spróbował ponownie. Jakoś się trzymało. Właśnie kombinował, jak przełożyć wszystkie rzeczy, kiedy wpadło mu do głowy, że przecież może pójść do stajni stryja Harolda. Któraś z jego kuzynek na pewno pójdzie przed świtem nakarmić panujący tam zwierzyniec, więc go zbudzi. Ustaliwszy tak ważny szczegół, czym prędzej przedostał się na drugą stronę. W wiosce było pusto. ~ Dobrze ~ pomyślał. Stryj miał duże domostwo i pokaźną stajnię w południowej części Viseny, nie było daleko. Maszerując, jedyną rzeczą o której myślał, było to, by iść jak najszybciej. Jego głowa balansowała na wszystkie strony, podczas gdy sztywny tułów i spięte nogi pracowały ostatkiem sił. Machał rękami jak oszalały, próbując podświadomie przyspieszyć tempa. Wyglądał naprawdę śmiesznie, a wszystko przez brak snu. Z wejściem do stajni nie miał większych problemów. Szybko usypał sobie łoże i momentalnie odpłynął z źdźbłami siana przy twarzy. ~ Nareszcie ~

***

- Wstawaj! Kimżeś jest?! Czego tu... Rafael? To ty? – wrzeszczała jedna z córek Harolda. Rafael dobrze nie pamiętał ich imiom. To była Zelda.. albo Felda. Przestała mierzyć w niego widłami, ale dopiero kiedy odwrócił twarz w jej stronę.
- Co tu robisz? Czemu nie wszedłeś do środka? – pytała, będąc naprawdę mocno zdziwioną.
- Co.. hm.. czekaj.. mm... A, tak. Już świta? Dziękuję ci… kuzynko. Muszę się zbierać. – wymamrotał zaspany. Błyskawicznie podniósł swoje rzeczy i wybiegł ze stajni.
- Nie mów nic stryjowi! – zawołał na koniec i mrugnął okiem do dziewczyny. Ta chyba zupełnie nie zrozumiała zaistniałej sytuacji, w każdym razie nie próbowała go zatrzymać. Rafael nie wiedział ile spał, ale na pewno nie było to wiele. Nadal czuł duże zmęczenie, ale teraz waga sprawy trzymała go na nogach. Rozglądając się czy nikt go nie obserwuje, zmierzał truchtem do palisady. ~ Dzień dobry ~ nie wiedząc czemu przywitał w myślach, pokonany już dzisiaj płot. Tym razem musiał być dyskretniejszy. Starał się jak mógł, by cicho zahaczyć linę. Ze skutkiem było już gorzej, ale koniec końców znalazł się na zewnątrz. Po drodze do młyna wyciągnął kromkę suchego chleba i kawałek wędzonego zająca. Może jak coś zje, będzie miał więcej siły. Z daleka widział, że pod młynem kręci się już parę osób. ~ Czerwona chusta.. ~ - skojarzył wyróżniający się w oddali element. To musiał być Etrom – „Zaraźnik”. Zbliżając się dalej dostrzegł postawnego mężczyznę, noszącego na głowie charakterystycznie zawijany materiał. No i ten kostur. Tak, to Solmyr wypatruje kolejnych.
~ Lutnia? ~ - zdziwił się z początku, ale zrozumiał, gdy zobaczył Fernasa. Resztę również poznał bez trudu. Tylko dlaczego stali tam w szóstkę? Czy aby na pewno zdążył się tak wcześnie zebrać? Zaniepokoiło go to. Zauważył też, że nie ma Svena – kolejna niepokojąca wiadomość. Cóż, nie zamierzał dać po sobie niczego znać. Zwłaszcza, że obecni pod młynem już prowadzili niezbyt spokojne dyskusje, co usłyszał dochodząc do nich. Trzeba było zrobić dobre wrażenie. Otworzył nieco szerzej oczy, by nie wyglądały na zaspane. Szedł w kierunku stojącego najbliżej Solmyra, starając się wykrzesać z siebie w miarę normalny wyraz twarzy.
 

Ostatnio edytowane przez chaoswsad : 23-02-2012 o 21:51.
chaoswsad jest offline