Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2012, 01:29   #35
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
- Widzę, że nie tylko ty masz na koncie różne grzeszki młodości – tchnęła jej drwiącym głosem wprost do ucha Starucha.

Lady Sylvia widać była Margaret bliższa, niż ta mogłaby się tego spodziewać i z pewnością bliższa, niż by sobie tego życzyła. Maggie zamknęła drzwi cicho, tak, by spleceni w uścisku kochankowie nie zorientowali się, że był jeszcze jeden, mimowolny świadek ich uniesień.

Nie było sprawą Meg, cóż pchnęło gospodynię w objęcia tego młodzieńca, oprócz oczywistej rządzy. Nie jej sprawą były również relacje między państwem Etherington. A te, z tego co zdążyła się zorientować, były nie najlepsze.

Jednej rzeczy nie mogła jednak małżonce Sir Hawarda odmówić. Właściwie dwóch. Po pierwsze nieprzemijającej z wiekiem urody, po drugie – niestety – głupoty, skoro zdecydowała się na igraszki z kochankiem w domu pełnym gości. Pani Twisleton była ciekawa tylko jednego. Kiedy wybuchnie jakaś afera związana z tym młodzianem? Bo, że w końcu wybuchnie, tego była pewna.

***

Z początku polowanie zapowiadało się niemiłosiernie nudno. Panowie ze strzelbami uganiali się po lesie za zwierzyną. Panie na polanie oddawały się ploteczkom przy herbatce i ciasteczkach.


Margaret niewiele się w tych rozmowach udzielała. Jakoś ten aspekt życia kobiet z wyższych sfer nigdy specjalnie jej nie pociągał. Owszem, gdyby zechciała, pewnie wydobyłaby z pamięci kilka co smaczniejszych kąsków dla złaknionych nowinek uszu zgromadzonych kobiet. Ale, w przeciwieństwie do większości z nich, ceniła sobie dyskrecję. I nie tylko dlatego, że sama niejedno miała do ukrycia. Pod tym względem raczej nie różniła się od pozostałych uczestniczek pikniku. Każda, bez wyjątku, miała coś na sumieniu, jakąś wstydliwą tajemnicę, której wyjawienie nadszarpnęłoby jej dobre imię. Jedyne czym między sobą się różniły to skala, ale dla samego zjawiska nie miało to większego znaczenia.

Jak się okazało, wcale nie musiała długo czekać na ową awanturę. Wśród strzałów oddawanych, jak można by się spodziewać, w zwierzynę, rozległ się nagle przeraźliwy wrzask. Siedzące do tej pory na kocach panie zerwały się na równe nogi. Po chwili do ich uszu dobiegły kolejne krzyki, wśród uczestników polowania bez wątpienia wybuchła jakaś kłótnia. Gdy dotarły do polujących padł kolejny strzał, tym razem ostatni, oddany przez Sir Rogera dla poskromienia nerwów.

Wśród zgromadzonych znalazło się dwóch młodzieńców, przedstawionych im jako Timothy Dirac i Peter Brown, syn sąsiada gospodarzy i jego kuzyn. Jednego z nich Meg rozpoznała, to właśnie jego widziała dziś rano w jadalni razem z gospodynią. Było to ciekawe, zważywszy, że Sylvia Etherington zachwalała go, jako idealnego kandydata na swego zięcia.

Szybko okazało się, co było powodem całego zamieszania. Jeden z młodzieńców – pan Dirac – przypadkowo ranił sir Howarda. Nic wielkiego, raptem draśnięcie, nie mniej jednak w świetle zdarzeń, jakich świadkiem dziś rano była pani Twisleton, trudno jej było uwierzyć w brak złej woli ze strony młodziana. Swoje przemyślenia zostawiła jednak dla siebie. Takimi oskarżeniami należało szafować oszczędnie, nawet jeśli nie były zupełnie bezpodstawne.

Ethernington, nie mogąc rozładować złości na winowajcy, odepchnął pomocną dłoń żony i pognał w siną dal na swym wierzchowcu. Polowanie dobiegło końca.

W drodze powrotnej nie komentowano zdarzenia z udziałem pana na Oaskpark i dwóch młodzianów, przynajmniej nie na głos i w większej grupie. Tak jakby ten wstydliwy incydent w ogóle się nie wydarzył. I faktycznie, gdyby nie przepiękny krwiak wykwitający na twarzy pana Browna i zadrapania na dłoniach dżentelmów, którzy brali udział w rozdzielaniu walczących, oraz gdyby nie fakt nieobecności ich gospodarza, można by odnieść wrażenie, że nic się nie stało.

