Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-12-2011, 16:29   #31
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Szlafrok Julii powiewał za arystokratką jak skrzydła barwnego motyla. Obok Aoife, która pomimo skromnej, zielonej sukni jaką podarowała jej panna Darlington nadal nie wyglądała jak tak zwana porządna kobieta - widok był niesamowity.

Za oknem pojawiła się blada sugestia świtu.
- Wpół do siódmej - odpowiedziała Irlandka na rzucone w biegu pytanie. - Jakbyś skończyła katolicką szkółkę, też by cię co rano budziło wspomnienie siostry porządkowej. Twoja zielona wróżka przyszła i do mnie... tędy, idziemy do pokoju... panicza - ostatnie słowo wymówiła z głębokim przekąsem. - Twoja zielona wróżka powiedziała mi, że mój kraj będzie wolny. Ale nie będę w nim żyła. Za to ty będziesz. Z jakąś kobietą. Mówiłaś do niej: Siobhan. Miała jasne włosy i plamy farby na fartuchu. Chyba malarka, nieważne. Jestem szczęśliwa, że cię poznałam, Julio.

I pośrodku korytarza Aoife zatrzymała się i objęła mocno pannę Darlington, stała tak długo, tak że służba pędząca do swych porannych zajęć musiała przeciskać się obok nich.
Julia, mocno jeszcze oszołomiona tą nieludzką godziną, odwzajemniła uścisk Irlandki. Trwały w tej pozie naprawdę długo ale panna Darlington wyglądała jakby przysnęła na moment na ramieniu Aoife albo, co dziwniejsze, spijała ukradkiem zapach jej włosów. Wreszcie wymruczała jak zadowolona kotka wylegująca się na zapiecku:
- Ja też się cieszę.

- No dobra, starczy tych zboczeństw - Irlandka obróciła się szybko, ale nie dość szybko by ukryć zwilgotniałe oczy. - Chodź, pokażę ci kandydata na obiekt twojej wizji. Podpytałam służbę i znalazłam blondynka.

Położyła dłoń na drewnie nad zamkiem drzwi.
- Żelazo, odstąp od żelaza, drewno odejdź od drewna - wyszeptała i drzwi uchyliły się ze skrzypieniem.

Julia postąpiła krok do przodu i niemal wyrżnęła na podłogę, potykając się w ciemnościach o zbudowany z klocków zamek. Szły dalej cichutko, trzymając się za ręce i popsykując na siebie nawzajem, pod ich stopami chrzęściły miażdżone bezlitośnie ołowiane żołnierzyki. Na łóżku pod oknem drzemał chłopiec, jasna czupryna wystawała spod kołdry.

- Pchnę go głębiej w sen. Zdejmij kołdrę i przyjrzyj się naszemu paniczowi - Aoife przyklękła przy wezgłowiu i pogładziła chłopca po skroni. Skinęła Julii, a ta odchyliła kołdrę.

- To nie ten. Podobny, owszem. Ale tamten miał dziesięć lat, ten jest dużo starszy.
- Tak też sobie pomyślałam. On ma szesnaście. Rozejrzyj się, Julio... Masz brata. Co robił w wieku 16 lat? Śmiem wątpić, że bawił się żołnierzykami jak ten tutaj. Raczej kombinował, jak się dostać pod babską kieckę, co nie?
- Może po prostu chłopak jest infantylny? - Julia mimochodem pogładziła śpiącego po jasnych kosmykach. - Myślisz, że odziedziczył zdolności po ojcu? Może... to jakaś zaszyfrowana wiadomość? Może coś mu się przytrafiło gdy miał dziesięć lat i teraz widmo tego zdarzenia znów nad nim zawisło? Albo... - wskoczyła na detektywistyczny ton od którego bez wyjątku rozbłyskały jej oczy - Może trafił tam przez przypadek? Podróżuje poprzez sny?

Aoife myślała przez moment, jak powiedzieć, żeby nie powiedzieć. Wreszcie skapitulowała. Julia ze swoją pasją do rozwiązywania zagadek i tak domyśli się prędzej czy później.

- Jesteś z Kultu, wy tańczycie z czasem, na pewno widziałaś takie przypadki. Ciało słucha mijającego czasu, ale duch się opiera i w świecie za zasłoną pomarszczona babina staje się ponętną młódką. Czasami działa w drugą stronę. Byłam kiedyś na święcie u szkockich Werben. Ofiarę składał chłopak może dwunastoletni, ale gdy przeszliśmy w świat duchów, obok mnie stał starzec. To jest jedna z tych rzeczy, które się po prostu zdarzają... wiedźmom i czarownikom. To więcej niż możliwe, że chłopak jest taki jak my. Większość dzieci starego piernika jest, a reszta ma chociaż szczątkowe zdolności... - urwała, gdy Julia na nią spojrzała. - Przeprowadziłam wnikliwe studia rodzinne, te tam... gagiczne - wytłumaczyła mądrym tonem. - Wiesz, jestem przekonana, że nic mu się nie stało, kiedy miał 10 lat. Służba dużo wie. Smarkacza wychowywała francuska bona, Stéphanie. Rozmawiałam z nią rano. Ona naprawdę gówniarza kocha. Pamięta, kiedy mu się zęby wyrżnęły, kolejno, datami - Irlandka przewróciła oczami. - Stara panna bez własnej rodziny. W każdym bądź razie, pomiędzy 9 a 11 rokiem życia panicz miał dwa dramatyczne wydarzenia. Spadł z kucyka i zatruł się ostrygami.

Julia wstała poprawiając poły szlafroka.
- Musimy się mu przyjrzeć. Wypytać chłopaka przy najbliższej okazji i najlepiej nie pytać jego rodziców o zgodę. Jestem pewna, że kryje się za tym jakieś drugie dno. A chłopak jest narazie naszym jedynym punktem zaczepienia.

Aoife przygryzła paznokieć kciuka i milczała. Nagle uśmiechnęła się sprytnie i przebiegle.
- Mam! - przykryła śpiącego chłopca po sam nos. - Posłuchaj, tu w Bath ma warsztat i sklep mistrz od zegarków. Szwed czy inny Norweg, nazywa się Aaken. Cudotwórca normalnie. Robi takie wielkie zegary, a te tam kółeczka poruszają różnymi postaciami, to wygląda jak teatr, śliczne i bardzo pouczające rzeczy pokazują, te z zaplecza przynajmniej - Aoife zachichotała cichutko i znacząco. - Aaken ma artretyzm, leczyłam go zanim trafiłam do pierdla. Ja nie mogę zabrać nigdzie gówniarza, bardzo się starałam o to, żeby mnie tu znienawidzili - ale ty i James tak. Weźmiecie smarka na wycieczkę do zegarków i w międzyczasie wypytacie. Przy okazji dasz Aakenowi leki ode mnie. Nie bierz pieniędzy, jeśli będzie ci wciskał, on już mi zapłacił, ale może tego nie pamiętać, szczegóły życiowe mu umykają.
A staremu piernikowi i jego żonce możesz powiedzieć, że jedziecie wybrać dla Etheringtona prezent... Właśnie. Dowiedziałam się od kuchennych, że ten cały spęd jest dlatego, że stary pierdziel ma urodziny. Kiedy zaś ty będziesz męczyć dzieciaka, ja pójdę na spacer na miejsce wypadku i rozejrzę się. To jak, co myślisz?

- Podziwiam przejrzystość twoich myśli o tej morderczej godzinie - Julia uśmiechnęła się na słowotok Irlandki i ziewnęła przeciągle nie tylko nie tłumiąc odruchu ale nawet nie zakrywając przyzwoicie ust dłonią. Przetarła zaspane oczy i rozłożyła poddańczo ramiona. - Nie przychodzi mi nic innego do głowy jak się zgodzić. Obejrzyj miejsce wypadku a ja zabiorę szczeniaka na wycieczkę. Przypuszczam, że sir Etherington mógłby żywić obawy czy jego latorośl jest absolutnie bezpieczna w moim towarzystwie ale sądzę, że Jamesowi nie odmówi. Kiedyś byli nawet zżyci i staruszek nadal ma do niego sentyment.
Podniosła się z kolan i ostatni raz rzuciła okiem na śpiącego panicza.
- Oczywiście nie zaszkodzi abyś rozejrzała się po miejscu wypadku. Może twoje zdolności dodadzą kolejny element do naszej rozsypanej układanki. Tylko Aoife - pochyliła się nad rudowłosą i pocałowała ją w policzek. - Uważaj na siebie, dobrze? Aha, i jeszcze jedno... ten doktor. Ten przystojny, wspominałam ci. Jeśli poskładali już rannego możne warto by było zamienić z nim słówko? Choć nie sądzę by powiedział nam więcej ponad to co wyszeptała mi zielona wróżka.
Julia poprawiła poły szlafroka i wymaszerowała na korytarz.
- Doprowadzę się do porządku i najpewniej spotkamy się przy śniadaniu. Przedstawię ci Jamesa. I oczywiście wtajemniczę go w meandry naszej małej konspiracji - odwróciła się jeszcze na pięcie i puściła Irlandce oko. - Będziemy się wyśmienicie bawić. Zobaczysz.
- Jasne. To uciekamy. Tylko...uważaj, dobrze?
Wyszły cichutko z chłopięcego pokoju, a Aoife zamknęła na powrót drzwi.
 
Asenat jest offline  
Stary 27-12-2011, 23:45   #32
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Po raz kolejny otworzyła oczy nie będąc pewną, czy to jawa czy sen. Przez chwilę nawet zdawało jej się, że to nie William leży tuż obok, że to nie jego oddech czuje na szyi. Przez chwilę krótszą niż mgnienie oka zdawało jej się, że to… ktoś inny, choć równie, a może nawet bardziej, bliski. Zaraz jednak z głębia trzewi jej męża rozległo się ni to sapnięcie, ni pomruk, który spędził jej resztki snu z powiek.


Wyszła ostrożnie z pościeli, tak by go nie zbudzić. Otuliła ciało jedwabnym szlafrokiem i podeszła do okna. Różanopalca Jutrzenka dopiero weszła na nieboskłon. Margaret uśmiechnęła się do swych myśli. To określenie również pochodziło z jakiegoś wiersza, który przeczytały w młodości. Nie było to czasy bardzo odległe, wszak nie miała nawet trzydziestu wiosen, a jednak chwilami czuła, jakby całe wieki minęły od lata, które razem z Jacqueline, Louisą i Cornelią spędzała u ciotki Evelyn w - tak lubianym przez śmietankę towarzyską - Hastings. Miała wtedy ledwo 19 lat. To było ostatnie lato, jakie spędzała z siostrami. Niecały rok później była już świeżo upieczoną panią Twisleton.

William chrapnął przeciągle wyrywając ją z zamyślenia. Odruchowo odwróciła się w jego stronę. Spał spokojnie, a na jego pooranej zmarszczkami twarzy gościł delikatny uśmiech. Krucze włosy, choć naznaczone pasemkami siwizny, były nie mniej czarne niż w chwili, gdy go poznała i nie mniej czarne niż u Malcolma. Brodę również miał czarną, choć z nią czas nie obszedł się już tak łaskawie. Wyraźne kępki siwizny kontrastowały z ciemniejszym otoczeniem. Pewnie gdyby ją zgolił, mógłby uchodzić za nieco młodszego, niż był w rzeczywistości. Choć z drugiej strony skryte teraz pod zarostem zmarszczki mogłyby go dodatkowo postarzyć. William jednak nie był skłonny do takich zmian. Nosił brodę odkąd sięgał pamięcią, jak jego ojciec, dziad, a pewnie i pradziad. Denerwowało to trochę Margaret, zwłaszcza gdy zbierało mu się na czułości i przytulał się do niej drapiąc ją przy tym. Ale cóż miała zrobić? Już dawno przekonała się, że nie ma większego wpływy na męża. Zwłaszcza, gdy ten głupio się w czymś uparł.

William znowu chrapnął, Margaret odeszła od okna i zasiadła przy toaletce. Leżąca tam od wczorajszego wieczora szczotka miała zdobioną rękojeść. Dostała ją od Williama, po jego powrocie z którejś z kolejnych długich podróży, chyba do Włoch. Niby miał być to bezinteresowny prezent, w rzeczywistości mężczyzna chciał ją udobruchać, bo wyjechał na długo, choć ona stanowczo protestowała. Miała prawo, w końcu obiecał jej, że to lato dla odmiany spędzą razem. Jak zawsze obiecywał i jak zawsze okazało się, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Dla Twisletona niestety rodzina była tylko „ważna”.


Złociste długie włosy gładko poddawały się naporom szczotki. Przy każdym pociągnięciu podnosiły się lekko, by za chwilę opaść kaskadą na jej szyję. Kolejna fala wspomnień napłynęła jej do głowy. Każdego wieczora siadała przed lustrem w sypialni pozwalając matce czesać swe włosy. Matka troskliwie chwytała kolejne pasma dbając, by nie pociągnąć za mocno. Następnie zaplatała warkocz, poczynając od samego czubka głowy. Splot był ciasny i pieczołowity, tak by okiełznać wszystkie niesforne kosmyki. Nawet po śnie nie trzeba go było poprawiać, wszystko było na swoim miejscu, wystarczyło jedynie zawiązać na końcu kokardę.

Choć odcień włosów Maggie nie zmienił się nawet o ton, to jednak przed laty czupryna była bardziej bujna, warkocz sięgał aż do pasa. Teraz, po tylu porodach i przez trudy wychowania dzieci, we włosach został w jedynie blask dawnej świetności. Nie mniej jednak dalej miała się czym poszczycić. Dalej mogła i podobała się mężczyznom. Doskonale o tym wiedziała.

- A mężczyźni podobają się tobie – rozległ się cichutki, nieco chropowaty głos tuż nad jej uchem.

Stała tuż za nią. Niska, przygarbiona, o włosach spływających na plecy mleczną kaskadą. Twarz miała pooraną zmarszczkami, oczy zapadnięte, nos lekko haczykowaty. Wyciągnęła do niej swą wychudzoną, żylastą dłoń i pogładziła ją po policzku. Skórę miała chłodną i szorstką w dotyku. Dobitnie świadczyła o tym, że ciężka praca nie była jej obca.


- Nie wiem, o czym mówisz – odparła spokojnie Margaret.
- Już ty dobrze wiesz, o czym ja mówię – kobieta pogroziła jej palcem, ale figlarny uśmiech czający się w jej oczach zdecydowanie zepsuł efekt. – Przystojny ten młodzian, ten Roger – uśmiechnęła się ukazując poważne braki w uzębieniu. – Dokładnie taki, jakich lubimy. Krucze włosy, oczy jak dwa onyksy, ostre rysy i te silne dłonie. No przyznaj, że urodziwy. Mnie i tak nie oszukasz.

Gdyby Meg piła coś w tej chwili, niechybnie by się zakrztusiła z wrażenia. Po kim jak po kim, ale po Starusze nie spodziewała się takich uwag. Miała dość czasu, by poznać dokładnie każde z trzech wcieleń swego awatara. Starucha od początku uchodziła w jej oczach za ostoję życiowej mądrości i spokoju. Zawsze opanowana, wyważona w słowach i osądach. Tak bardzo różniła się od emocjonalnie nastawionej do świata Dziewicy. Czasami przywodziła na myśl starą dewotkę, zgorszoną na samo wspomnienie niektórych tematów. Tak jakby sama nigdy nie była młoda i nabuzowana hormonami. W jej przypadku to stwierdzenie miało w sobie słodką nutę ironii.

- Sir Roger może się podobać kobietom – przyznała wreszcie zdawkowo Meg, chciała coś dodać, ale Starucha nie dała jej dokończyć.
- A widzisz! Mówiłam! Ach… gdybym tak młodsza była. W twoim wieku byłam jak rumiane jabłuszko. Nic tylko schrupać.
- Doprawdy? – zaśmiała się pani Twisleton. - To ciekawe zważysz, że nigdy nie byłaś ni starsza, ni młodsza. Zwłaszcza młodsza.
- Ty mnie tu nie pouczaj – żachnęła się starowina. - Pociąg fizyczny jest mi nie mniej obcy niż jakakolwiek inna dziedzina ludzkiego życia. Zresztą, żeby nie było wątpliwości, nie ma w nim nic złego. Jest częścią waszej natury.
- Ale człowiek tym się od zwierzęcia różni, że prócz żądz ma jeszcze rozum i wolę, by nad nimi panować – zauważyła Maggie kontynuując rozczesywanie włosów. Dopiero, gdy wypowiedziała te słowa, zdała sobie sprawę, że zabrzmiały, jakby padły z ust starego, zgrzybiałego pastora.
- Dobra, dobra. Gdyby tak wszyscy ludzi panowali nad swoimi żądzami, wasz gatunek już dawno byłby na wymarciu. Żądze były w ludziach na długo przed tym, zanim pojawili się ci faceci w sukienkach i pozostaną w was na długo po tym, kiedy wreszcie się ich pozbędziecie.
- Nie miałam na myśli kazań, prędzej zwykłą, ludzką przyzwoitość – Margaret rzuciła staruszce przeciągłe spojrzenie. Cóż innego mogła w tej sytuacji zrobić?
- Przyzwoitość to złota klatka wykuta przez klechów. Ma chronić człowieka przed tym co w nim podobno najgorsze, a rzeczywistości najbardziej naturalne. Przed niczym nieskrępowaną rządzą mnożenia się na potęgę.
- Nie twierdzę, że tak nie jest – zgodziła się pani Twisleton. – Twierdzę natomiast, że mam męża – uśmiechnęła się do swych myśli, chyba sama nie mogła się nadziwić, że to z jej ust padły te słowa.
- Małżeństwo to kolejne łańcuchy pętające ludzi. Monogamia nie jest normalna. To mężczyźni wymyślili ją, by ułatwić sobie życie, by zniewolić płodność kobiety - Starucha zdawała się być głęboko przekonana o tym, że jest to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Takiej jej Maggie jeszcze nie znała.
- Znam kilka kobiet, z którymi świetnie być się dogadała, z panną Darlington na przykład – zauważyła z uśmiechem – Po okolicy krążą na jej temat różne plotki. Na przykład, że, jak to poetycko ujęłaś, zerwała owe krępujące ją złote łańcuchy i za nic ma przyzwoitość i kazania klechów.
- Nie należy mylić wyzwolenia z niekończącym się pasmem łamania zakazów - odparła Starucha, a w jej głosie dało się słyszeć nutę niechęci, może nawet pogardy. - Życie nie polega tylko na wiecznym poszukiwaniu nowych, coraz bardziej zaskakujących doznań. – Ton jej głosu wskazywał na to, że jest ona szczerze oburzona przypuszczeniem, że mogłaby się zbratać z kimś takim jak Julia Darlington. - Szkoda, że Kultyści nigdy nie potrafili tego zrozumieć.
- Nie wydaje mi się, by oni tego żałowali – zaśmiała się Meg. - Wręcz przeciwnie, mam wrażenie że świetnie się przy tym bawią.
- Zazdrościsz im? – zagadnęła Starucha z zainteresowaniem – Zazdrościsz JEJ tego wyzwolenia? – akcent postawiony na zaimek wyraźnie sugerował kogo kobieta ma na myśli. – Wystarczy jedno twoje słowo, przecież dobrze o tym wiesz.
- A ty dobrze wiesz, że i ja mam na swym koncie różne grzeszki młodości. Może nie takie spektakularne, ale jednak - Margaret spojrzała prosto w oczy staruszki. Tamta skinęła tylko głową, potwierdzając te słowa.

Z tyłu rozległo się przeciągłe chrapnięcie, a zaraz po nim sapnięcie.

- Twój pan i władca wkrótce się obudzi – zauważyła Starucha cicho. W jej głosie nie dało się nie zauważyć ironii. – Przemyśl to, co ci powiedziałam. Pociąg jest taką samą potrzebą jak głód czy pragnienie. - Rzuciła przeciągłe, pełne niechęci spojrzenie, w kierunku łoża, na którym spał William, po czym dodała – i tak jak one musi być zaspokajany.

Po chwili już jej nie było. Pani Twisleton została sama. Nie licząc, rzecz jasna, pana Twisletona zawiniętego w satynową pościel niczym w kokon.

Margaret ubrała się i opuściła sypialnię zanim jej mąż się obudził. Podążyła w kierunku jadalni mając nadzieję, że uda jej się uszczknąć kawałek chleba jeszcze przed oficjalnym śniadaniem, bowiem jedna ze wspomnianych przez Staruchę potrzeb boleśnie dawał jej się już we znaki. I bynajmniej nie było to pragnienie, ani nawet żądza.

Po drodze przyszło jej na myśl, by odszukać Sir Attenborough'a i sprawdzić, co z jego raną. Szybko jednak odrzuciła ten pomysł. Z pewnością okazja do dowiedzenia się o stan mężczyzny nadarzy się jeszcze, choćby przy śniadaniu. A przesadna troska o jego zdrowie mogłaby się wydać co najmniej dziwna.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 28-12-2011 o 00:05.
echidna jest offline  
Stary 03-02-2012, 12:46   #33
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Aoife O'Brian


Irlandka wróciła po cichu do pokoju. Oficer armii Jego Królewskie Mości jeszcze smacznie spał.
Aoife zatrzymała się na chwile przed lustrem. Mała Molly machała do niej energicznie. Coś chciała, coś pokazywała, ale Verbena za cholerę nie mogła zrozumieć o co jej chodzi. Stała zatem przed zwierciadłem, ze zdenerwowaniem przyglądająca się co też jej duchowe ja stara się pokazać. Molly też była zirytowana, dała temu wyraz pukając się kilkukrotnie w czoło. I ponownie zaczęła wymachiwać rękoma i coś krzyczeć. Aoife z całej siły wytężyła swoje zmysły, żeby móc w końcu zrozumieć o co chodzi dziewczynie po drugiej stronie lustra. Dostrzegła jakiś kształt zbliżający się do słodkiej Molly. Jakieś macki chcące ją pochwycić. Obraz nagle zafalował, rozmył się. Irlandka cofnęła się o krok i o mało co się nie wywróciła potykając się o coś co się nagle za nią zmaterializowało, a czego tam być nie powinno. Nie wywróciła się tylko dlatego, że wpadła na ów obiekt będący przyczyna utraty przez niż równowagi.
Gwałtownie się obróciła i... wpadła twarzą w nagi, męski tors.
Aoife zdążyła się co prawda już zapoznać z tą i nie tylko ta częścią ciała porucznika. Ale w świetle dziennym widziała go po raz pierwszy. Nie mniej jednak była zbyt rozzłoszczona, by podziwiać muskulaturę swego kochanka.
- Cholera jasna. - Syknęła. - Mógłbyś się tak nie skradać.
- Dzień dobry. - Rao zupełnie zignorował to co powiedziała do niego. - Mam nadzieję, że spałaś dobrze.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć Mówca Marzeń zamknął jej usta swoimi. Irlandka doskonale to znała. Poranny przypływ namiętności...

- Naprawdę ładnie ci w tej sukni. - Kilkanaście minut później porucznik Rao skomplementował Werbenę. - Pasuje ci do...
Ale Aoife już nie słuchała jego wynurzeń. Jak zahipnotyzowana przyglądała się procesowi wiązania turbanu. Najpierw jak Nath układa swoje długie, kruczoczarne włosy. Włosy, których pozazdrości mogłaby mu niejedna kobieta. Takich pięknych, zadbanych... a które z taką łatwością i zręcznością ukrył teraz pod zwojami bawełnianego materiału koloru khaki.

Margaret Twisleton


Margaret zeszła do jadalni. Już, już miała otworzyć drzwi, gdy zamarła z ręką na klamce przysłuchując się dziwnym odgłosom dochodzącym zza nich. Werbena poczęła się przysłuchiwać owym hałasom. Margaret z całego tego szumu zdołała wyłowić wypowiedziane męskim głosem “Lady Etherington”. A właściwie wydyszane. A może jej się to tylko zdawało. Tak na pewno jej się to tylko zdawało.
Pani Twistelon wyprostował się. Wygładziła suknię. Zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę i...
Nie, nie zdawało jej się. Nie przesłyszała się.
Pani Twiestelon mimowolnie stała się świadkiem zaspokajania potrzeb ciała, o których kilka minut wcześniej prawił jej awatar. W jadalni, na stole, przy otwarych drzwiach i z widzem do tego.
- Widzę, że nie tylko ty masz na koncie różne grzeszki młodości. - Margaret aż podskoczyła, gdy usłyszała tuż obok siebie głos staruchy. Drwiący do tego. Meg już nie powróciła do przyglądania się co też pani domu robi z tym młodym, jurnym byczkiem.
Pomruk zawodu wydobył się z ust awatara. Podglądactwo raczej nie leżało w naturze magini. Dlatego jedyne co mogła teraz zrobić to zamknąć dyskretnie drzwi i udać się z powrotem do sypialni. Niestety nie dane jej było zaspokoić tej konkretnej potrzeby fizjologicznej. Na przeszkodzie stanęło zaspokajanie innej potrzeby przez innych ludzi.
Obróciła się więc na pięcie i pomaszerowała do sypialni.
William jeszcze spał. Chociaż Margaret wiedział, że zaraz się obudzi. Już wielokrotnie z rana była świadkiem owej sceny. Znała ją na pamięć.
William przez sen obraca się na bok. Przesuwa nieco do przodu. Potem jeszcze trochę. Wszystko to w poszukiwaniu ciepła osoby, która zasnęła tuz obok niego. Nieznalazłszy nikogo zaczyna po omacku ręką szukać żony. I w tym momencie się budzi.
Meg ciepło uśmiechnęła się do męża, gdy ten podniósł rozespany jeszcze wzrok na nią.
- Znowu wcześnie wstałaś. - Rzekł na przywitanie z wyrzutem. - Jesteśmy przecież w gościach.
W czasie porannej toalety jak zwykle z troską w głosie wygłaszał jej pogadankę o tym, że powinna mniej się forsować i od czasu do czasu pozwolić sobie na dłuższe wylegiwanie się w łóżku. Kładąc wyraźny nacisk na “wylegiwanie się z mężem w łóżku”.



Julia Darlington


Julia cicho niczym myszka zakradła się do sypialni brata. James leżał na wznak i tempo gapił się w sufit. Panna Darlington doskonale wiedział, ze właśnie przed chwilą się obudził. Nie zamierzała jednak tracić czasu. Szybko podbiegła do łóżka i miękko wylądował na pościeli obok brata.
Młodzieniec westchnął ciężko i podniósł się podciągając kolana pod brodę. Tak, był już gotowy by przedstawić mu genialny plan obu magiń.
Kultystka ze szczegółami opisała bratu swoja podróż w przeszłość. Potem o wspólnym odkryciu jakiego dokonała z Werbeną. I na koniec przedstawiła mu plan jaki ułożyła z Irlandką.
Z początku sir Darlington nie był zachwycony, przynajmniej tyle mówiła jego twarz. Ale Julia zrzuciła to na krab snu, który nie opuścił go jeszcze całkowicie. Jednak nie musiała zbyt długo przekonywać brata. Nie musiała zbytnio tez tłumaczyć co i jak. chociaż gdy wspominała o “zielonej wróżce” James zmarszczył czoło w wyrazie troski. Jeszcze większe bruzdy pojawiły się gdy wspominała o ataku, którego była celem. To było naturalne, ze się o nią martwił. “Kochany James” pomyślała zostawiając brata samego by mógł się stosownie przebrać. Przed śniadanie miał też znaleźć sir Etherington i pomówić z nim o zabraniu młodego panicza do Bath.
Została jej chwilka czasu na doprowadzanie się do porządku. Wprawdzie szlafrok był niezwykle wygodny i ciepły,a le nawet jak na nią to byłaby zbytnia ekstrawagancja pojawienie się na śniadaniu tak ubraną. Zwłaszcza, ze nie mogła sobie pozwolić na niechęć ze strony gospodarzy w stosunku do swojej osoby.



Sir Roger Attenborough

Aisha otworzył drzwi w szlafroku. Znakiem tego dopiero co się wybudziła, było to trochę dziwne, gdyż była rannym ptaszkiem. Roger delikatnie próbował wybadać co tez może być przyczyną takiego stanu rzeczy. Wszak było to naturalne, że niepokoił się o swoją asystentkę, a w zasadzie o kogoś więcej niż asystentkę. Sieć ich wzajemnych relacji była skomplikowana, nawet bardzo. Ale nie było to to co Roger chciał roztrząsać właśnie teraz. Teraz dyplomatę interesowało co było powodem dziwnego zachowania Hinduski.
Na swoje zawoalowane pytanie otrzymał banalna odpowiedź. Krótkie stwierdzenie
“Koszmar” miało rozwiać wszelkie wątpliwości.
Attenborough usiadł w fotelu panna Rai zajęła się w tym czasie poranną toaletę.
Wzrok Rogera przykuło błoto na sandałach jego asystentki. No błoto jak błoto. Brązowa, lepka maź lepiąca się do wszystkiego z czym miała kontakt. Samo w sobie owo błoto na butach nie powinno dziwić. Ale nigdzie nie było innych śladów. A przecież powinny być. Dyplomata rozejrzał się po całym pokoju. Czyściutko. Nawet grama kurzu człowiek by nie znalazł. A tym bardziej zaschniętej ziemi.
- Gotowa. - Głos asystentki wyrwał sir Rogera z zamyślenia.
Aisha ubrała się w salwar kamiz. Dziś królowały turkusy i głębokie odcienie pomarańczu. Do tego dupatta w tej samej kolorystyce. Wszystko oczywiście bogato wyszywane złotymi nićmi. Kilka pierścieni. Kilka bransoletek. Na kostce również jedna. Europejki tak nie potrafiły.



Wszyscy


Goście schodzili się powoli do jadalni. W jednym rogu siedział pan Etherington, pułkownik Chisholm , doktor Bennett, pan Swanson i pan Cronje. Rozprawiali o czymś, ale po cichu. W drugim końcu stołu królował inspektor Hall. Otoczony wianuszkiem kobiet, głośno i niezwykle ekspresyjnie opowiadał o swojej pracy. A panie słuchały go niemal z wypiekami na twarzy. Pani Swanso co jakiś czas starała się wpłynąć na to co padało z ust żywego wcielenia Sherlocka Holmesa, ale inspektor jakoś nie zwracał na to uwagi. A panna Swanso, którą to zapewne dostojna matrona starała się uchronić przed okropieństwami tego świata, wpatrzona w policjanta jak w obrazek chłonęła jak gąbka opowieści o zbrodniarzach ujętych przez dzielnego stróża prawa.
Julia z Jamesem zajęli miejsca tak po środku, podobnie jak sir Attenborough ze swoją asystentką i udając brak zainteresowania zajęli się posiłkiem.
Pani Twisleton, po tym jak mąż zostawił ją by przysiąść się do panów, raczej nie miała większego wyboru i zasiliła grono wiernych słuchaczek inspektora. Ona jednak nie emocjonowała się tak bardzo tym wszystkim. W przeciwieństwie do innych dam z owego kółeczka.
Podobnie zresztą postąpił porucznik Rao. Irlandka, w przeciwieństwie do Angielki, przysiadła się do rodzeństwa Darlingtonów. Wszyscy w trójkę wymienili się grzecznościami i rozpoczęli cichą dyskusję.
Jedynymi, których brakowało, była siostra pani domu, cioteczka Viki i Mimi. Roger odnotował również brak panny Abercrombie. Ale chyba tylko on.
Śniadanie było... dużo spokojniejsze niż kolacja. Chociaż gospodyni obrzuciła nienawistnym spojrzeniem Irlandkę. Nienawistnym to za mało powiedziane, to była wręcz życzenie śmierci.

Margaret Twisleton i sir Roger Attenborough


Po śniadaniu, które było nudne, jeżeli je porównać z wieczerzą, większość gości wybrała się na polowanie. Nie odjechali wcale tak daleko od posiadłości, ale pan Ethernigton zapewniał, ze i tak będzie na co polować, może nie będzie to miało kłów i pazurów, ale goście nie powinni żałować.
Do tej grupy dołączyło jeszcze dwóch młodych dżentelmenów. Zostali przedstawieni jako Timothy Dirac i Peter Brown, syn sąsiada państwa Etheringtonów i jego kuzyn. Obaj mieli może z dwadzieścia pięć, może mniej lat. Obaj cieszyli się względami lady Sylivii i pewną niechęcią jej męża. Pani Twisleton, mimowolnie podsłuchując rozmowy między gospodynią a panią Swanson, mogła się dowiedzieć, że lady Etherington liczy iż młody pan Dirac wkrótce zostanie jej zięciem.
Meg mogła być jeszcze jednej rzeczy pewna co do przyszłego zięcia jej gospodarzy, to był ten sam młody człowiek, którego przyłapała dziś z lady Silivią w jadalni. Tego oczywiście gospodyni nie wyjawiła swojej przyjaciółeczce, ale oplotkować jego zalety nie omieszkały. Że przystojny. Że bogaty. Z dobrego domu. Z dobrym wykształceniem. Same superlatywy.
Do grupy polujących dołączył jeszcze pan Barry Telley. Zupełnie jakby mu nie przeszkadzało,ze jego żona leży zdjęta chorobą, a syn nie żyje. Ów dżentelmen oddała się najzwyczajniej w świecie rozrywce.

Roger tym czasem, tak jak pozostali mężczyźni otrzymał broń. A ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich uczestników polowania, Aisha też jej zażądała.
Nie trzeba było też i wcale daleko odchodzić by sobie do czegoś postrzelać. Naganiacze o to zadbali.
Pierwsze do odstrzału poszło dzikie ptactwo. Wypłoszone przez psy i ludzi stało się niezwykle łatwym celem dla myśliwych. Huk wystrzałów niósł się dalekim echem po okolicy. Panowie gratulowali sobie na wzajem doskonałych strzałów. Tylko sir Attebnorough stał ze swoją strzelbą i nie strzelał do niczego.
Ptaki po raz kolejny pojawiły się w polu widzenia. Myśliwi przygotowali się. Padł pierwszy strzał. A później po okolicy rozniósł się nieziemski wrzask zmieszany z przekleństwami.
Z początku zdezorientowani ludzie nie mogli się połapać kto się drze jak żywcem ze skóry obdzierany a nie dlaczego się tak drze. Dopiero gdy sir Etherington, trzymając się za ucho ruszył w stronę dwóch młodzieńców stało się jasne, że to on wydawał z siebie te dźwięki.
Teraz już tylko miotał przekleństwami pod adresem młodzików. A nim ci zdążyli się połapać, gospodarz był już przy nich. Jednym zdecydowanym uderzeniem kolby powalił pierwszego z brzegu na ziemię i wykrzykując nieparlamentarne słowa zamierzył się by roztrzaskać młodzieńcowi czaszkę. Na szczęście pułkownik Chisholm był szybszy. Chwyciwszy strzeblę za lufę wyrwał ją rozwścieczonemu sir Etheringtonowi.
Do akcji zaraz włączyli się pozostali dżentelmeni, gdyż uderzony młodzian wcale nie zamierzał odpuszczać.
Wrzawa podniosła się na nowo. Każdy każdego starał się przekrzyczeć udowadniając swoje racje. Ale nadal nikt nie wiedział co tak w zasadzie się stało.
Do kłócących się mężczyzn podbiegły kobiety, które do tej pory siedziały sobie spokojnie na kocach i popijały herbatkę racząc się przy tym ploteczkami i ciasteczkami.

Pojedynczy strzał uspokoił na chwilę całe to rozgorączkowane towarzystwo. To sir Roger go oddał. Chisholm skinieniem głowy podziękował dyplomacie i przystąpił do wyjaśniania sprawy.
Okazało się, że jeden z młodzieńców, Timothy Dirac, wstrzelił przypadkiem raniąc sir Hawarda. Sam poszkodowany w przypływie furii uderzył jednak nie winowajcę ale jego towarzysza.
Rana nie była groźna. Ot draśniecie ucha. Lady Silivia chciał opatrzyć męża, ale została przez niego brutalnie odtrącona, tak że wywróciła się. Sir Ethernington nie zwracając na nią uwagi, ani na pozostałych gości wskoczył na swojego wierzchowca i odjechał.
Polowanie właśnie w tym momencie zostało zakończone.



Julia Darlington


James nie miał najmniejszego problemu z przekonaniem starszego pana do ich planu. Sir Etherington zgodził się i zaraz po śniadaniu cała trójka mknęła w kierunku Bath. Lloyd, jedyny syn i dziedzic państwa Etheringtonów, wpatrywał się jak w obrazek w Julię. Magini co jakiś czas była komplementowana przez młodzieńca, co wywoływało oczywiście uśmiech na twarzy Jamesa.
Podróż do Bath minęła w miłej i wesołej atmosferze. Młody panicz Etherington był niezwykle podekscytowany wyjazdem.
Samo Bath też warte było zobaczenia. Starożytne rzymskie łaźnie. Prior Park Landscape Garden. Most Pulteney. Royal Crescent i wiele, wiele innych atrakcji. Ale o tym można była jak an razie tylko pomarzyć.
Teraz należało odnaleźć starego zegarmistrza. To tez takie trudne nie było. Wystarczyło spytać pierwszą lepsza osobę o zegarmistrza Aakena i od razu wskazała ona właściwy adres.
Sklepik i warsztat nie wyróżniały się niczym szczególnym, z zewnątrz. Ale w środku...
Aoife miała rację, to był prawdziwy mistrz i doprawdy cudeńka wyrabiać potrafił.

Aoife O'Brian

Irlandka wymknęła się z posiadłości nim jeszcze reszta towarzystwa zdołała się zebrać. Poranny spacer dobrze jej zrobił. A już na pewno obcowanie z przyrodą.
Lasy wokół domostwa Etheringtonów były stare i nie ruszone ręka człowieka, przynajmniej w sporej części.
Aoife trzymała się blisko drogi, ale wolała iść wśród gęstwiny drzew. Szum liści. Śpiew ptaków. Zapach natury. Sielanka. Gdyby jeszcze nie te cholerne muchy i inne owady, które upodobały sobie jej osobę, by jej brzęczeć nad uchem lub, co gorsza, posilić się jej krwią. Sielanka, nie ma co.
Ale spacer i tak jej dobrze zrobił. Pozwolił nieco uspokoić myśli i siebie samą. I gdy Aoife już się wyciszyła coś niespodziewanego wytrąciło ją z równowagi.
Ludzie. Pełno ludzi. Pełno ludzi w mundurach. Policyjnych mundurach.
Po całym terenie, który Irlandka zamierzała zbadać, w pewnym sensie, kręciała się cała rzesza policjantów.
Mundurowi łazili w tę i nazat. Deptali po wszystkim. Jak stado szarańczy.
Werbena przycupnęła pod jakimś drzewkiem, tak by móc dobrze obserwować wszystko, ale by być niezauważoną dla policjantów.
Koordynującego akcją rozpoznała bez trudu. Constabl Simpson. Jego przełożony bawił się razem z arystokratycznym wrzodem ana dupie porządnych ludzi, a całą czarną robotę wykonywali inni, posłuszni i usłużni, tacy jak constabl Simpson. A śmietankę spije inspektor Hall. Tego O’Brian była bardziej niż pewna.
Aoife trafiła na bardzo ciekawy moment. Właśnie podnoszono wóz, którym podróżowali państwo Telley z synem.
Constabl Simpson wszystko dokładnie odnotowywała w dzienniku.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 13-02-2012, 16:57   #34
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę,
Nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę;
Jednakże gdy cię długo nie oglądam,
Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam;
I tęskniąc sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?

Aishę bardzo zauroczyła epoka romantyzmu. Czytała wiersze angielskich klasyków, sięgała po wiersze innych poetów z kontynentu. Czytała przy nim wiele poematów, ale ten fragment bodajże Francuza, czy też Rosjanina utknął mu w głowie. I często przy niej wypływał na wierzch.
Cokolwiek do siebie czuli, nie dawało się zamknąć w żadnym znanym im pojęciu.
Teraz jednak miał jasno sprecyzowane uczucie. Bał się.
Obawiał się, że ją naraża na wielkie niebezpieczeństwo. Że nie zdoła jej uchronić.
Że nie potrafi jej obronić.

Spojrzenie Rogera wędrowało po kobiecie, gdy odsłaniała i zasłaniała uroki swego ciała, podczas przebierania się. Aisha nie była pruderyjna, nie wobec Rogera. Mężczyzna wielokrotnie widział już jej nagie ciało. Tak jak i ona jego. Niemniej w swych działaniach była zmysłowa, a uroda hinduski zapierała dech w piersiach.
Roger potarł czoło, nie przyszedł tu wszak podziwiać jej dziką i nieskalaną urodę. Miał ważniejsze sprawy na głowie.- Opowiedz ten koszmar Aisho. To ważne.
W głosie dyplomaty pobrzmiewało zaniepokojenie. Gdyby coś się hindusce stało, to by sobie nie wybaczył.
- Nie... nie pamiętam. - Hinduska była z początku jakby zaskoczona pytaniem. - Nie pamiętam. - Powtórzyła, tym razem już twardo. Zabrzmiało to jakby ktoś jej nakazał nie pamiętać.
-Nie pamiętasz. Bo to nie był koszmar Aisho. Przypuszczam, że coś w ciebie weszło.- rzekł Roger stając tuż za Hinduską,. Pieszczotliwie muskał jej głowę i policzki, by poczuła się przy nim bezpieczna.- I coś wyszło... z ciebie, w tym domu.
Opowiedziała na te pieszczotę przytulając policzek do jego dłoni.
- Roger nie bądź śmieszny. - Ton jej głosu był zdecydowanie poważny i przeczył mowie jej ciała.
- Po prostu martwię się o ciebie. Wiesz, że jesteś dla mnie ważna.- odparł czule i jeszcze raz spytał.- Na pewno nic... nie pamiętasz? Nawet drobne szczegóły, drobiazgi, które wczoraj zauważyłaś. Cokolwiek.
Dziewczyna lekko się rozluźniła. Przymknęła oczy.
- Był las. - Zaczęła po chwili. - Stary. Chory. Przerażający. - Ostrożnie dobierała słowa. - Las. - I zamilkła na długą chwilę. Bardzo chwilę. - Nie pamiętam!! - Odezwała się w końcu. - Rozumiesz?? Nie pamiętam!! - Znowu cała była spięta i poddenerwowana.
Roger objął ją w pasie i przytulił do siebie szepcząc jej do ucha.- Rozumiem. Rozumiem. Jesteś ze mną tu, jesteś bezpieczna. Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić. Nie bój się. Jestem przy tobie.
Za to on się bał. I o nią i o siebie. I o zgromadzonych w tej posiadłości ludzi.
Kobieta rozluźniła się. Uspokoiła. Trwali tak w ciszy, przytuleni do siebie jakiś czas.
- Roger?? - W końcu Hinduska przerwała ciszę. - Skąd pomysł, że coś... weszło... we... mnie?? - Ostrożnie dobierała słowa. Ale ani razu nie spojrzała dyplomacie w oczy.
-Rakszasa mi powiedział. Coś nie dopuszczało go do ciebie.- mruknął cicho Roger, po czym dodał coś jeszcze.- I też miałem koszmary i doznałem wizji... tam w lesie.
Delikatnie i czule cmoknął ją w policzek. -Wybacz, nie chciałem cie przestraszyć. Ale martwiłem się... o ciebie.
Kobieta lekko uśmiechnęła się do niego. Odwzajemniła ten wyraz przyjacielskiego zatroskania.
- Drapiesz. - Stwierdziła gdy musnęła ustami policzek sir Attenborougha.
Znowu nastała dłuższa chwila ciszy. Zegar wybijał właśnie godzinę dziewiątą, co oznaczało, że czas pojawić się na śniadaniu.
Dyplomata odsunął się od dziewczyny i dokończyła ubieranie się, podał jej dłoń pytając.- To którzy dżentelmeni przykuli twoją uwagę wczoraj? Mam powody czuć się... zazdrosny?
Żartobliwy ton z jednej strony przeczył powadze pytania. Nie łączyły ich wszak nawet więzy narzeczeństwa. Nie było między nimi romantycznych porywów serca. Niemniej Aisha wiedziała, że w pewnym stopniu... Roger rzeczywiście bywał o nią nieco zazdrosny, aczkolwiek nigdy tego nie okazywał. Oboje bowiem nie należeli do osób ani pruderyjnych, ani szukających stałego związku. Wynikało to po części z ich wspólnej burzliwej historii. I zagmatwanych relacji.
Niemniej był zazdrosny... zawsze. Dzięki temu czuła, że jemu na niej zależy.
- Mogłabym zapytać o to samo. - Równie żartobliwym tonem odparła. - Tyle tu dam o intrygującej urodzie. Doprawdy, wyborne towarzystwo sprosił twój... znaczy się nasz gospodarz. - Szybko się poprawiła. Chociaż wyczuć można było, że ona wie jak jest traktowana. - Czy oni są tacy jak ty?? - Spytała, tak zwyczajnie jakby to było pytanie o godzinę lub pogodę.
-Musiałbym rakszasę spytać.- westchnął w irytacji Roger.- A i on pewnie nie udzieliłby mi odpowiedzi. Jedno jest jednak pewne. Wśród gości są tacy jak... ja.
Po czym prowadząc za dłoń Aishę.- Trudno rzec. Przy kolacji tylko ta nieokrzesana panienka, towarzyszka twojego krajana się wyróżniała skutecznie ściągając całą uwagę. A na podstawie kilku rozmów trudno ocenić inne piękności, których rzeczywiście jest sporo. A mój awatar raczył mi polecić do łóżka żonę gospodarza, acz...- tu na twarzy Rogera pojawił się żartobliwy uśmieszek.-... jest ona bardzo zajęta tańcowaniem z kawalerami. Tak, bardzo, że obawiam się że nie wcisnąłbym się w jej kajecik.
Aisha zachichotała na wzmiankę o kajeciku. Teraz już byłą sobą w stu procentach. Taką jaką Roger znał, jaka zawsze była.
- Spotkałem jeszcze Margaret Twistleton. Piękna kobieta. Zamężna kobieta. Zwykle to jest gwarancją sukcesu, ale ona należy do tej rzadkiej grupy szczęśliwych mężatek.- odparł Roger i rzekł cicho żartobliwym do ucha.- Być może więc zamiast skupiać się na szukaniu nowych, popilnuję dziś twojej sypialni i ciebie?
- Być może?? Być może?? - Tak, to była na pewno ta Aisha jaką Roger znał.
-Zobaczymy jakie atrakcje przyszykuje nam nasz gospodarz.- odparł Roger i delikatnie ujął podbródek hinduski palcem wskazującym i kciukiem. Po czym równie czule i delikatnie pocałował.- Dobrze cię widzieć w takim humorze.
Hinduska tylko westchnęła przytakując mu głową.

Gdy z oczu znikniesz, nie mogę ni razu
W myśli twojego odnowić obrazu?
Jednakże nieraz czuję mimo chęci,
Że on jest zawsze blisko mej pamięci.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?

Nie wspomniał o posągowej piękności, pannie Abercrombie. Czemu?
Charlotte okazała się uroczą rozmówczynią o bardzo ciekawych zainteresowaniach. Zaintrygowała go, więc niż chciał się do tego przyznać. Była taka... inna, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.

Cierpiałem nieraz, nie myślałem wcale,
Abym przed tobą szedł wylewać żale;
Idąc bez celu, nie pilnując drogi,
Sam nie pojmuję, jak w twe zajdę progi;
I wchodząc sobie zadaję pytanie;
Co tu mię wiodło? przyjaźń czy kochanie?


Nie wspomniał o Charlotte, bo w przeciwieństwie do przykładnej mężatki jaką była , ona była już partią do zdobycia. I mogło to wywołać... nie wiedział co. I nie chciał sprawdzać.
Było to głupie uczucie, nie mające sensu. Przecież w Indiach było inaczej. Znacznie inaczej, zarówno z jego, jak i z jej strony. Może awatar miał rację, może rzeczywiście wchodzi w stare buty? Może potrzebuje takiego wstrząsu, jakim byłby niezobowiązujący romans z panią domu?
Wszak ona była kotką w rui. Nie wymagała uczucia, a jedynie wigoru w sypialni.

Śniadanie było nudne, dla innych. Nie dla Rogera jednakże. Przy śniadaniu zauważył bowiem nieobecność panny Abercrombie. A co gorsza, zauważył obecność panny Swanson. Ślicznej dziewczyny, niewątpliwie będącej przyciągającej spojrzenia wielu mężczyzn. Także i Rogera, który zorientował się, że zna skądś tę uroczą twarzyczkę. I przypomniał sobie krótką rozmowę sprzed lat. I także to kim byli Swansonowie. To sprawiło, że poczuł jak zimny dreszcz przebiega mu po grzbiecie. I przez resztę śniadania, starał się być jak najbardziej... niewidoczny.
Na szczęście opowieści inspektora Halla, absorbowały wystarczająco Mary, by ta nie zauważała dyplomaty.
Roger nie spodziewał się, że i takie zagrożenie napotka w tym miejscu.
Dobrze że Ravana wybrał się na “łowy”, a dokładniej na podglądanie żony gospodarza i jej kolejnych kochanków. A przynajmniej tak rakszasa mu zakomunikował, gdy się rozstawali przed drzwiami do pokoju Aishy. Oczywiście, Ravana często mówił jedno,a robił drugie. A każdy nowy kaprys sprawiał, że zapominał o poprzednim.
Pewnie dlatego nie zjawił się na śniadaniu wraz z lady Sylvią. Znalazł sobie inną ślicznotkę do podglądania, albo plotki zbierał.

Polowanie. Coś w czym Roger brał wiele razy udział. Nigdy się tym nie ekscytował. A od czasu wypadku w Indiach, całkiem stracił zapał do polowań. Tym bardziej, że tamte zdarzenia, nadal miały odbicie w jego koszmarach.
To że nie miał ochoty nie miało tu jednak znaczenia.
Noblesse oblige... jak to mówią. Musiał udać się na polowanie. Aisha wykazywała pod tym względem więcej entuzjazmu. Ale to nie ją... cóż... to nie ona miała traumatyczne przeżycia związane z łowami.
I zażądała broń, a Roger poparł jej żądanie. Wiedział bowiem, że dziewczyna umie obchodzić się z bronią. I naciskać spust bez wahania.
Sprawdziwszy czy i w swojej dubeltówce naboje są załadowane


Roger wraz z resztą dżentelmenów wyruszył na łowy. Niespecjalnie nimi zainteresowany dyplomata większą uwagę przykładał swej uroczej egzotycznej towarzyszce i reszcie myśliwych niż naganianej zwierzynie.
Bażanty, przepiórki, kuropatwy... huk wystrzałów, przechwałki myśliwych. To ich czekało.
Z tych wszystkich atrakcji, póki co serwowane były przechwałki myśliwych.
A trzymający się na uboczu Roger wyraźnie się nudził. Tak bardzo, że nawet brakowało mu obecności przemądrzałego kotowatego.
Hinduska zaś bawiła się o wiele lepiej.


Pojawiły się spłoszone bażanty, huknęły strzały. Hinduska z radością spojrzała na Rogera chwaląc się.- Trafiłam jednego... trafiłam!
Jednak Roger nie zdążył jej pogratulować, bowiem po chwili rozegrała się scena kłótni, która mogła skończyć się źle.
I wtedy dyplomata strzelił w powietrze. Huk wystrzału ostudził nieco gorące głowy.
Roger podszedł do lady Sylvii i jej szwagra.
-Niefortunna sytuacja nieprawdaż?- spytał na wstępie dyplomata. Po czym rzekł spokojnym tonem głosu.- Myślę, że najlepiej będzie pod jakimkolwiek pozorem wyprosić z posiadłości zarówno Timothy’ego Diraca oraz paniczów Brown z terenu posiadłości. Jeśli alkohol mocniej zaszumi młodzikom w głowach, to obecne urazy mogą doprowadzić do... wypadku.
Młodość i głupie pomysły, jak wiadomo idą w parze.-
Zakończywszy tą wypowiedź zwrócił się do lady Sylvii.- Oczywiście, może pani liczyć na mą pomoc w tej materii. Oddaję się do dyspozycji, madame.


użyto fragmentów wiersza Mickiewicza pt. Niepewność
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 21-02-2012 o 12:36. Powód: poprawkai
abishai jest offline  
Stary 24-02-2012, 01:29   #35
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
- Widzę, że nie tylko ty masz na koncie różne grzeszki młodości – tchnęła jej drwiącym głosem wprost do ucha Starucha.

Lady Sylvia widać była Margaret bliższa, niż ta mogłaby się tego spodziewać i z pewnością bliższa, niż by sobie tego życzyła. Maggie zamknęła drzwi cicho, tak, by spleceni w uścisku kochankowie nie zorientowali się, że był jeszcze jeden, mimowolny świadek ich uniesień.

Nie było sprawą Meg, cóż pchnęło gospodynię w objęcia tego młodzieńca, oprócz oczywistej rządzy. Nie jej sprawą były również relacje między państwem Etherington. A te, z tego co zdążyła się zorientować, były nie najlepsze.

Jednej rzeczy nie mogła jednak małżonce Sir Hawarda odmówić. Właściwie dwóch. Po pierwsze nieprzemijającej z wiekiem urody, po drugie – niestety – głupoty, skoro zdecydowała się na igraszki z kochankiem w domu pełnym gości. Pani Twisleton była ciekawa tylko jednego. Kiedy wybuchnie jakaś afera związana z tym młodzianem? Bo, że w końcu wybuchnie, tego była pewna.

***

Z początku polowanie zapowiadało się niemiłosiernie nudno. Panowie ze strzelbami uganiali się po lesie za zwierzyną. Panie na polanie oddawały się ploteczkom przy herbatce i ciasteczkach.


Margaret niewiele się w tych rozmowach udzielała. Jakoś ten aspekt życia kobiet z wyższych sfer nigdy specjalnie jej nie pociągał. Owszem, gdyby zechciała, pewnie wydobyłaby z pamięci kilka co smaczniejszych kąsków dla złaknionych nowinek uszu zgromadzonych kobiet. Ale, w przeciwieństwie do większości z nich, ceniła sobie dyskrecję. I nie tylko dlatego, że sama niejedno miała do ukrycia. Pod tym względem raczej nie różniła się od pozostałych uczestniczek pikniku. Każda, bez wyjątku, miała coś na sumieniu, jakąś wstydliwą tajemnicę, której wyjawienie nadszarpnęłoby jej dobre imię. Jedyne czym między sobą się różniły to skala, ale dla samego zjawiska nie miało to większego znaczenia.

Jak się okazało, wcale nie musiała długo czekać na ową awanturę. Wśród strzałów oddawanych, jak można by się spodziewać, w zwierzynę, rozległ się nagle przeraźliwy wrzask. Siedzące do tej pory na kocach panie zerwały się na równe nogi. Po chwili do ich uszu dobiegły kolejne krzyki, wśród uczestników polowania bez wątpienia wybuchła jakaś kłótnia. Gdy dotarły do polujących padł kolejny strzał, tym razem ostatni, oddany przez Sir Rogera dla poskromienia nerwów.

Wśród zgromadzonych znalazło się dwóch młodzieńców, przedstawionych im jako Timothy Dirac i Peter Brown, syn sąsiada gospodarzy i jego kuzyn. Jednego z nich Meg rozpoznała, to właśnie jego widziała dziś rano w jadalni razem z gospodynią. Było to ciekawe, zważywszy, że Sylvia Etherington zachwalała go, jako idealnego kandydata na swego zięcia.

Szybko okazało się, co było powodem całego zamieszania. Jeden z młodzieńców – pan Dirac – przypadkowo ranił sir Howarda. Nic wielkiego, raptem draśnięcie, nie mniej jednak w świetle zdarzeń, jakich świadkiem dziś rano była pani Twisleton, trudno jej było uwierzyć w brak złej woli ze strony młodziana. Swoje przemyślenia zostawiła jednak dla siebie. Takimi oskarżeniami należało szafować oszczędnie, nawet jeśli nie były zupełnie bezpodstawne.

Ethernington, nie mogąc rozładować złości na winowajcy, odepchnął pomocną dłoń żony i pognał w siną dal na swym wierzchowcu. Polowanie dobiegło końca.

W drodze powrotnej nie komentowano zdarzenia z udziałem pana na Oaskpark i dwóch młodzianów, przynajmniej nie na głos i w większej grupie. Tak jakby ten wstydliwy incydent w ogóle się nie wydarzył. I faktycznie, gdyby nie przepiękny krwiak wykwitający na twarzy pana Browna i zadrapania na dłoniach dżentelmów, którzy brali udział w rozdzielaniu walczących, oraz gdyby nie fakt nieobecności ich gospodarza, można by odnieść wrażenie, że nic się nie stało.

Po przekroczeniu progu okazałego domostwa gospodarzy, goście rozpierzchli się jakoś. Nikt nie zainteresował się faktem, czy Sir Howard dotarł do domu oraz czy ktoś opatrzył jego – niewielką wprawdzie, ale jednak – ranę. Nikt, z wyjątkiem Margaret.

Nie musiała długo szukać, by znaleźć pana i władcę na Oaskpark. Wystarczyło trochę podpytać służbę. Etherington zjawił się jakiś czas przed nimi, był mocno wzburzony i zaplamiony krwią. Ani słowem nie odezwał się do nikogo, tylko zamkną się w swoim gabinecie. To znaczy, nie do końca było wiadomo, czy zamknął się faktycznie na klucz, czy jedynie przymknął drzwi, bowiem mając na uwadze rozdrażnienie chlebodawcy nikt z pracowników nie usiłował do pomieszczenia zaglądać.

Meg doskonale rozumiała pokojówki i lokaja, jednak w przeciwieństwie do nich nie musiała się obawiać, że w przypływie złości Sir Howard ją wyrzuci. Poprosiła więc w kuchni o tacę, miskę z ciepłą wodą, czysty ręcznik oraz bandaże, a gdy je otrzymała, pomaszerowała do gabinetu pana domu.


Gabinet Howarda Etheringtona nie różnił się wiele od tego, jaki w West Littleton urządził sobie William. Były tam dwie ściany po sufit zapełnione oprawionymi w skórę książkami, były meble z egzotycznego drewna i obite skórą fotele. W przeciwieństwie jednak do królestwa Twisletona, tutaj panował pedantyczny niemal porządek. Książki stały na półkach w idealnych rzędach, poukładane alfabetycznie, notatniki na biurku wszystkie jeden na drugim w równym stosie, obok w szeregu pieczęcie, suszka, kałamarz i pióro.

Margaret zapukała grzecznie, a nie uzyskawszy odpowiedzi weszła. Sir Etherington siedział przy oknie, tuż obok barku, nieodłącznego elementu gabinetu każdego szanującego się dżentelmena i dopijał kieliszek koniaku. Mężczyzna siedział wpatrzony w krajobraz, milczący. Nie odwrócił się, tak jak by nie zauważył jej obecności, lub bardziej – ostentacyjnie udawał, że jej nie zauważył, bowiem niemożliwością było, by nie dosłyszał pukania, otwierania drzwi, a teraz jej kroków.

- Pomyślałam, że ktoś powinien pana opatrzyć – odezwała się wreszcie zupełnie nie zrażona jego obojętnością.

Maggie podeszła do biurka i postawiła na nim tacę. Starszy mężczyzna w dalszym ciągu milczał uparcie. Być może liczył na to, że jego oziębłość ją odstraszy. Próżne jego nadzieje.

- Długo zamierza pan udawać, że mnie nie słyszy? – zagadnęła po jakimś czasie raźno, tak jak by pytała o pogodę. –Zapewniam pana, że potrafię być cierpliwa. Od dziesięciu lat jestem żoną Williama, a to nie jest człowiek, u którego szybko można wyegzekwować spełnienie swych próśb.
- Liczyłem, że poczuje się pani urażona i da mi święty spokój – mruknął tak cicho, że prawie niedosłyszalnie. – W sumie dalej na to liczę.
- Uroczy z pana rozmówca, dawno takiego nie miałam – zaśmiała się podchodząc do fotela, który zajmował.
- Niechże się pani ode mnie odczepi! – fuknął po raz pierwszy odwracając głowę w jej stronę. W jego oczach czaiły się resztki rozbudzonej jakiś czas temu furii.
- A pan niech się nie zachowuje jak mój sześcioletni syn, który na złość guwernantce omal nie odmroził sobie uszu. No już, bez dyskusji, proszę mi pokazać to zranione ucho.

Wyciągnęła rękę w jego stronę, on automatycznie odsunął się, jak by bał się, że jej dotyk parzy.

- Panie Etherington – zacmokała ze słabo udawaną dezaprobatą. – Taki silny i mądry mężczyzna, a nie pozwala sobie pomóc. Obiecuję, że kiedy opatrzę pana ucho, wyjdę, by dać panu ów upragniony, święty spokój
- Widzę, że nie zamierza pani ustąpić – westchnął raczej dla samego efektu niż faktycznie z żalu.

W głosie mężczyzny nie było już owej złości sprzed chwili. Wręcz przeciwnie, był nawet nieco rozbawiony. Być może troska oraz komplementy, jakie prawiła mu, bądź co bądź dobre dwa razy młodsza od niego i całkiem niebrzydka zresztą, kobieta, miło łechtały jego męskie ego.

- Obawiam się, że ma pan rację – przytaknęła z uśmiechem. - To co? Zgadza się pan?
- A mam wybór? – zapytał mężczyzna czysto retorycznie, po czym przesunął się razem z fotelem tak, by miała wygodniejszy dostęp i więcej światła.

Margaret przystawiła sobie tacę z potrzebnymi rzeczami bliżej i zabrała się do pracy. Najpierw ciepłą wodą zmyła krew, która zakrzepła we włosach, w uchu i na szyi. Po obmyciu okazało się, że wbrew znacznej ilości krwi, rana była niewielka, ledwo draśniecie. Tak to jednak bywało z urazami głowy, ranka niewielka, a krwi tyle, co z zarzynanego wieprza.

Sir Howard cierpliwie i w milczeniu poddawał się tym zabiegom. Nawet specjalnie nie krzywił się, gdy dotykała, zwykle bardzo wrażliwych, brzegów rany. Oparł się wygodnie o fotel i w skupieniu czekał na koniec operacji.

- Nieszczęśliwy wypadek – zagadnęła Meg odkładając na bok czerwony od krwi ręcznik.
- Raczej głupota tego… - dotąd spokojny Etherington syknął wściekle. Ledwo brakowało, by potoczył pianę z ust. – …szczyla .
- Cóż – zawiesiła głos – jestem pewna, że pan Dirac nie zrobił tego naumyślnie. Zresztą… młodość ma swoje prawa, zwłaszcza do błędów.

Sama się sobie dziwiła, że wypowiedziała te słowa. Wszak wiekiem bliżej jej było do owego pana Timothy’ego niż do swego rozmówcy. Z jakiegoś jednak powodu zaczynała się solidaryzować z Sir Howardem, choć przecież dzieliła ich przepaść i to nie tylko wiekowa.

Może po prostu żal jej go było, ofiary nieszczęśliwego wypadku. Miał przecież prawo się wściekać. Postrzał, nawet tak niegroźny, jak ten, to nic przyjemnego. A może było to efektem sceny, jakiej mimowolnym świadkiem stała się dziś rano w jadalni.

Czy mężczyzna zdawał sobie sprawę z romansu żony? Z jednej strony oczywistą odpowiedzią było, że nie. Z drugiej jednak… nie raz i nie dwa słyszało się plotki o żonie pokornie znoszącej zdrady męża dla obrony dobrego imienia rodziny. Wiadomo przecież, że rozwód to skandal nad skandale. W tym przypadku mogło być podobnie. Mogło być też tak, że sir Howard domyślał się stanu rzeczy, jednak lady Sylvia nigdy otwarcie nie dała mu powodów do wątpliwości. I póki żadne z nich nie powiedziało tego głośno, mogli żyć w tej obłudzie. Zresztą… przecież Etherington nie byłby pierwszym mężem w takiej sytuacji. Z pewnością nie byłby też ostatnim.

Skończywszy mycie rany Margaret zabrała się za bandażowanie. Zanim jednak do tego doszła, podeszła do barku i sięgnęła po pierwszy lepszy trunek, jaki jej się nawinął. Nie zabrała ze sobą z kuchni żadnego alkoholu, a czymś jednak ranę trzeba było odkazić. Whiskey, czy inny koniak nadawały się do tego równie dobrze, co gorzałka.

Nim pacjent zdążył zaprotestować, nalała odrobinę cieczy na bandaż i przyłożyła do ucha. Sir Howard syknął cicho. Teraz pozostało już tylko obandażowanie urażonego miejsca. Kiedy i ta czynność została zakończona, Meg zebrała rzeczy, które ze sobą przyniosła i bez słowa wyszła z gabinetu. Tak, jak obiecała.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 27-02-2012, 16:19   #36
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Skądże to pani przyszło do głowy! - wyrzucił z siebie oburzony pan Etherington mierząc Julię pełnym nagany spojrzeniem.
- Po prostu chciałam się upewnić – wzruszyła niewinnie ramionami. - Nie twierdzę przecież, że ma jakieś zdolności.
- Mój syn nie ma „żadnych zdolności”!
- Doskonale – pokiwała grzecznie główką przygryzając wargę jak mała zmanierowana dziewczynka. - I nie rozumiem dlaczego się pan tak denerwuje. To było tylko pytanie. Wie pan, co mówią o pytaniach? Głupie nie istnieją.
- To ta Irlandka, prawda? - lord uniósł krzaczaste brwi. - Nawciskała pani do głowy bzdur. To zło wcielone, rozumiecie? - przeniósł wymownie wzrok na Jamesa, który wydawał się tą rozmową lekko zażenowany a lekko rozbawiony. Zakrywał dłonią usta i wypatrywał czegoś za oknem ostentacyjnie nie włączając się do dyskusji.
- Aoife jest może odrobinę wulgarna – Julia wywróciła oczami - ale w granicach uroczej autentyczności. Nie widzę powodu żeby pan źle o niej mówił, sir.
- Uroczej? Ba! - starszy pan zaśmiał się gardłowo i dodał szeptem. - W niej nie ma nic uroczego. To Nephandi...
- Panie Etherington! - tym razem to Julia się uniosła. Zaraz jednak zmarszczka biegnąca przez środek jej czoła się wygładziła a kobieta dodała już spokojnie. - Skąd pan zna Aoife, sir?
- Jej matka była pokojówką w Oakspark a jej reputacja... daleka była od nienagannej. Jeśli wiedzą państwo co mam na myśli.
- Domyślamy się – dodał James, który nadal zasłaniał usta wierzchem dłoni jakby bał się, że za moment zacznie kichać. Albo, co gorsza, wybuchnie śmiechem. Julia znała go na wylot i od razu dostrzegła drobne zmarszczki w kącikach oczu, które zdradzały jego rozbawienie.
- Otóż kiedy okazało się, że pokojówka spodziewa się dziecka została odprawiona z Oakspark a ja obiecałem wesprzeć ją finansowo.
- Z czystej dobroduszności? - wtrąciła sceptycznie Julia.
- Owszem, z czystej dobroduszności! - przyznał lord Etherington ale Julia ani przez chwilę mu nie uwierzyła.
- A kto właściwie jest ojcem Aoife? - zapytała wprost.
Pan Etherington chyba najpierw przybladł aby zaraz poczerwienieć na policzkach.
- Nie mam pojęcia! I cóż to w ogóle za niestosowne pytanie!
Kłamał jak z nut. Julia była niemal pewna, że to on przyczynił się w dużej mierze do zepsucia reputacji byłej pokojówki.

- Tak czy inaczej, to, że jej matka była rozwiązła i nie wiadomo, kto jest jej ojcem nie oznacza, że Aoife zboczyła na ciemne ścieżki. A już na pewno nie dowodzi, że jest Nephandi. To bardzo poważne oskarżenie, sir. Mogę zapytać na czym pan opiera te domysły?
- Powiedzmy, że podpowiada mi to moja intuicja – odparł dumnie unosząc podbródek. - A ta mnie nigdy nie zawodzi.

Uparty, zaślepiony nienawiścią staruch - tak o nim wtedy pomyślała.
Niemniej postanowiła się już nie kłócić bo lord gotów zmienić zdanie co do powierzenia pod jej skrzydła swojej drogocennej latorośli. Pożegnała się już bez zbędnej zwłoki dając lordowi czas na ochłonięcie. Na tą chwilę wyglądał tak jakby wisiało nad nim widmo rychłego zawału.


* * *

Wyjątkowo to James prowadził automobil. Julia uznała, że bardziej komfortowo będzie jej się rozmawiało z młodym paniczem Etheringtonem gdy nie będzie miała rąk przyklejonych do kierownicy. Poza tym chciała patrzeć mu w oczy ponieważ to one często zdradzały więcej niż słowa.
Samochód podskoczył na wyboju co przywiodło na twarz Lloyda uśmiech ekscytacji.
- Co sądzisz o wypadku? Słyszałam, że na powozie znaleziono głębokie regularne wgłębienia – Julia ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Mówią, że to po szponach.

- Szponach? Powóz wpadł w poślizg, przewrócił się. Ot, cała historia – odparł młody panicz, który nie odwzajemniał jej spojrzeń prosto w oczy. Jego wzrok raz za razem zsuwał się na subtelne krągłości panny Darlington co ta odebrała jako niegroźny i zdrowy odruch dorastającego chłopca. Wcześniej Lloyd wyjaśnił jej, że w domu bywa rzadko a większą część roku przebywa w wojskowej szkole z internatem. Może stąd ta heca z żołnierzykami? Bynajmniej nie jest infantylny a to wyłącznie część jakiś ćwiczeń ze strategi i taktyki wojennej? Rodzaj pomocy naukowych?

- Oj, spłycasz temat mój drogi młodzieńcze - Julia zaśmiała się perliście ściągając z szyi jedwabny szal, który objawił jej może nie do końca przyzwoity dekolt i porcelanową biel skóry. - Ja wolę wersje bardziej tajemnicze. Sceptycyzm jest może praktyczny ale jakże nudny. Nie przydarzyło ci się nigdy nic niezwykłego drogi Lloydzie? Coś co ciężko wyjaśnić racjonalnie a jednak powoduje pewną fascynację i skurcz żołądka? Uwielbiam takie historie! - klasnęła w dłonie zachęcając go do zwierzeń. - Wydaje mi się, że jako dzieci jesteśmy bardziej wrażliwi na to co niewidoczne dla oczu ale później zatracamy tą intuicję. Czy przydarzyło ci się kiedyś coś nieprawdopodobnego? No dalej, dżentelmenie. Nie zawiedź oczekiwań głodnej wrażeń damy - jej uśmiech niósł z sobą jakąś niepokorną obietnicę.

- Coś tajemniczego? - Lloyd powtórzył za Julią. - Coś nieprawdopodobnego?? - Przez chwilę zdawać się mogło, że chłopak rozpocznie opowieść na jaką Julia Darlington czekała. Jego głos był rozparzony, wzrok skupiony w jednym punkcie.
Problem w tym, że tym punktem była odsłonięta część piersi kobiety. Chłopak mógł być teraz w świecie marzeń, ale nie takich jak dziedziczka fortuny Darlingtonów mogłaby chcieć, żeby był.

- Loyd, skup się - Julia strzeliła palcami na wysokości własnych oczu zmuszając by chłopak tam przeniósł spojrzenie. - Pytam nie bez powodu. Powiedzmy, że czasem miewam... sny - zaśmiała się w pewien sposób bagatelizując temat. - Myślę, że mam jakieś dalekie cygańskie korzenie, to szalenie romantyczne, nie uważasz? W każdym razie tak się składa - postanowiła zagrać w otwarte karty bo młodzieniec był dość nieczuły na wszelkie aluzje poza oczywiście nieprzyzwoitymi - że miałam sen. Był w nim las i ty Loydzie. Tyle, że prezentowałeś się dużo młodziej niż obecnie. Wzywałeś pomocy. Prawdę mówiąc... chyba byłeś przerażony. Chciałabym byś się nad tym zastanowił. Czy ta sytuacja coś ci mówi? - pochyliła się nad nim kładąc dłoń na jego ramieniu.

- Lllas?? - Młodzieniec zająknął się. Rozejrzał się podejrzliwie po pojeździe, jakby szukał kogoś kto mógłby ich podsłuchać. - Ojciec zabronił o tym mówić. - Ściszył głos. - Kiedyś zgubiłem się w lesie przylegającym do domu. Zgubiłem się, to źle powiedziane. Wyszedłem z domu, we śnie chyba, bo tego nie pamiętam. W zasadzie to niewiele z tego pamiętam. Obudziłem się gdy ktoś, jakiś policjant, zaświecił mi latarką w oczy. Byłem cały brudny. Miałem podarte ubranie i poranione stopy.

- To... - Julia nie kryła zaciekawienia. Szukała właściwego słowa i w końcu poprzestała na powściągliwym - interesujące. Czy kiedykolwiek później przytrafiło ci się coś podobnego? I ile wówczas miałeś lat mój drogi? I nie martw się swoim ojcem. Jestem pewna, że miałby nic przeciwko tej rozmowie gdyby wiedział, że przyświeca nam jedynie troska o twoją osobę.


- Miałem wtedy jakieś sześć lat. - Odparł cicho. Potem nastało niezręczne milczenie. Widać było, że chłopak rozważa jakieś za i przeciw.
Droga, którą już raz jechali, ale w nocy, była całkiem, całkiem. Drzewa z obu stron. Trawa, zielona i soczysta. Piękna okolica. A gdy wjechali na szosę prowadząca do samego Bath widoki stały się jeszcze piękniejsze. Istna sielanka.
- To samo powiedział ojciec. - W końcu młody Etherington przerwał ciszę. - Że to z troski o moja osobą. Lepiej, żeby się nigdy nie dowiedział. - Coś w tonie jego głosu mówił rodzeństwu Darlington, że chłopak wolałby żeby to był ich mały sekret.


- Nie martw się skarbie – w geście fatygi nakryła jego dłoń swoją własną. - Twoje tajemnice są ze mną bezpieczne...

Więcej nie naciskała, chłopak i tak powiedział dość. Resztę wyzna jej wieczorem zielona wróżka. Musi zobaczyć co wydarzyło się owego wieczora kiedy Lloyd doznał jednorazowej amnezji. Poranione stopy i potargane ubranie? Wielkie nieba, to brzmiało jak cytaty z mrożącej krew w żyłach powieści o wilkołakach.
Julia odwróciła głowę aby chłopiec nie dostrzegł jej żywego od uniesienia rozedrganego uśmiechu.
Jakie to fascynujące!

* * *

Pracownia mistrza Aakena zrobiła na Julii piorunujące wrażenie. Szum tysiąca wskazówek odbijał się echem od ścian tworząc melodię piękniejszą niż jakikolwiek twór matki natury. Serce drżało z euforii kiedy przysłuchiwała się tym magicznym dźwiękom przemijania.
Powitała właściciela wręczając mu zawiniątko przygotowane przez Irlandkę.
- Aoife przesyła pozdrowienia, sir.

Po czym ujęła pod jedno ramię Jamesa, pod drugie Lloyda i z lubością poczęła przechadzać się po zakładzie. Nie widziała powodu aby nie sprawić sobie jakiegoś urzekającego drobiazgu skoro już trafiła do tego królestwa zębatych kółek, ręcznie malowanych tarcz i wskazówek z giętego mosiądzu. Może była magiem, a obecnie również domorosłym detektywem ale koniec końców – i to przede wszystkim – była po prostu kobietą. A jako taka uwielbiała wydawać pieniądze. Najbardziej zaś nie swoje.
 
liliel jest offline  
Stary 05-03-2012, 15:14   #37
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Aoife O'Brian

Policjanci kręcili się wszędzie. Dosłownie zaglądali pod każdy zmurszały pień, pod każda skałę. Byli przy tym niezwykle skrupulatni. Ale, jak na ironię, niszczyli ślady. Sami pewnie do końca nie zdawali sobie z tego sprawy.
Najlepszym dowodne na to było podniesienie powozu. Jak się można było łatwo domyśleć tego typu konstrukcje nie były lekkie, a stróże prawa nie byli do tego przygotowani. W rezultacie nim powóz ponownie postawiono na kołach zdążył był przynajmniej trzykrotnie wyślizgnąć się z rąk mężczyzną. Sam pojazd doznał przy tym dodatkowych uszkodzeń.
O’Brian podziwiała z lubością jak przedstawiciele prawa nurzają się w błocie. A widok był naprawdę przedni i bezcenny dla Verbeny. Pokładała się ona ze śmiechu obserwując zmagania policji z powozem i naturą. Szczególnie ta część kiedy to natura zwyciężała było miłe dla oka obserwatorki.
Jeden z policjantów właśnie poślizgnął się na mokrej trawie u siadł tyłkiem na rozmokniętej ziemi. Inny nie miał tyle szczęścia i wylądował twarzą w błocie.
W tym całym towarzystwie tylko constabl Simpson zachował godność, może dlatego, że stał na drodze i wydawał polecenia.
Ale ileż można oglądać nawet najzabawniejszą komedię?? A Aoife wytrzymała naprawdę długo. Ale jej własny organizm zaczął jej przypominać o upływającym czasie. W brzuchu zaczynało burczeć, a zgrabne cztery litery i uda zaczynały cierpnąć od siedzenia w niewygodnej pozycji.
Jeden i drugi problem można było rozwiązać w jeden sposób. A mianowicie, przejść się trochę. Irlandka doszła do wniosku, że gdzieś tu w pobliżu mogą rosnąć jakieś jagody, a oglądanie przedstawienia znudziło się już jej.

Od kiedy Irlandka opuściła swoją “lożę honorową” wśród krzaków bzu nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana. A może to tylko ten las?? Drzewa i krzewy była jakieś takie inne niż zwykle. Mniejsze. Bardziej powykręcane. I było tu też dużo ciszej. Dziwne to wszystko jak na las. Verbena posuwała się zatem bardzo ostrożnie do przodu. Nie chciała również zbytnio oddalić się od drogi. Nie żeby bała się głuszy, ale zawsze to szybciej można wrócić do posiadłości.
W końcu O’Brian znalazła czarne jagodny. Zawsze to lepsze niż nic.
Zaspokoiwszy głód, jeżeli tak można nazwać pochłoniecie kilku garści wyjątkowo kwaśnych jagód, dziewczyna wróciła do obserwowania policji. Można powiedzieć, że szczęście się do niej uśmiechnęło, gdyż stróże prawa właśnie zwijali się.

Margaret Twisleton

Pokojówka odebrała od pani Twisleton tacę z miską i mokre ręczniki. Margaret mogła teraz udać się do swojego pokoju i tam chwileczkę odpocząć. Wcześniej jednak postanowiła sprawdzić co u pani Telley. Zachowanie jej męża było cokolwiek dziwne. Meg była pewna, że gdyby to ona leżała chora, to William na krok nie odstępowałby jej. Ty czasem pan Barry Telly udał się na polowanie z innymi gośćmi. Różne bywają układy w związkach małżeńskich, ale zachowanie głowy tej rodziny w odczuci Verbeny było niewybaczalne. A po za tym Meg czuła się w obowiązku sprawić jak czuje się pani Telley.
Zapukała cicho do drzwi. Wprawdzie nie spodziewała się, że ktoś jej odpowie, ale dobre maniery tego wymagały. Odczekała kilka sekund i nacisnęła na klamkę. Ale ta ani drgnęła. To było bardzo dziwne. Meg spróbowała raz jeszcze, efekt był podobny. Nawet gdyby drzwi były zamknięte na klucz klamka jednak powinna dać się nacisnąć.
Przy drugim kontakcie z misternie rzeźbioną powierzchnią Margaret poczuła drobne, acz nieprzyjemne wyładowanie elektryczne. Ktoś tu chyba stroi sobie głupie żarty.
Meg przypominała sobie skargi guwernantki pod adresem najmłodszych chłopców. Kobieta skarżyła się, że dzieci coś robią z klamką w jej pokoju, co powoduje, że za każdym razem kopie ją prąd, gdy usiłuje otworzyć drzwi. Krótkie śledztwo wykazało, że to nie najmłodsze, ale najstarsze latorośle urządziły sobie zabawę. Ale Etheringonowie nie mili w domu w takim wieku. Tego Margaret była pewna. Nie mniej jednak coś z tymi drzwiami było nie w porządku.

Julia Darlington


Julia zatraciła poczucie czasu. I nie była to bynajmniej sprawka jakiegoś przerażającego demona czy innego złego ducha. Przynajmniej nie w mniemaniu Julia czy innych panien. Mężczyźni mieliby na ten temat inne zadnie. Julia zatraciła poczucie czasu podziwiając kolejne precjoza Aakena. Wybierała, przebierała, podziwiała. Oczywiście było w czym. Nawet James poddał się i dał się ponieść bestii zwanej “marnowaniem pieniędzy na rzeczy ładne choć mało przydatne”. Zupełnie jak prawdziwa dama. Oczami wyobraźni panna Darlington zobaczyła swojego brata jako kobietę. Prawie każda dziewczyna marzy w pewnym wieku by mieć siostrę. Julia też o tym marzyła, ale wiele, wiele lat temu. Później dorosła i przekonała się, że z chłopcami też można się pobawić.
Wprawdzie James w sukni w wizji Julii wyglądał uroczo i z pewnością miałby wielu adoratorów, ale wolała go jako brata.
Dziedziczka uśmiechnęła się do swoich myśli, ale i do brata, który jej uśmiech odwzajemnił. Teraz Julia nie wyobrażała sobie życia bez Jamesa.
Tak sobie gdybając panna Darlington przyglądała się kolejnym cudeńkom. W końcu wybrała coś dla siebie. Przepiękna pozytywkę. Karmazynowe jajko bogato zdobione złotem. Podstawa pozytywki pokryta była miniaturami przedstawiającymi tańczące pary z rożnych epok. Gdy przekręciło się kluczyć Jajko powoli otwierało się i okazywała się mała baletnica z różą w ręku. Obracała się w tak melodii wygrywanej przez urządzenie.



Julia stała oczarowana pięknem pozytywki. Tańcząca baletnica w karmazynowej sukni ze złotymi koronkami i pantofelkami wydawała jej się naprawdę żywa gdy tak tańczyła w takt Jeziora Łabędziego Piotra Czajkowskiego.

- Trzeba być chyba czarodziejem, żeby tchnąć życie w kamień i metal. - Usłyszała za sobą męski głos. Głos, który doskonale znała. Charls Archer. . Panna Darlington nie spodziewałaby się go tutaj zastać.

Sir Roger Attenborough


Gospodyni jakby zbagatelizowała ostrzeżenie Rogera mówiąc coś o niestosownym zachowaniu swojego małżonka. Ale to w końcu tylko ona, lub sam pan Etherington, mogli decydować kto zostanie w ich posiadłości, a kto nie. A zadecydowali, że obaj młodzieńcy pozostaną ich gośćmi. Dziwna sytuacja.

W oczekiwaniu na jakiś posiłek Roger oddał się lekturze gazety codziennej. Nie żeby interesowały go plotki z Bath i okolic, ale chciał sobie jakoś wypełnić czas.

- Obudź się. - Ktoś kopnął go w piętę. Attenborouhg natychmiast zerwał się na równe nogi. Nie było to najlepsze co mógł zrobić. Ba, było to chyba nawet coś najgorszego. Rozespany organizm źle reagował na polecenia mózgu. Z opóźnieniem. A do tego gwałtowne podniesienie się spowodowało odpływ krwi z głowy. W efekcie czego Roger poczuł jak ziemia podnosi się i uderza go w czoło. Gdy ponownie otworzył oczy leżał u stóp...tak, to na pewno były stopy i to bose. Roger uniósł wzrok nieco wyżej i przyjrzał się czarnym nagolennikom zdobionym złotem.
- Długo masz zamiar się tak wylegiwać?? - Ktoś znowu krzyknął na Rogera. I z pewnością był to ten sam osobnik u stóp którego teraz dyplomata klęczał z zawrotami głowy. - Roger!! Rusz się. - Pogonił go ten sam osobnik.
Sir Attenborough trzymając się za głowę dźwignął się z klęczek i znalazł się twarzą w twarz z dziesięciogłowym demonem. Rawan.



Tej postaci jego awatra dawno nie używał.
Gdzieś w oddali ktoś wygrywał jakąś melodię. Roger je znał. Wielokrotnie słyszał je podczas swojego pobytu w Indiach.
- Idziemy Rogerze. - Rawan machnął rękoma na swojego podopiecznego.
- Ale gdzie?? - Dyplomata rzucił bez zastanowienia.
- Tam. - Pięć olbrzymich ramion wskazało mu budowlę wśród zieleni.



“Khajuraho” Pomyślał Anglik. Znał tę świątynię. Był tam. Podziwiał płaskorzeźby ją zdobiące. Płaskorzeźby, które większość jego krajan uznałaby za nieprzyzwoite, wręcz wulgarne. Tymczasem sama budowla, wykonana z piaskowca, była doskonałym przykładem kunsztu budowniczych z Indii. Godna podziwu. Monumentalna. Wspaniała.

Rawana i Roger ruszyli przed siebie. Budowla nie mogła być zbytnio oddalona od nich. Tak przynajmniej wnioskował Roger na podstawie tego co widział i odgłosów, które do niego dochodziły. W samej świątyni odbywał się prawdopodobnie jakiś festiwal.
Ale Roger szedł i szedł za Dziesiecioręki a to co widział przed sobą wcale się nie przybliżało.
Pola uprawne ustąpiły miejsca dżungli. Roger poczuł się nieswojo.
- Roger, idziemy. - Dziesięciolicy strofował go dalej.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 08-03-2012 o 18:46.
Efcia jest offline  
Stary 08-03-2012, 12:49   #38
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jakim... cudem się tu znalazł?
Czy przypadkiem, chwilę temu nie był w Anglii ?
Dżungla.
Gorąca, pełna życia, wilgotna, znajoma. Nie znał tego miejsca, ale ogólnie wiedział gdzie jest. Deszczowe lasy Indii.


Zielone piekło.
Dziesięciogłowy gigant poruszał się jak duch niemalże, nie zostawiając na swej drodze ni ułamanej gałązki, o drzewach nie wspominając. Roger zaś z trudem przedzierał się przez plątaninę pnączy i zarośli.
Spocił się. Powoli pozbywał kolejnych części stroju, marynarki, kamizelki, krawata. Koszula lepiła się od potu, a on sam przeklinał pod nosem króla rakszas, który już zdołał zniknąć mu z pola widzenia.
Wędrując przez to miejsce, próbował pozbierać myśli.
Jak się tu znalazł? Jakim cudem?
Khajuraho. Dom. Szereg świątyń, wśród nich ta właściwa. Ta jedyna. Jego świątynia. Jego szkoła.
Jego mistrz, uczniowie.
Jego odrodzenie.
Indie wyryły w sercu Anglika niezatarty ślad. Stały się jego domem. Wiele razy Roger zastanawiał się czy dobrze uczynił powracając do Anglii. Może trzeba było zostać tam z Aishą? Może warto było odbudować to co upadło? Może za łatwo się wtedy poddał?
Khajuraho... było ledwie widoczne pomiędzy drzewami. Awatar już całkiem zniknął z pola widzenia.
Roger był sam w środku dżungli.
Sam?
Pomruk, gardłowy, mrukliwy.


Ptaki ucichły przestraszone. Jazgot wypełniający dżunglę znikł w jednej chwili.
Roger czując strach zaciskający swe zimne palce na jego gardle. Rozejrzał się dookoła.

Tygrys! Tygrys! Jasno płoniesz
W nocnych lasów ciemnej toni,
Nieśmiertelne jakież oko
Twą symetrię mogło począć?

W jakiej głębi, nieb przeźroczu
Płonął ogień twoich oczu?
Jakich skrzydeł się nie lękał?
Jaka ogień skradła ręka?

Tygrys.
Był w pobliżu. Polował. Tak jak wtedy. Duża pręgowana bestia, powinna być łatwa do wypatrzenia w poszyciu dżungli. Nie była.
Tygrysy wtapiają się idealnie w otoczenie. Podchodząc powoli. Osaczają.
Roger nerwowo zajrzał za siebie niemal oczekując, że zobaczy wpatrzone w siebie ślepia i kły niosące śmierć.

Jaką siłą i sposobem
Twego serca zwarto obieg,
Aby w piersi bić poczęło?
Jakich strasznych rąk to dzieło?

Jaki łańcuch? Jakie młoty
Twego mózgu kuły sploty?
Jaki kowal, w jakiej kuźni
Śmiał nań cęgów zewrzeć uścisk?

Był w okolicy, czaił się, obserwował. Tak jak przed laty. Ścigał go i w dzień i w nocy. Zawsze tuż za nim, zawsze gotów zaatakować. Bawił się z ofiarą. Mścił się.
Tygrys. Bestia z piekła rodem. Prześladowała go w dzień i w noc. Musiał być czujnym zawsze czujnym. Musiał szybko nauczyć, się jak rozpoznawać znaki, by przeżyć. Dzień, dwa, trzy... Nie pamiętał ile czasu zajęło mu błąkanie się po dżungli. Pamiętał za to pragnienie, głód, dojmujący ból przetrąconego obojczyka i prowizorycznej rany. I strach. Wierny towarzysz nocy i dni.
Broń!
Potrzebował broni. Ale jak na złość nie miał przy sobie żadnej. Ani dubeltówki, ani rewolweru, ani nawet szpady.
Ułamał gałąź, choć zakrawało to na kpinę. Po czyż kawałkiem kijka można było się bronić, przed leśnym zabójcą? Nasłuchiwał przerażony i z bijącym sercem. Każdy szelest, mógł być jego krokiem. Każdy cień mógł z skrywać w jego sylwetkę. Jego. Diabła w kociej skórze.



Gdy się gwiazdy skier pozbyły,
Łzami Niebo napoiły,
Czy uśmiechnął się do siebie?
Jak Baranka stworzył ciebie?

Tygrys! Tygrys! Jasno płoniesz
W nocnych lasów ciemnej toni,
Nieśmiertelne jakież oko
Twą symetrię śmiało począć?

Bo czyż tą bestię, tego stwora który polował na niego w Indiach, można było porównać ze zwykłym tygrysem. Dzień i noc, czaił się. Dzień i noc wędrował, dzień i noc polował nie dając czasu na sen, nie pozwalając na odpoczynek. Mógł dopaść od razu, gdyby chciał. Bo jakież szanse, miał przerażony i ranny człowiek w dzikiej dżungli? Jakież szanse miał biały człowiek z cywilizowanej Anglii w zielonym piekle, w jego królestwie.
Szelest.
Czy to bestia? Wydawało mu się, że mignął mu przed oczami.
Stary odwieczny druh z Indii.


Stary odwieczny wróg. Zagrożenie.
Czy to był on?
Roger nie był do końca pewien. Mogło mu się wydawać. Mogło to być złudzenie. Gra światłocienia.
Niełatwo bowiem wypatrzeć tygrysa. Sam wiedział to najlepiej. Polującą bestię najłatwiej zobaczyć, gdy się rzuca na ciebie. A i to bywa rzadkością.
Tygrysy atakują od tyłu.
Trzeba mieć oczy dookoła głowy. I zawsze być czujnym. One mają respekt przed człowiekiem. Jego bestia miała.
Trzeba być czujnym. Zawsze czujnym. I iść do przodu. Iść do Khajuraho. Iść do domu.
Krok za krokiem. Ruszył do przodu biegiem. Nie za szybko jednak. Panika jest wrogiem, panika dezorientuje. Strach jest sojusznikiem, ale tylko ujęty w karby woli.
Biec, ale nie dać dopaść. Mieć oczy ze wszystkich. Czujność i strach ujęty w karby opanowania.
Khajuraho... coraz bliżej.
Starożytne budowle świątyni uspokoiły nieco Rogera, gdy dotarł do brzegu lasu.


Zapomniany przez wielu kompleks świątyń. Nie wszystkie zostały odnalezione przez Imperium Brytyjskie. Jedną z nich, ukrytą przed wścibskimi oczami, szlachcic przez pewien czas uważał za... dom. W jednej ze świątyń, nie był znany jak sir Attenborough. I tam zamierzał się udać, pewien że tam spotka Rawanę.


w poście użyto wiersza "Tygrys" William Blake'a w przekładzie Macieja Frońskiego
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 08-03-2012 o 16:11. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 13-03-2012, 11:02   #39
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Pan Archer uposażony był w ów specyficzny łotrowski urok z powodu którego mężatki ukradkiem zsuwały z palca obrączki a dziewice rozkładały nóżki jak zawodowe ulicznice. Oj, był niewątpliwie przystojny choć na swój diabelski niedbały sposób. Jego szczękę i podbródek pokrywał dwudniowy zarost a włosy, bujne i niesforne, sprawiały wrażenie jakby ich właściciel dopiero co opuścił łożnicę. Gustowny i niewątpliwie drogi, skrojony na miarę strój nosił z niefrasobliwą swobodą małego chłopca. Dwa guziki kołnierzyka były rozpięte a okalająca szyję jedwabna apaszka nadawała całości artystycznego egzotycznego akcentu.



Julia przez moment wlepiała w niego swoje ciemne błyszczące oczy kompletnie zbita z tropu. Nie wierzyła w przypadki a spotkanie Charlesa w zakładzie zegarmistrza za taki mogłoby uchodzić. Oznaczało to najpewniej, że sir Archer wynajął detektywa aby ją odnaleźć i teraz z wdziękiem upozorował to spotkanie albo... Nie miała propozycji na kolejne "albo" jakkolwiek pierwsza hipoteza wydała jej się wielce romantyczna i godna owego zdolnego do ekscesów dżentelmena.
- Lady Darlington – mężczyzna zgiął się wpół obdarzając ją typowym dla siebie filuternym uśmiechem zakropionym odrobiną drwiny. - Ileż to już minęło odkąd miałem okazję oglądać z góry pani urocze zarumienione oblicze?
Julia wydała z siebie niski pomruk rozbawienia.
- Całe dwa dni, sir. Nie bez walki udało mi się wyplątać z pościeli po czym wojowniczo oświadczyłam, że udaję się na wycieczkę do Bath. Rozumiem, że jest pan tutaj ponieważ się niepokoił iż nie wróciłam na noc do Savoya?
- Cóż za podła, podła insynuacja – jego usta zadrgały radośnie kiedy zbliżył się do niej krokiem polującego kota i szepnął do ucha. - To znaczyłoby, że panią śledzę a co za tym idzie mam na pani punkcie niezdrową obsesję. Chyba nie zyskałem w pani oczach opinii szaleńca? - błyski w jego źrenicach podpowiadały, że spokojnym i statecznym człowiekiem pan Archer zdecydowanie nie jest.
- Ależ skąd. A moje imię na ramieniu wytatuował pan sobie ponieważ jestem mu absolutnie obojętna – zripostowała i mimowolnie dotknęła jego rękawa na wysokości gdzie ów prostacka ozdoba się znajdowała. Julia podkreślała, że to najtandetniejsza oznaka uwielbienia jaką ktoś jej sprezentował ale Charles upierał się, że ma piracki bandycki urok.
- Gdzie się pani zatrzymała? - jedna jego brew poszybowała wysoko w wyrazie nieskrywanej nawet ciekawości. - Nie żebym chciał panią od razu nachodzić... - zmrużył drapieżnie oczy. - Chociaż... Tak, w zasadzie o niczym innym nie myślę.
- W Oakspark. Zatrzymaliśmy się u państwa Etheringtonów.
- Etheringtonów? - wyczuła w jego głosie jakąś tajemniczą intrygującą nutę.
- Owszem. Odwiedzi mnie pan tam, panie Archer?
- Nie wiem czy to byłoby odpowiednie. Musiałbym wówczas przemykać się w nocy do pani pokoju a krzyki pozbawiłyby wszystkich mieszkańców złudzeń co wyprawialiśmy w pani sypialni, madam. Obawiam się, że to mogłoby zrujnować panny reputację.
- Ona już jest zrujnowana, sir.
- To dość prawdopodobne – przytaknął. - Mimo wszystko byłoby to szalenie nudne i pozbawiło nas dreszczyku ekscytacji.
- Co pan proponuje?
- Oznaczy pani okno swojej sypialni czerwoną wstążką i będzie na mnie czekać.
- Mam zrzucić panu linę z wiązanych prześcieradeł? - zapytała sceptycznie.
- Proszę mnie nie obrażać. Od dziecka ćwiczyłem wspinaczkę.
- To szalenie spontaniczne i godne podziwu. Obawiam się jednak, ze moja sypialnia jest na parterze, sir.
- Okrutne rozczarowanie.
- Wyobrażam sobie.
- Ale chociaż będę mógł przynieść kilka... rekwizytów.
Zakryła usta dłonią w udawanej fali świętego oburzenia.
- Panie Archer! – pisnęła i zaczęła z emfazą wachlować się chusteczką. Każdy kto przyglądałby się temu z boku ani przez chwilę nie miałby wątpliwości, że jest to tylko zabawną inscenizacją. - Przypomina mi to noc u Mayfordów.
- W rzeczy samej, milady.
- W takim razie nie pozostawia mi pan wyboru. Ja także coś zorganizuję...
- Toczek – odparł poważnie. - I palcat.
- Strój pokojówki – dodała.
- I kostki lodu.
- Nożyk do owoców.
- Dżem jagodowy i zapas malarskich pędzli.
- Toga profesorska.
- Opium?
- Błagam, sir! - wywróciła oczami i zniżyła głos do szeptu. - Nie przynosi się drzewa do lasu. Mam spory zapas.
- Jest pani aniołem... - jego uśmiech rozciągnął się wzdłuż i wszerz zajmując niewiarygodną część jego twarzy.
W tym czasie usłyszała chrząknięcie za swoimi plecami. Julia odwróciła się aby stanąć twarzą w twarz ze swoim bratem i młodym dziedzicem Etheringtonów.
- James.
- Charles.
Panowie przywitali się zdawkowo wymieniwszy płytkie ukłony. Znali się dość dobrze głównie za sprawą Julii, która oboma mężczyznami lubiła się otaczać i spotkania wydawały się nieuniknione. Chcąc nie chcąc mieli na koncie wiele wspólnych pikników, wyjść do opery, partii golfa czy nawet wyjazdów na wieś. Pan Archer był też częstym gościem w Darlington Hall, w rewanżu zaś zapraszał rodzeństwo do swojej nadmorskiej posiadłości w Brighton, jednej zresztą z wielu. Pan Archer był bodaj najbogatszym człowiekiem w hrabstwie i właścicielem jednej z największych fortun w całym królestwie. Nie przeszkadzało to jednak aby niektórzy z wysoko urodzonych traktowali go jak pariasa z powodu absolutnego braku błękitu w krwiobiegu. Wszystko do czego doszedł zawdzięczał wyłącznie swojej determinacji, ciężkiej pracy i lisiej wręcz przebiegłości.
- Nazywam się Lloyd Etherington i mam zaszczyt gościć... - wtrącił się młody dziedzic.
Archer zupełnie zignorował młodzieńca i obszedł go wokoło jakby ten był zaledwie złośliwym promieniem słońca, który pada dokładnie na oczy.
- Lady Darlington – ujął dłoń Julii i złożył na niej pocałunek. Zbyt długi i zmysłowy niż by zezwalała etykieta. - Żywię nadzieję na rychłe zobaczenie.
Młody Lloyd oblał się gniewnym rumieńcem.
- Nie wiem kim pan jest ale panna Julia jest tutaj ze mną i przyzwoitość nakazuje aby się pan przedstawił – młodzian przypominał pękaty, postawiony na ogniu czajniczek, który podrygiwał, buchał i podrzucał z frustracją pokrywkę.
Archer skinął Jamesowi i z gracją kota ruszył do kontuaru gdzie mistrz Aaken przyniósł dla niego z zaplecza spore błyszczące pudełko.
- Cóż za nieokrzesany, pozbawiony manier typ – skomentował Lloyd.
- W rzeczy samej – przyznała mu rację Julia wpatrując się z fascynacją w szerokie barki Charlesa, jego długie nogi i apetycznie umięśnione półkule pośladków.
Podeszła do Aakena kładąc przed nim złote jajko a jednocześnie zaglądając do wnętrza pudełka, którego wieko zegarmistrz właśnie uchylił. Leżała w nim para pistoletów, prawdziwy majstersztyk z bogatymi zdobieniami i perfekcyjnym wykończeniem.
- Jest pan dwa dni w Bath i już musi stanąć do pojedynku?
Odpowiedział sardonicznym uśmiechem i przeniósł wzrok na pozytywkę.
- Proszę doliczyć ten drobiazg do mojego rachunku.
- Panie Archer, nie musiał pan – w kobiecych ustach zabrzmiało to równie fałszywie jak pasterska piszczałka w Filharmonii Narodowej.

* * *

- To pani Guy, nasza ochmistrzyni! - Lloyd z trudem przekrzyczał furkot silnika
Julia błyskawicznie zatrzymała automobil a w konsekwencji wszyscy pasażerowie poczuli mocne szarpnięcie.
Z pobliskiego budynku dwóch osiłków wyprowadzało pod ramiona szamoczą się jak mokra rybę kobietę. U szczytu schodów prowadzących do drzwi wejściowych stał łysiejący mężczyzna w dość schludnym acz całkowicie niemodnym surducie. Wygrażał się zaciśniętą pięścią i złorzeczył w kierunku ochmistrzyni, którą dwóch drabów pchnęło brutalnie w ubłocony bruk.
Julia cofnęła samochód a James z miną przypadkowego bohatera wyskoczył zwinnie z samochodu.
- Dobrze się pani czuje? - pomógł jej wstać i nie uznającym sprzeciwu tonem wyjaśnił, że zabierają ją do Oakspark.
Julii całe to zdarzenie wydało się bardzo ciekawe. Odczytała w myślach tabliczkę zawieszoną na budynku. "Przytułek dla sierot w Bath".
Przez całą drogę powrotną pani Guy była zatrważająco milcząca i nie reagowała na żadne prośby o wyjaśnienie owego zdarzenia podtarzając jak mantrę "to nieporozumienie". James uznał, że kobiecina jest w szoku i prosił aby siostra poskromiła kaskadę pytań i dała jej spokój. Drogi James, miał zdecydowanie za miękkie serce. Ale przecież za to go kochała.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 13-03-2012 o 11:12.
liliel jest offline  
Stary 22-03-2012, 11:28   #40
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Widok ryjących po okolicy i zadeptujących wszystkie ślady stróżów prawa mógł skłonić do załamywania rąk. Oczywiście, przeciętnego człowieka, z nadzieją upatrującego ratunku w działaniach ręki sprawiedliwości... Aoife przeciętna nie była i zawsze wolała troszczyć się sama o siebie zamiast liczyć naiwnie na innych. Toteż nie załamywała rąk, ale zastanawiała się poważnie, za co policjantom właściwie się płaci...

Mogła wskazać dwa powody, dla których mundurowym szło tak tragicznie. Po pierwsze, może wcale nie chcieli doszukać się prawdy. A po drugie, może byli za głupi, by ją znaleźć. Po pół godzinie obserwacji zaczęła się skłaniać ku tej drugiej możliwości... Aby ukryć własne zamiary, potrzeba chociaż trochę sprytu, a tego policjantom brakowało. Jeden rył w ziemi jak knur szukający żołędzi niecałe dwa metry obok schowanej w krzakach Aoife, i nawet się nie zorientował, że ktoś go obserwuje. Marynarka podjechała mu do góry, a spodnie zjechały w dół na grubym dupsku, tak że Irlandka mogła zajrzeć mu w dolinę między pośladkami. Cała zewnętrzność policjanta świadczyła o tym, że nie zawsze za mundurem panny sznurem, niektórym ani mundur nie doda atrakcyjności, ani nic innego.

Aoife siedziała w krzakach bez ruchu i myślała o Nathu, któremu w mundurze było nadzwyczaj do twarzy - i do innych fragmentów ciała również. W odróżnieniu od coraz bardziej sfrustrowanych policjantów, Aoife już znalazła coś cennego.

Wreszcie się zebrali, zapakowali w samochody i odjechali, rozjeżdżając przy tym dokumentnie to, czego nie rozdeptali do tej pory. Piękna robota. Świetni fachowcy. Aoife odczekała jeszcze chwilę, zanim wyszła na czworaka z kryjówki. Otrzepała uwalane trawą i ziemią odzienie i odetchnęła pełną piersią. Zaczynała trochę rozumieć Julię i namiętność do tajemnic. Na progu zagadki sama czuła się trochę jak zdobywca nowego lądu.

- Zobaczmy - oznajmiła drzewom. Pochyliła się i wyciągnęła zza podwiązki swój nożyk. Podwinęła rękaw i wybrała miejsce do cięcia, wysoko na przedramieniu, między innymi białymi, cienkimi bliznami. Chwilę później ugniatała krew ze śliną i kilka swoich włosów w małą kuleczkę.

Ciało z mego ciała
moim włosem zszyte
Prawda się schowała
Znajdź, co zakryte

Kulka poruszyła się jak żywa istota, ale zaraz znieruchomiała. Aoife nie uwolniła stworzenia, zawiesiła zaklęcia i ruszyła pod krzew głogu. Na ziemi pomiędzy powyrywanymi kępkami trawy coś błysnęło w słońcu. Aoife przyklęknęła i podniosła z ziemi łuskę. Obok, pod gałązkami głogu, leżała druga. Aoife nie wyznawała się za mocno na broni palnej, ale chyba pochodziły ze strzelby myśliwskiej.

Zawahała się... mogła sprawdzić już teraz, w sumie powinna, póki ślad jeszcze był ciepły. Jednak nie była w tym najmocniejsza, a nieudana próba mogła zamazać trop. Julia z pewnością jest bardziej wprawna... Tak, trzeba jej to szybko zanieść. Nasypała ziemi w czystą chusteczkę do nosa, którą dzisiaj rano zakosiła z pralni. Ziemia powinna przechować zapach wydarzeń. W środku umieściła łuski i mocno zawiązała rogi.

Kiedy wstawała, znów ogarnęło ją wrażenie, że ktoś na nią patrzy. Schowała węzełek do kieszeni i ponownie sięgnęła po nóż. Może i myśl wiedźmy jest szybsza niż ręka, ale bywa i bardziej niż ręka zawodna.

- Molly?

Postąpiła krok w stronę linii drzew.

- Molly? Nie strugaj wariatki! Nie mam czasu na twoje fochy! Wracamy!

Była już pewna, że to nie słodka Molly. Ona nie wytrzymałaby tak długo w ukryciu... Krok za krokiem, krok za krokiem, aż na jej głowę padł cień drzew o pokręconych gałęziach. Cokolwiek się tam czaiło, będzie miało z nią do czynienia.

 
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172