Po przekroczeniu progu okazałego domostwa gospodarzy, goście rozpierzchli się jakoś. Nikt nie zainteresował się faktem, czy Sir Howard dotarł do domu oraz czy ktoś opatrzył jego – niewielką wprawdzie, ale jednak – ranę. Nikt, z wyjątkiem Margaret.

Nie musiała długo szukać, by znaleźć pana i władcę na Oaskpark. Wystarczyło trochę podpytać służbę. Etherington zjawił się jakiś czas przed nimi, był mocno wzburzony i zaplamiony krwią. Ani słowem nie odezwał się do nikogo, tylko zamkną się w swoim gabinecie. To znaczy, nie do końca było wiadomo, czy zamknął się faktycznie na klucz, czy jedynie przymknął drzwi, bowiem mając na uwadze rozdrażnienie chlebodawcy nikt z pracowników nie usiłował do pomieszczenia zaglądać.

Meg doskonale rozumiała pokojówki i lokaja, jednak w przeciwieństwie do nich nie musiała się obawiać, że w przypływie złości Sir Howard ją wyrzuci. Poprosiła więc w kuchni o tacę, miskę z ciepłą wodą, czysty ręcznik oraz bandaże, a gdy je otrzymała, pomaszerowała do gabinetu pana domu.


Gabinet Howarda Etheringtona nie różnił się wiele od tego, jaki w West Littleton urządził sobie William. Były tam dwie ściany po sufit zapełnione oprawionymi w skórę książkami, były meble z egzotycznego drewna i obite skórą fotele. W przeciwieństwie jednak do królestwa Twisletona, tutaj panował pedantyczny niemal porządek. Książki stały na półkach w idealnych rzędach, poukładane alfabetycznie, notatniki na biurku wszystkie jeden na drugim w równym stosie, obok w szeregu pieczęcie, suszka, kałamarz i pióro.

Margaret zapukała grzecznie, a nie uzyskawszy odpowiedzi weszła. Sir Etherington siedział przy oknie, tuż obok barku, nieodłącznego elementu gabinetu każdego szanującego się dżentelmena i dopijał kieliszek koniaku. Mężczyzna siedział wpatrzony w krajobraz, milczący. Nie odwrócił się, tak jak by nie zauważył jej obecności, lub bardziej – ostentacyjnie udawał, że jej nie zauważył, bowiem niemożliwością było, by nie dosłyszał pukania, otwierania drzwi, a teraz jej kroków.

- Pomyślałam, że ktoś powinien pana opatrzyć – odezwała się wreszcie zupełnie nie zrażona jego obojętnością.

Maggie podeszła do biurka i postawiła na nim tacę. Starszy mężczyzna w dalszym ciągu milczał uparcie. Być może liczył na to, że jego oziębłość ją odstraszy. Próżne jego nadzieje.

- Długo zamierza pan udawać, że mnie nie słyszy? – zagadnęła po jakimś czasie raźno, tak jak by pytała o pogodę. –Zapewniam pana, że potrafię być cierpliwa. Od dziesięciu lat jestem żoną Williama, a to nie jest człowiek, u którego szybko można wyegzekwować spełnienie swych próśb.
- Liczyłem, że poczuje się pani urażona i da mi święty spokój – mruknął tak cicho, że prawie niedosłyszalnie. – W sumie dalej na to liczę.
- Uroczy z pana rozmówca, dawno takiego nie miałam – zaśmiała się podchodząc do fotela, który zajmował.
- Niechże się pani ode mnie odczepi! – fuknął po raz pierwszy odwracając głowę w jej stronę. W jego oczach czaiły się resztki rozbudzonej jakiś czas temu furii.
- A pan niech się nie zachowuje jak mój sześcioletni syn, który na złość guwernantce omal nie odmroził sobie uszu. No już, bez dyskusji, proszę mi pokazać to zranione ucho.

Wyciągnęła rękę w jego stronę, on automatycznie odsunął się, jak by bał się, że jej dotyk parzy.

- Panie Etherington – zacmokała ze słabo udawaną dezaprobatą. – Taki silny i mądry mężczyzna, a nie pozwala sobie pomóc. Obiecuję, że kiedy opatrzę pana ucho, wyjdę, by dać panu ów upragniony, święty spokój
- Widzę, że nie zamierza pani ustąpić – westchnął raczej dla samego efektu niż faktycznie z żalu.

W głosie mężczyzny nie było już owej złości sprzed chwili. Wręcz przeciwnie, był nawet nieco rozbawiony. Być może troska oraz komplementy, jakie prawiła mu, bądź co bądź dobre dwa razy młodsza od niego i całkiem niebrzydka zresztą, kobieta, miło łechtały jego męskie ego.

- Obawiam się, że ma pan rację – przytaknęła z uśmiechem. - To co? Zgadza się pan?
- A mam wybór? – zapytał mężczyzna czysto retorycznie, po czym przesunął się razem z fotelem tak, by miała wygodniejszy dostęp i więcej światła.

Margaret przystawiła sobie tacę z potrzebnymi rzeczami bliżej i zabrała się do pracy. Najpierw ciepłą wodą zmyła krew, która zakrzepła we włosach, w uchu i na szyi. Po obmyciu okazało się, że wbrew znacznej ilości krwi, rana była niewielka, ledwo draśniecie. Tak to jednak bywało z urazami głowy, ranka niewielka, a krwi tyle, co z zarzynanego wieprza.

Sir Howard cierpliwie i w milczeniu poddawał się tym zabiegom. Nawet specjalnie nie krzywił się, gdy dotykała, zwykle bardzo wrażliwych, brzegów rany. Oparł się wygodnie o fotel i w skupieniu czekał na koniec operacji.

- Nieszczęśliwy wypadek – zagadnęła Meg odkładając na bok czerwony od krwi ręcznik.
- Raczej głupota tego… - dotąd spokojny Etherington syknął wściekle. Ledwo brakowało, by potoczył pianę z ust. – …szczyla .
- Cóż – zawiesiła głos – jestem pewna, że pan Dirac nie zrobił tego naumyślnie. Zresztą… młodość ma swoje prawa, zwłaszcza do błędów.

Sama się sobie dziwiła, że wypowiedziała te słowa. Wszak wiekiem bliżej jej było do owego pana Timothy’ego niż do swego rozmówcy. Z jakiegoś jednak powodu zaczynała się solidaryzować z Sir Howardem, choć przecież dzieliła ich przepaść i to nie tylko wiekowa.

Może po prostu żal jej go było, ofiary nieszczęśliwego wypadku. Miał przecież prawo się wściekać. Postrzał, nawet tak niegroźny, jak ten, to nic przyjemnego. A może było to efektem sceny, jakiej mimowolnym świadkiem stała się dziś rano w jadalni.

Czy mężczyzna zdawał sobie sprawę z romansu żony? Z jednej strony oczywistą odpowiedzią było, że nie. Z drugiej jednak… nie raz i nie dwa słyszało się plotki o żonie pokornie znoszącej zdrady męża dla obrony dobrego imienia rodziny. Wiadomo przecież, że rozwód to skandal nad skandale. W tym przypadku mogło być podobnie. Mogło być też tak, że sir Howard domyślał się stanu rzeczy, jednak lady Sylvia nigdy otwarcie nie dała mu powodów do wątpliwości. I póki żadne z nich nie powiedziało tego głośno, mogli żyć w tej obłudzie. Zresztą… przecież Etherington nie byłby pierwszym mężem w takiej sytuacji. Z pewnością nie byłby też ostatnim.

Skończywszy mycie rany Margaret zabrała się za bandażowanie. Zanim jednak do tego doszła, podeszła do barku i sięgnęła po pierwszy lepszy trunek, jaki jej się nawinął. Nie zabrała ze sobą z kuchni żadnego alkoholu, a czymś jednak ranę trzeba było odkazić. Whiskey, czy inny koniak nadawały się do tego równie dobrze, co gorzałka.

Nim pacjent zdążył zaprotestować, nalała odrobinę cieczy na bandaż i przyłożyła do ucha. Sir Howard syknął cicho. Teraz pozostało już tylko obandażowanie urażonego miejsca. Kiedy i ta czynność została zakończona, Meg zebrała rzeczy, które ze sobą przyniosła i bez słowa wyszła z gabinetu. Tak, jak obiecała.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline